Mam świadomość, jak głupio musi się czuć Andrzej Duda po kolejnym wkręceniu go przez rosyjskich pranksterów. Już sam fakt, że przebili się przez zabezpieczenia, jakimi powinna być otoczona głowa państwa, jest kompromitujący. Jakby tego było mało, urzędujący prezydent dorzucił jeszcze garść mało finezyjnej angielszczyzny i słowiańską szczerość wobec domniemanego Emmanuela Macrona. Szczęśliwie nie zabrnął w teorie spiskowe i nie zaryzykował takiej interpretacji faktów, jaką suflował mu początkowo w sprawie rakiety Zełenski. Tylko dzięki temu ograniczył skalę strat wizerunkowych, które i tak są gigantyczne.
Bo w istocie dać się w ten sposób wystrychnąć na dudka to musi przekraczać granice śmieszności. I niewiele tu pomogą tłumaczenia, że pranksterzy Wowan i Leksus wkręcali też innych wielkich tego świata, z premierem Wielkiej Brytanii Borisem Johnsonem, księciem Harrym, prezydentem Macronem czy premierem Kanady Justinem Trudeau na czele. W każdym przypadku to indywidualne straty, z którymi – zawsze na swój sposób – musi sobie radzić zaatakowany i jego sztab. I skala strat bywa inna; podobnie jak odrębne są osobista legenda, reputacja czy poczucie humoru ofiary.
Czytaj więcej
W poniedziałek, 19 września, świat widział tylko jedno – pogrzeb królowej Elżbiety II.
Co do Andrzeja Dudy dość powszechnie wiadomo, że obce języki nie są jego mocną stroną („nie będą nam tu w obcych językach…”), podobnie jak autoironia czy poczucie humoru. Duda uwielbia protokół, patos i celebrę. Z nabzdyczenia zaś zrobił osobną sztukę. Jego elektorat to kocha, przeciwnicy wyłącznie sobie z tego dworują. Tym bardziej powinien więc uważać. Zwłaszcza że z Wowanem i Leksusem miał już do czynienia; raz już z takiej wpadki musiał się tłumaczyć. Nie widać, by wyciągnął z tego wnioski, otoczył się fachowcami czy zaprzągł do działania służby. Złośliwy żart rosyjskich pranksterów udało się powtórzyć z nadzwyczajną łatwością.