Zanim się wyląduje w Seulu, można mieć przez chwilę, w jakimś minimalnym stopniu przekonanie, że leci się do kraju nad wulkanem. Nie chodzi oczywiście o lokalny odpowiednik Etny czy Wezuwiusza, ale o politykę. A właściwie o polityka, bo dyktator z Północy naprawdę jest groźny.
Czytaj więcej
Nie byłoby sukcesu tygodnika „Nie” i medialnej pozycji Jerzego Urbana, gdyby nie jego wieloletni celebrytyzm w roli rzecznika. Na tym fundamencie zbudował wszystko, a nie na subtelnościach ironii i ostrym piórze publicysty.
Dynastia Kimów, z której wywodzi się najmłodszy przywódca Północy, całą swoją siłę zbudowała na groźbach. Jego kraj jest symbolem nędzy i zamordyzmu, oszalałego kultu jednostki i najbardziej brutalnych form łamania praw człowieka. Nieznacząca dla świata populacja, gospodarka w stanie permanentnego upadku, bieda i zerowe perspektywy rozwoju powinny dawno wyrzucić ojczyznę Kima na najdalszy margines współczesnego świata. Powinny, gdyby nie atom. Udało się bowiem wiele dekad temu zbudować Koreańczykom z Północy bombę atomową i szantażują nią świat. To dlatego i tylko dlatego ten reżim wciąż się liczy.
Pjongjang jest, bądź udaje, zausznikiem Pekinu. Liczy się z nim Putin. Nawet Trump zechciał się poniżyć, by negocjować z Kimem to, co nienegocjowalne, czyli nuklearne rozbrojenie. Miał z tego pewnie zabawę, bo doradcy musieli mu tłumaczyć, iż Kim bomby nigdy nie odda. Gdyby oddał, przestałby się liczyć. Trumpowi się nie udało, tak jak nie uda się nikomu, dopóki krwawy reżim istnieje. Istnieje i ma się dobrze.
Właśnie zapowiedziano kolejną, podziemną próbę atomową. Ma się odbyć na którymś z poligonów; o którym niewiele wiadomo. Niby nie niesie to ryzyka, więc dwudziestomilionowe megalopolis z Seulem pośrodku powinno czuć się bezpiecznie, niemniej z Kimem nigdy do końca nie wiadomo. Bomby pewnie nie użyje, bo oznaczałoby to jego koniec, ale coś może pójść nie tak, ktoś może popełnić jakiś błąd i nawet tu możemy poczuć kołysanie. Albo słodki smak radioaktywnego pyłu.