Marek Dutkiewicz. W życiu ważny jest przypadek

Na spotkaniach autorskich muszę tłumaczyć, dlaczego trzeba było żebrać o benzynę i co to była meta - mówi Marek Dutkiewicz, poeta i autor piosenek.

Publikacja: 23.12.2022 17:00

W trakcie długiej kariery Marek Dutkiewicz napisał kilkaset piosenek. Do najbardziej znanych należą

W trakcie długiej kariery Marek Dutkiewicz napisał kilkaset piosenek. Do najbardziej znanych należą m.in. „Jolka, Jolka, pamiętasz” i „Za ostatni grosz” (Budka Suflera), „Dmuchawce, latawce, wiatr” i „Malinowy król” (Urszula) czy „Szklana pogoda” (Lombard)

Foto: KINGA KARPATI & DANIEL ZAREWICZ

Plus Minus: Jakie to uczucie być twórcą śpiewnika Polaków, przebojów Budki Suflera, w tym „Jolki”, „Za ostatni grosz”, 2 plus 1, Urszuli, Kombi, Lombardu i wielu, wielu innych?

Teraz cieszę się przede wszystkim z fali powrotu do moich przebojów, było nie było – ubiegłowiecznych. W czasie tylko kilku miesięcy powstało siedem coverów, poczynając od piosenki „Za ostatni grosz”, przez „Luz, blues, w niebie same dziury”, po „Chodź, pomaluj mój świat”, która to pieśń ma już dwie wersje po ukraińsku. Zainteresowanie wzbudziła oczywiście możliwość pięknego ubarwienia trudnej rzeczywistości „na żółto i na niebiesko”. Dostałem nawet dwa tłumaczenia od autorów, ale nie znam języka, więc mogłem się tylko uśmiechnąć.

Cieszy mnie nawrót sympatii. W tym roku poświecono moim piosenkom Festiwal Polskiej Piosenki w Luboniu. Noszono mnie na rękach, dziesięcioletnia dziewczynka zaczęła całość, grając na harfie „Dmuchawce”, a młodzi ludzie z dużym zaangażowaniem zaśpiewali moje pieśni w nowych aranżacjach. Powstało ich ponad 20, wykonał je bigband. To wspaniałe, jeśli wziąć pod uwagę, że początki były dosyć przypadkowe. Zawsze podkreślam, że przypadek odgrywa w naszym życiu kolosalną rolę. Jako skromny wywiadowca pisma „Jazz” zrobiłem wywiad z Katarzyną Gaertner, z którą miałem okazję się potem zaprzyjaźnić.

Który to był rok? Ile miał pan wtedy lat?

Może osiemnaście, dziewiętnaście? Pismo „Jazz” prowadziło kolumnę poetycką, a chociaż to, co tworzyłem, nie do końca zgadzało się z jej standardami, zostałem przytulony i wydrukowano „Chodź, pomaluj mój świat” i „Wstawaj, szkoda dnia”. Kasia skontaktowała mnie z Januszem Krukiem, liderem grupy 2 plus 1. Zrobiła nam niespotykaną reklamę, mówiąc Krukowi, że ja jestem fantastycznie zapowiadającym się poetą, mnie zaś o Januszu, że to znakomity kompozytor. Kruk jeszcze zaocznie się moimi wierszami zachwycił, skomponował muzykę, a mnie zostało wziąć udział w sesji nagraniowej. A kiedy „Chodź, pomaluj mój świat” stało się naprawdę wielkim przebojem, okazało się, że moje hobby, czyli pisanie wierszyków na wykładach z prawa rzymskiego, żeby zaintrygować koleżanki, może być pełnoprawnym zawodem, dającym ogromną satysfakcję.

Czytaj więcej

Czarodziejska góra Olgi Tokarczuk

Jak stworzyliście „Windą do nieba”?

Moja robota polegała i polega najczęściej na wypełnianiu słowem kompozycji. Często są to skromne próbki muzyczne. Jednak „Winda” była najpierw wierszem. Kruk go docenił i zaczęliśmy pracować nad muzyką wspólnie. Siedzieliśmy nad tym całą noc, pokonaliśmy cały barek, nad ranem została nam tylko pomarańczówka. Kruk nagrywał wszystkie nasze próby na magnetofonie szpulowym Grundig 120. Nad ranem padliśmy. O poranku oczywiście kac gigant i niepokój o to, co utrwaliliśmy na taśmie. Okazało się, że ostatnia wersja, którą znamy do dziś, jest optymalna. W studiu pomagał swoją gitarą Zbyszek Hołdys, który przez pewien czas był regularnym muzykiem 2 plus 1.

Jaki był Janusz Kruk?

Typem południowca, człowiekiem zabawy, rozkwitał poza domem. Elżbieta Dmoch go dyscyplinowała, gdyby nie jej żelazna ręka, Janusz nie napisałby może połowy swoich przebojów. Nie mieli jednak dzieci, które może bardziej związałyby go z Elżbietą.

Ostatni przebojowy singiel, jaki popełniliśmy z Januszem, to była „California mon amour” w 1978 r. Potem Janusz i Elżbieta zaproponowali mi posadę menedżera. Nie miałem pociągu do działań biurokratycznych, Pagart był mocno obsadzony przez ubecję, więc odmówiłem. Obrazili się na mnie przekonani, że pogardziłem życiową szansą. Nasze relacje wychudły. Dopiero pod koniec życia Janusz chciał powrócić do współpracy ze mną, ale niewiele z tego wyniknęło. Nie da się ukryć, że przepuścił przez organizm hektolitry płynów wysokoprocentowych. U kresu życia był ostrzegany przez kardiologów, którzy mówili, że ostatni rok życia Janusza to był de facto Boży prezent. Kruk miał też na głowie nowy związek i dwóch synów. Ni w pięć, ni w dziewięć założył przedsiębiorstwo transportowe, został właścicielem dwóch ciężarówek, nie mając za grosz talentów biznesowych.

Zmarł wcześnie, miał 45 lat. Byłby teraz szczęśliwy, widząc, jak świetnie miewają się jego wczesne piosenki. 2 plus 1 wystrzeliło na początku lat 70. bardzo ostro. Anteny i festiwale były ich. A jednak Janusz czuł, że protekcjonalnie poklepywano go po plecach, uważając, że tworzy proste, ogniskowe pioseneczki. Próbował dogonić świat. Dodawał elektronikę, nauczył się aranżacji na duże składy instrumentalne. Jednak ostatecznie próbę czasu przetrwały te pierwsze przeboje. To wciąż się często potwierdza. Miewam wiele telefonów z Ameryki, nawet z Australii, nie wspominając już o Białymstoku, skąd dzwonią, by pochwalić się nie do końca trzeźwym głosem, że na weselu właśnie grają „Windę”. Zawsze przypomina mi to Janusza. A przyjaźniłem się też z Jackiem Skubikowskim, którego jako artystę i muzyka niezwykle ceniłem. On też zdecydowanie za wcześnie odszedł.

Jak rozwijał pan swoją literacką i muzyczną pasję przed współpracą z 2 plus 1?

Jak masa dzieciaków zafascynowanych pierwszymi lekturami czytałem pod kołdrą przy świetle latarki, dlatego okulary towarzyszą mi od ostatnich lat podstawówki. Na szczęście poprawiła się estetyka oprawek. Potem z przyjaciółmi wypisaliśmy się z literatury, interesowała nas tylko muzyka, fala brytyjskiego rocka, choć mój ówczesny angielski to była wypadkowa nauki u metodystów na placu Zbawiciela oraz rozszyfrowania tekstów piosenek z anteny Radia Luxembourg. Z kolei do EMPiK-u przychodziły z Anglii dwa pisemka: „Valentine” i „Girl”, z plakatami gwiazd i wiadomościami o ich życiu. Były przeznaczone dla młodszych nastolatek, ale żadna z nich nie miała szans na zakup nielicznych egzemplarzy, gdy formowaliśmy z przyjaciółmi kolejkę. Wykupywaliśmy gazetki regularnie, a każdy, kto dzięki koneksjom rodzinnym załatwił sobie prenumeratę „New Musical Express”, był noszony przez nas na rękach.

Ponieważ studiowanie prawa było śmiertelnie nudnym zajęciem, zdecydowałem się na filologię angielską. To też nie było fascynującym doświadczeniem, ale dzięki temu mieliśmy kontakt z poezją staroangielską, literaturą, dramatem. Wystawiliśmy na przykład jedną z pierwszych jednoaktówek Harolda Pintera, po latach nagrodzonego Noblem. Zagraliśmy ją w Sali Śląskiej UW, a potem zostaliśmy zaproszeni do szkoły teatralnej na Miodową. Szok i zgroza. Doszło wreszcie do historycznego wydarzenia. Naszym atutem była znajomość angielskiego, ale stuprocentowi amatorzy grali dla dwustuprocentowych zawodowców. Ze strachu i stresu sztukę, która trwała 90 minut, odegraliśmy w 50. Nie gubiąc tekstu!

Czy pana rodzina miała muzyczne tradycje?

Musimy wrócić do traumy mojego dzieciństwa. Mieszkałem z rodziną w małym domu we Włochach pod Warszawą, otoczonym bzami. Mama jak wszystkie Zofie miała imieniny w maju, a maj od zawsze kojarzył mi się z zapachem bzu właśnie i dźwiękiem harmonii, ponieważ imieniny uświetniał sąsiad, który grał na tym instrumencie, za co dostawał lufę i parę złotych. Harmonia mnie zafascynowała, niestety, na pierwszym spotkaniu w szkole muzycznej kwalifikujący nas nauczyciele nie wzięli tego pod uwagę i pytali wyłącznie o to, czy chcemy iść do klasy fortepianowej czy skrzypiec. Bałem się, że jeżeli zadeklaruję chęć nauki na harmonii, wszyscy mnie wyśmieją, więc spanikowany wybrałem skrzypce. A gdy chwilę potem ruda dziewczynka poprosiła o naukę gry na akordeonie, nikt się nawet nie uśmiechnął. Nie wiedziałem, jak się wyplątać z sytuacji, którą sam sprowokowałem. Kiedy w domu oznajmiłem, że będę się uczył grać na skrzypcach, wszyscy posmutnieli, włącznie z psem. Koledzy grali w piłkę, strzelali z łuku, mordowali żaby, a moje dzieciństwo upłynęło na ćwiczeniach w zapachu kalafonii. Najszczęśliwszy dzień nastąpił, gdy muzyczna podstawówka się skończyła, a ja oświadczyłem, że kończę ze skrzypcami. Do dziś mam awersję do ich brzmienia. Kiedy w studiu podczas nagrań pada propozycja dogrania skrzypiec, sugeruję wiolonczelę!

Dziś internet i reality show dają realny bądź złudny kontakt z gwiazdami, jednak w latach 70. przyjaźń z Katarzyną Gaertner miała inny wymiar. Czy to była winda do muzycznego nieba?

To była niesłychana nobilitacja, tak jak udział w nagraniach, w których nagłośnieniu pomagała Rozgłośnia Harcerska, na Konopnickiej 6, w gmachu YMCA. Wbrew nazwie żadnych harcerzy tam nie spotkałem. Zasięg był niewielki, więc nikt nikogo nie cenzurował, a każdy, kto posiadał zachodnią płytę – co było wielkim osiągnięciem – mógł ją zaprezentować na antenie. Mnie kiedyś udało się kupić „With The Beatles” w Fotoplastikonie w Alejach Jerozolimskich, którego właścicielka zajmowała się pokątną sprzedażą płyt. Nie doszedłem nawet do Marszałkowskiej, a to przecież ledwie 100-200 metrów, gdy zaczepiła mnie masa osób, które chciały choć popatrzeć na płytę, dotknąć jej. W Rozgłośni prowadziliśmy z Markiem Wiernikiem audycję o amerykańskim bluesie. Jacek Bromski, dzisiejszy szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich, który wtedy nadawał listę przebojów na lata świetlne przed Trójką i Markiem Niedźwieckim, zaprosił mnie przed mikrofon i kilka tych list ramię przy ramieniu razem poprowadziliśmy.

Ale bramą do nieba był warszawski Spatif, nominalnie przeznaczony dla aktorów, gdzie gromadziła się cała warszawska bohema, o czym pisał w książce „Z Głowy” Janusz Głowacki. Miałem okazję się z nim przyjaźnić, książka elektryzująca. W Spatifie zdarzyło mi się wypić kilka wódek ze Stanisławem Dygatem i przeżyć intensywne wieczory z Jonaszem Koftą, który docenił to, co piszę. Kończyliśmy zazwyczaj bladym świtem na Trębackiej w Ścieku, w klubie filmowców. Jechało się tam często polewaczką, która parkowała przed Spatifem, a za stosowną opłatą można było polewać przechodniów, co wzbudzało entuzjazm koleżanek. Poranki znaliśmy z autopsji, ale raczej kładliśmy się wtedy spać. Mimo to Jonasz napisał „Radość o poranku”, a ja „Wstawaj, szkoda dnia”.

Czy popularność 2 plus 1 przyciągnęła uwagę Budki Suflera, Kombi, Lombardu?

To jednak trwało. Piosenki 2 plus 1 były popowe, to raczej wegetariańska potrawa i czekałem na mocniejsze dania, które zapewnił mi Romuald Lipko. Spotkaliśmy się dzięki naszej pasji motoryzacyjnej przed hotelem Metropol w Warszawie. Romek podziwiał mój nowy nabytek, czyli mazdę 126, a w trakcie rozmowy uzgodniliśmy, że wytworzymy coś razem. W 1981 r. powierzył mi swoją kompozycję „Za ostatni grosz”. Zawsze staram się być podczas nagrań w studiu, wtedy nie było jednak takiej szansy. Tekst przedyktowałem przez telefon, wokalistą był wówczas Romuald Czystaw, nagrywali w Lublinie. Szczęśliwy Romek przyjechał do Warszawy, umówiliśmy się na Starówce, usiedliśmy na rozgrzanych słońcem schodkach i puścił mi piosenkę z walkmana. To było mocne przeżycie.

Jestem wdzięczny Jankowi Borysewiczowi za piękną solówkę. Mogłem się tylko pokłonić. A przed kilkoma tygodniami powstał całkiem nowy cover, piosenka nie zdezaktualizowała się. Potem Budka miała sesję w Poznaniu, jedyną z Felicjanem Andrzejczakiem, zanim między nim a Romkiem doszło do rozłamu. Powstały wtedy takie utwory jak „Noc komety”, „Czas ołowiu” i „Jolka, Jolka pamiętasz”. Tęsknię za Romualdem. Co prawda zostawił sporo kompozycji, tworzył do ostatniej chwili, ale ubolewam, że nie udało mi się namówić żadnego dziennikarza na spisanie jego wspomnień, bo Romek był fantastycznym gawędziarzem oraz żywą kroniką swojego czasu. Może powstać książka o nim, ale to już nie będą jego wspomnienia.

Podobno o wartości „Jolki” przekonała ostatecznie Lipkę recepcjonistka poznańskiego hotelu, a pan zasugerował, by szybki motyw nagrać w tempie ballady. Kim jednak była Jolka?

A liczyłem, że uda się uniknąć tego pytania! Od czasu do czasu dzwoni jakieś pismo mniej lub bardziej kolorowe z prośbą, żeby udostępnić kontakt. Wzruszam ramionami i myślę, że prawdziwa czy fikcyjna im bardziej pozostanie w cieniu legendy, tym dla niej lepiej. To nie miało chyba znaczenia dla liczącego 700 tysięcy głosów chóru na Przystanku Woodstock, wśród którego były małe dziewczynki ze łzami w oczach. A na spotkaniach autorskich muszę tłumaczyć realia tamtego czasu, dlaczego trzeba było żebrać o benzynę, co to była meta, która działała akurat na placu Zbawiciela, gdzie panie kwiaciarki w kubłach z kwiatami trzymały również ukryte flaszki. Dodam też, że od paru lat pukają do mnie różni reżyserzy, którzy chcieliby nakręcić fabułę bazującą na „Jolce”, bo naród kocha ją miłością ogromną.

Czytaj więcej

Józef Czapski. Żołnierz zakochany w sztuce

Niewiele brakowało, a „Jolka” mogła nie powstać.

To prawda. Dzięki tantiemom stać mnie było na to, żeby pół roku spędzać w kraju – pisać, nagrywać, zarabiać, a kolejne sześć miesięcy za granicą. Trzy miesiące wiosną 1981 r. spędziłem w Indiach i Nepalu, a kolejne trzy w Nowym Jorku. Wiza była ważna do stycznia 1982 r. Stada Polaków przybywały do Ameryki, a ja musiałem wpaść na chwilę do Polski, odbębnić sylwester i upoważnić rodziców do korzystania z tantiem. Zdążyłem zobaczyć koncert Tiny Turner na Torwarze jeszcze przed comebackiem z „Private Dancer”, a 13 grudnia przymknął mnie w Polsce. Pamiętam, co powiedział wtedy dozorca bloku, w którym mieszkałem. Nie przepadał za mną i moim stylem życia, więc z uśmiechem wygłosił zdanie: teraz, panie Dutkiewicz, możesz pan sobie ten swój paszport w dupę wsadzić! I miał, niestety, rację. Do Nowego Jorku wróciłem dopiero, kiedy zacząłem się spotykać z moją Joanną. Polecieliśmy na premierę „Metra” na Broadwayu. I była to mocna przygoda.

Pisanie dla Urszuli było naturalną konsekwencją współpracy z Lipką?

Jej muzyczny wizerunek wymyśliliśmy praktycznie od początku. Nie miałem pojęcia, że była zdobywczynią Złotego Samowaru na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Romek powiedział mi, że jest dziewczyna, która dobrze rokuje, i może byśmy spróbowali. Może będzie nowa Trojanowska. Pierwszy raz napisałem piosenki dla osoby, której nawet nie widziałem. Poznań, studio na Marcinkowskiego, Urszula mocno stremowana. Budka pchnęła dyżurnego taksówkarza do Peweksu po flaszkę scotcha, Ula się rozluźniła i zaśpiewała bardzo przyzwoicie „Fatamorganę” oraz „Bogowie i demony”. Postanowiliśmy kontynuować współpracę, a moja przyjaciółka, fantastyczna scenografka Ola Laska, specjalistka od wizerunku, co wtedy było egzotyką, wymyśliła Uli fryzurę, makijaż, także kostium i  zaaranżowała sesję fotograficzną. Przy okazji drugiej płyty powstały „Dmuchawce”, „Malinowy król”, ale – co zdumiewające – po tych wielkich przebojach Urszula już nigdy do nas nie zapukała.

Pana hitami były też piosenki Kombi „Słodkiego, miłego życia”, „Hotel twoich snów”, ale współpracę nawiązał pan już wcześniej, pisząc „Królów życia” i „Przytul mnie”.

Ostatnio rozmawiałam z liderami obu wcieleń Kombi, sugerując im, że „Inwazja z Plutona”, mój ukłon w stronę Kurta Vonnegutta, stała się aktualna jako metafora rosyjskiej inwazji na Ukrainę i powinni zacząć grać ten numer na koncertach, ale nie skorzystali z mojej rady. Kiedy zaczynali – skontaktował nas Jacek Sylwin, ich menedżer i twórca ruchu Muzyka Młodej Generacji. Współpracowałem zarówno z Grześkiem Skawińskim, jak i Sławkiem Łosowskim, którzy wtedy symetrycznie dzielili między siebie pomysły kompozytorskie. Kibicowałem im od początku, bo połączenie elektroniki i gitar brzmiało wyjątkowo. Anteny były otwarte na ich nagrania. Maryla Rodowicz tak się zachwyciła „Przytul mnie”, że dograła swój wokal do gotowego utworu.

Teraz często mnie pytają, czym różni się moja praca teraz i w latach 80. Odpowiadam, że ścieżka od studia do słuchacza była znacznie krótsza. Działało mniej stacji radiowych i telewizyjnych, dwa główne festiwale w Opolu i Sopocie. Teraz nie dość, że rock czy utwory gitarowe są zepchnięte na margines, to jeszcze przydatność utworu bada się podczas telefonicznej sondy na podstawie 20-sekundowej próbki. W takiej rzeczywistości cała masa świetnych wykonawców jest odcięta od głównego obiegu muzyki.

Czy kompozytorzy sugerowali panu tematy, czy miał pan wolną rękę?

Wydaje mi się, że hitami, które napisałem, wywalczyłem sobie kredyt zaufania. Czasami oczywiście, kiedy temat wydaje mi się bardziej oryginalny, konsultuję to z kompozytorem, żeby nagrania przylegały do naszych wizji. Mam bank pomysłów. Staram się, żeby piosenka była oparta na szlagworcie, miała charakterystyczny rdzeń, który łatwo zapamiętać. To się ciągle sprawdza. Mając taki punkt oparcia, rozbudowuję tekst. Rzeźbię.

Wspomniał pan o tantiemach. Pana przeboje są fabrykami wielkich pieniędzy?

Wszelkie wieści na ten temat są grubo przesadzone. Ciągle muszę dokładać do pieca. Zawsze z goryczą wspominam film „Był sobie chłopiec”, w którym Hugh Grant gra dziedzica wielkiej fortuny zbudowanej na tantiemach po ojcu z jednej tylko kolędy. Myślę, że w innych krajach żyłoby mi się dostatniej. Zaprzyjaźnieni koledzy milionerzy klepią mnie po plecach jak równego sobie, co mnie serdecznie bawi.

Czytaj więcej

Ukryta gwiazda Tadeusza Różewicza

Co daje artyście późne ojcostwo?

Kolosalną radość, szansę na realniejszy kontakt dziecka z ojcem, który nie ściga już uciekającej młodości, tylko ma więcej czasu na rozmowy i zabawę. Nie udało nam się z Joanną zakotwiczyć Ksawerego przy fortepianie, studiuje archeologię, ale ma słuch, intuicję muzyczną i jest moim przewodnikiem po współczesnej muzyce. Serwuje mi różne nowości muzyczne, byliśmy m.in. na koncercie Kaleo w Stodole. Staram się rewanżować.

Na ilu płytach zmieściłby się pana kanon, w tym „Aleja gwiazd”, „Bądź gotowy do drogi”, „Podaruj mi trochę słońca” oraz hity Lombardu, m.in. „Śmierć dyskotece!” i „Szklana pogoda”?

Ukazał się taki album pod skromnym tytułem „Przeboje życia”, trzypłytowy zestaw, łącznie około 60 przebojów, włączając w to najnowsze covery, m.in. bliskiej mi niezwykle Joanny Dark, a także De Mono. Trochę się tego uskładało. Ale pukają wciąż nowi, nawet nieletni artyści, więc nie składam broni.

Plus Minus: Jakie to uczucie być twórcą śpiewnika Polaków, przebojów Budki Suflera, w tym „Jolki”, „Za ostatni grosz”, 2 plus 1, Urszuli, Kombi, Lombardu i wielu, wielu innych?

Teraz cieszę się przede wszystkim z fali powrotu do moich przebojów, było nie było – ubiegłowiecznych. W czasie tylko kilku miesięcy powstało siedem coverów, poczynając od piosenki „Za ostatni grosz”, przez „Luz, blues, w niebie same dziury”, po „Chodź, pomaluj mój świat”, która to pieśń ma już dwie wersje po ukraińsku. Zainteresowanie wzbudziła oczywiście możliwość pięknego ubarwienia trudnej rzeczywistości „na żółto i na niebiesko”. Dostałem nawet dwa tłumaczenia od autorów, ale nie znam języka, więc mogłem się tylko uśmiechnąć.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi