Bogusław Chrabota: Ukraina jak Korea 1950/51

Podobną drogą jak Rosjanie, w ramach mobilizacji rzucający setki tysięcy ludzi na front, poszli kiedyś Koreańczycy i Chińczycy. I z kretesem przegrali.

Publikacja: 30.09.2022 17:00

Bogusław Chrabota: Ukraina jak Korea 1950/51

Foto: AFP

Po tym jak Putin zarządził częściową mobilizację, na front trafili już pierwsi zmobilizowani żołnierze, a nawet – co triumfalnie pokazują światu Ukraińcy – niektórzy zdążyli się już poddać. Putinowska „częściowa” mobilizacja ma powiększyć siły Rosjan w Ukrainie rzekomo o trzysta tysięcy osób, ale eksperci i komentatorzy słusznie podejrzewają, że chodzi o znacznie większy kontyngent. Nie trzysta tysięcy, ale dwa, a może trzy razy tyle.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Pogrzeb Elżbiety II czyli targowisko próżności

Pomijając, że pobór wygląda tu i ówdzie na łapankę i powoduje dewastujące dla Kremla skutki wizerunkowe (masowa ucieczka z kraju), kluczem do znaczenia wpływu tej masy wojska na losy wojny jest sposób jej użycia i przygotowanie bojowe. Do wojska trafiają ponoć przede wszystkim rezerwiści, i to ze specjalnościami, które mogą być na froncie tej wojny przydatne. Tyle że to tylko teoria. Strzępy informacji od mobilizowanych pokazują w większości ludzi bezradnych, nieprzeszkolonych, dysponujących przestarzałym i zdezelowanym sprzętem. Także morale mobilizowanych jest niewysokie, o czym świadczy choćby robiące zawrotną karierę słowo „mogilizacja”. W istocie, wielu zmobilizowanych nie ma pojęcia ani o samej wojnie, ani o jej celu, ani o własnym losie. Idą na życie lub śmierć, zdani wyłącznie na decyzje dowództwa i – wyjątkowo niepewne – wyroki Opatrzności.

Jaka jest strategia ich dowódców? Czy zmobilizowani trafią na zaplecze frontu, by zluzować bardziej profesjonalne jednostki pilnujące dotąd cywilów w Chersoniu i Zaporożu, czy też zostaną rzuceni bezpośrednio do walki? I jakie to może mieć skutki w konfrontacji z doświadczoną i lepiej wyposażoną w broń armią ukraińską? Możemy to sobie tylko wyobrazić.

Zostaje nam zresztą nie tylko wyobraźnia, ale również historyczna analogia sprzed ponad pół wieku, która winna rosyjskim strategom dać do myślenia. Oto bowiem ostatnim przypadkiem w historii wojen, kiedy rzucona na front masa żołnierza miała zmienić losy konfliktu, były wydarzenia z końca października 1950 roku podczas wojny koreańskiej. To właśnie wtedy przegrywające z siłami ONZ na całej linii frontu oddziały północnokoreańskie otrzymały silne wsparcie ze strony Chińskiej Republiki Ludowej.

Mao Zedong w trosce o zachowanie swojej strefy wpływu i w celu ratowania sojusznika w ciągu kilku dni podjął decyzję o wysłaniu na Półwysep Koreański przez graniczną rzekę Yalu oddziały tzw. Chińskich Ochotników Ludowych (ChOL). Dla kamuflażu nie nazywano ich regularnym wojskiem (z tych samych przyczyn interwencję w Ukrainie Putin nazywa „specoperacją”), choć w istocie, pod kątem organizacji i uzbrojenia, nim byli. W pierwszej fazie interwencji granicę przekroczyło ich 200 tys., a rychło później przynajmniej kilka razy tyle. Zdania o liczebności oddziałów ChOL do dziś są podzielone. Oficjalne chińskie dane mówią o 600 tys. Historycy amerykańscy szacują je przynajmniej na 1,2 mln.

 Oto bowiem ostatnim przypadkiem w historii wojen, kiedy rzucona na front masa żołnierza miała zmienić losy konfliktu, były wydarzenia z końca października 1950 roku podczas wojny koreańskiej. 

Kim byli? Część z nich stanowili doświadczeni weterani chińskiej wojny domowej, ale większość była zbieraniną niewyszkolonych i niezbyt zdyscyplinowanych robotników, chłopów, urzędników czy aktywistów partyjnych. Wobec braku możliwości ich uzbrojenia Pekin zwrócił się o pomoc do Moskwy. Ta, choć oficjalnie nie zaangażowała się w konflikt, zdecydowała się odsprzedać Chinom broń z demobilu.

Jaki był efekt wprowadzenia na scenę koreańskiego teatru wojny setek tysięcy chińskich ochotników? Początkowo piorunujący. Wsparte przez nich siły północnokoreańskie odrzuciły przeciwników w stronę 38 równoleżnika. Okrążony X Korpus amerykański ledwo udało się ewakuować z nazywanego „koreańska Dunkierką” Hungnam. Siły Północy nabrały takiego rozpędu, że w styczniu 1951 roku dotarły i przeprowadziły skuteczną operację drugiego w tej wojnie zajęcia Seulu. Niemniej, to wszystko, na co było je stać. Pod nowym dowództwem gen. Ridgwaya Amerykanie powstrzymali chińsko-północnokoreańską ofensywę już w lutym, odzyskali Seul i przenieśli linię frontu powyżej 38 równoleżnika w miejsce, gdzie do dziś leży strefa demarkacyjna dzieląca skonfliktowane części półwyspu.

W kwietniu i maju 1951 r. Północ zaatakowała na całej szerokości frontu raz jeszcze, ale tym razem wspierający Południe Amerykanie byli dobrze przygotowani i górowali nad stroną atakującą technicznie. Siły Północy zostały odepchnięte, a linia frontu z czerwca 1951 roku do dziś dzieli półwysep na pół.

Setki tysięcy bojowników ChOL nie przyniosły zakładanego efektu. Siłom Północy nie udało się zepchnąć Amerykanów do morza. Po pierwotnym efekcie zaskoczenia regularnie przegrywały z lepiej uzbrojonymi i zdyscyplinowanymi oddziałami Południa. Ich straty były monstrualne; amerykańscy historycy szacują je na 400 tys. zabitych i pół miliona rannych. Na dodatek wielu jeńców, bojąc się represji, odmówiło powrotu na północ. Gdyby popatrzeć na operację z ChOL z perspektywy strategicznej, trzeba uznać ją raczej za porażkę. Po chwilowych sukcesach nie odmieniła losów wojny, za to przyniosła gigantyczne straty. Zapewne dlatego stratedzy kolejnych wojen o takich operacjach już nie myśleli.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Klęskę i zwycięstwo trzeba dziś definiować inaczej

Szukając analogii między wojną koreańską a dzisiejszym konfliktem na frontach Ukrainy, można się doszukać kolejnych. ZSRR zachowywał się w stosunku do Chin i Korei Północnej jak Stany Zjednoczone wobec współczesnej Ukrainy; dostarczał broń, nie angażując się w bezpośrednie walki. USA, mimo że posiadały broń atomową, jej nie zastosowały. A głównodowodzący siłami amerykańskimi gen. MacArthur za groźbę, że się nią posłuży, i pomysł, żeby przenieść konflikt na terytorium Chin – został zdymisjonowany. Tym samym świat ochronił się przed eskalacją lokalnego, choć krwawego konfliktu w kolejną wojnę światową. Czy podobnie będzie tym razem? Trzeba w to głęboko wierzyć. A nawet o to się modlić. Mnie osobiście pozostaje przekonanie, że dzisiejsi przywódcy Rosji pamiętają tamtą lekcję historii i powstrzymają się przed bezsensowną rzezią swoich ludzi i reszty świata.

Po tym jak Putin zarządził częściową mobilizację, na front trafili już pierwsi zmobilizowani żołnierze, a nawet – co triumfalnie pokazują światu Ukraińcy – niektórzy zdążyli się już poddać. Putinowska „częściowa” mobilizacja ma powiększyć siły Rosjan w Ukrainie rzekomo o trzysta tysięcy osób, ale eksperci i komentatorzy słusznie podejrzewają, że chodzi o znacznie większy kontyngent. Nie trzysta tysięcy, ale dwa, a może trzy razy tyle.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi