Sojusz z Orbánem to zła droga dla prawicy

Z Węgrami Orbána nie łączą nas dziś ani interesy, ani wartości. A już na pewno nie te konserwatywne. Skąd zatem bierze się przekonanie o możliwości i sensowności utrzymania sojuszu z Budapesztem?

Publikacja: 30.09.2022 10:00

Dzisiejsze wybory naszego rzekomego sojusznika Viktora Orbána są pokłosiem jego wieloletniej polityk

Dzisiejsze wybory naszego rzekomego sojusznika Viktora Orbána są pokłosiem jego wieloletniej polityki zacieśniania związków z Rosją Władimira Putina. Na zdjęciu obaj w budapeszteńskiej siedzibie premiera Węgier w 2019 r.

Foto: Attila KISBENEDEK/AFP

Wojna w Ukrainie wypowiedziana przez putinowski reżim powinna zmienić polską politykę zagraniczną. Niemal każdy scenariusz rozwoju sytuacji jest dla nas (i dla całej Europy) zły. Przedłużający się konflikt oznacza dla samej Ukrainy gospodarcze i społeczne zaduszanie, a dla państw zachodnich – postępujący kryzys gospodarczy, biedę zaglądającą w oczy obywatelom i nieprzewidywalne zmiany społeczne. Użycie broni atomowej (nawet tej taktycznej) całkowicie zmieniłoby sytuację międzynarodową oraz militarną i miałoby nieprzewidywalne skutki.

Ewentualny upadek Władimira Putina wcale nie oznaczałby zniknięcia antyukraińskich emocji. Liberałowie są w Rosji mniejszością, a kolejny wojskowo-cywilny reżim mógłby być jeszcze bardziej nacjonalistyczny, agresywny, brutalny, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Scenariusz rewolucyjny – powtarzający schemat wydarzeń z czasów rewolucji w Rosji, rozpadu resztek imperium, podziału państwa – choć także możliwy (ze świadomością, że nic nie powtarza się w ten sam sposób), jest w przypadku kraju posiadającego broń masowego rażenia niebezpieczny. Istnieje oczywiście możliwość, że władzę przejęliby bliscy współpracownicy Putina, nawet uchodzący za jastrzębi, którzy – jak kiedyś Beria po Stalinie – uznaliby, że bezpieczniej będzie wojnę zatrzymać, wzmocnić kraj i poczekać na kolejną okazję do podbojów. Ten scenariusz również byłby jednak groźny dla Europy Środkowej. Na ile znamy zachodnie rządy, mogłyby one błyskawicznie „dać szansę” nowemu reżimowi, powrócić do robienia z nim interesów, co oznaczałoby, że widmo wojny, nawet jeśli chwilowo odegnane, nadal krążyłoby w pobliżu.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Pogrzeb Elżbiety II i siła rytuału

Sojusznik raczej w Moskwie

Niemal nic nie jest już takie samo jak przedtem. Niemcy – a teza ta pojawia się u poważnych analityków – powoli tracą swoje znaczenie strategiczne, a główny gracz, jakim są Stany Zjednoczone, z wyraźną sympatią spogląda na Polskę. Elity Unii Europejskiej nadal toczą swoją niebezpieczną grę, która w przypadku Wielkiej Brytanii przyczyniła się do brexitu. Grożenie sankcjami każdemu państwu, które nie wybrało rządu po ich myśli, rozsądne nie jest, bo nie tylko nie osłabia przekazu populistów, którzy ostrzegają przed niedemokratycznymi tendencjami wewnątrz instytucji europejskich, ale wręcz go wzmacnia.

Berlin i Paryż, choć z wyraźnym trudem i nie bez oporu społecznego, próbują rewidować swoją politykę zagraniczną. Wypowiedzi kanclerza Olafa Scholza mogą irytować, a umizgi prezydenta Emmanuela Macrona do Putina śmieszyć, ale polityka tych krajów powoli się zmienia. Nie zawsze w kierunku dobrym dla Polski, ale przynajmniej ku mniej otwartemu nakłanianiu Ukrainy do ustępstw.

Jeśli jest jakiś kraj, w którym niewiele się od momentu rozpoczęcia wojny zmieniło, który nie zrewidował swojej prorosyjskiej polityki, to poza Watykanem, wierzącym w mrzonki porozumienia z Rosją i ekumenizmu z Rosyjską Cerkwią Prawosławną, są to Węgry. Viktor Orbán nadal opowiada się przeciwko unijnym sankcjom nakładanym na Rosję, zapowiada w ich kwestii „konsultacje społeczne” wśród obywateli swojego państwa, tak by mieć argument w debatach z unijnymi dyplomatami. Jeśli zaś ktoś jest jego zdaniem winny kryzysowi energetycznemu czy gospodarczemu w Europie, to nie Rosja i jej bezprawna agresja na Ukrainę. „Obecne wysokie ceny energii wyraźnie wynikają z sankcji, za które odpowiadają decyzje polityczne podjęte w Brukseli” – mówił Orbán we wrześniu 2022 r. w węgierskim parlamencie. – W wyniku sankcji narody Europy zubożały, a Rosja nie padła na kolana. Broń wystrzeliła, ale to Europa strzeliła sobie w stopę – dodawał. Na koniec przedstawiał wizję, w której zamiast postulatów „kontynuowania i eskalacji wojny domagamy się natychmiastowego zawieszenia broni i negocjacji pokojowych”.

Najważniejsza z perspektywy polskiej polityki zagranicznej deklaracja padła w innym miejscu wystąpienia, gdy Orbán zapowiadał działania, których celem ma być zniesienie sankcji ekonomicznych nałożonych na Rosję. – W globalnej wojnie ekonomicznej każdy kraj ma własne interesy, a najważniejszą rzeczą dla Węgier jest ochrona bezpieczeństwa, gospodarki i narodowej suwerenności – oznajmił. Jego kraj swoje interesy widzi we współpracy z Rosją, a nie z Europą Zachodnią czy nawet państwami Europy Środkowej. W ostatnim spotkaniu szefów dyplomacji Grupy Wyszehradzkiej, które odbyło się podczas 77. sesji plenarnej ONZ, minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó nie uczestniczył, znalazł za to czas, by spotkać się ze swym rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem. Jeśli ktoś chciał jasnego sygnału, w kim Węgry upatrują obecnie sojusznika, to chyba jaśniejszego już nie będzie.

Konserwatywne nieporozumienie

To tylko wypowiedzi i gesty z ostatnich miesięcy, ale są one pochodną polityki prowadzonej od lat. – Słyszeliście od prezydenta, że eksport energii z Rosji i energia potrzebna do funkcjonowania węgierskiego przemysłu są tak powiązane, że prawie niemożliwe jest ich rozdzielenie. Bez dobrych stosunków gospodarczych między Rosją a Węgrami węgierska gospodarka i przemysł po prostu nie bądą w stanie funkcjonować. Obaj widzimy w tym odpowiedzialność i dlatego staramy się – w interesie Węgrów – podtrzymywać dobre stosunki gospodarcze – mówił Orbán już w roku 2016.

Ten proces zacieśniania więzów z Rosją (ale także z Turcją, o czym w kapitalnej książce „Węgry na nowo” pisze Dominik Héjj) związany jest także z chęcią zbudowania przez Orbána jakiejś formy „demokracji nieliberalnej” określanej niekiedy – wbrew pierwotnemu rozumieniu tego terminu – „demokracją chrześcijańską”. Zbliżać go to może do deklarowanych (bo nie rzeczywistych) celów Władimira Putina, rzekomego obrońcy chrześcijańskich wartości odrzucanych przez Zachód. Przekonanie, że Rosja jest obecnie siłą konserwatywną, podzielają nie tylko elity węgierskie, ale też część amerykańskich środowisk populistycznej alt-prawicy, niekiedy podającej się za konserwatywną.

Z perspektywy Polski taka polityka jest nie do zaakceptowania. Nie chodzi tylko o kwestie moralne, ale o najściślej pragmatyczne. W naszym strategicznym interesie jest całkowite uniezależnienie Europy od surowców energetycznych z Rosji, maksymalne wzmocnienie Ukrainy i osłabienie – nie tylko militarne czy polityczne, ale także gospodarcze – kraju rządzonego przez Putina, szybkie rozbicie rozgałęzionych wpływów, jakie Kreml zbudował zarówno po prawej, jak i po lewej stronie europejskiej sceny politycznej.

Upadła, zależna od Rosji Ukraina oznacza ogromne zagrożenie dla Polski, silna i niepodległa to dla niej szansa. Wojna w Ukrainie jest więc dla Polski kwestią egzystencjalną. Władimir Putin wielokrotnie powtarzał, że chce odbudować imperium sowieckie i odwrócić kierunek historii, w którym Polska i państwa nadbałtyckie zostały przyjęte do NATO.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: W poszukiwaniu kozłów ofiarnych

Skąd ten optymizm

Nie ma zatem racji Viktor Orbán, który stwierdził w lipcu, że cele Polski i Węgier są takie same. „Problem jest po stronie serca” – przekonywał, tłumacząc, że Węgrzy patrzą na konflikt jako na wojnę dwóch słowiańskich narodów, a Polacy „czują, że sami też w niej walczą”. – Przy pomocy rozumu trzeba uratować z naszej przyjaźni wszystko, co się da, na czasy powojenne – zaznaczał.

Tyle że właśnie rozum podpowiada, że nie ma miejsca na współpracę z politykiem, który nie tylko opowiada się wprost przeciwko polskim interesom fundamentalnym, ale też oskarża Polskę o to, że współodpowiada ona za wojnę. – Polacy chcą przesunąć granicę świata zachodniego aż do granicy świata rosyjskiego. Poczują się bezpieczni, jeśli tak się stanie, a NATO, w tym Polska, będzie mogło rozmieścić właściwe wojska na zachód od tej linii. Dlatego zaciekle popierają członkostwo Ukrainy w sojuszu – mówił Orbán w marcu 2022 r. I nie odwołał tej opinii, ani jej nie zrewidował.

Analizując rzecz z tej perspektywy, trudno znaleźć podstawy do optymizmu premiera Mateusza Morawieckiego, który jeszcze kilka tygodni temu przekonywał w tygodniku „Sieci”, że współpraca z Węgrami jest możliwa. „Zamierzam podjąć próbę wypracowania formuły, w której jasno nazywając rozbieżności, szanując wrażliwość ukraińskich przyjaciół, będziemy mogli powrócić zarówno do współpracy w ramach V4, jak i do wspólnych działań z Węgrami w tych obszarach, w których łączą nas wartości i interesy. Wierzę w wypracowanie takiej płaszczyzny porozumienia. Także Polacy są dzisiaj chyba na to bardziej gotowi niż w marcu czy kwietniu” – mówił szef polskiego rządu.

Tymczasem jeśli w jakiejś sprawie polska prawica kieruje się sercem, to – wbrew opinii Orbána – właśnie w relacjach z Węgrami, a nie z Ukrainą. Wspólnych interesów z Budapesztem na tym etapie nie mamy, a jeśli chodzi o wartości, zweryfikował je stosunek węgierskiego premiera do wojny. Orbán wsparł agresję na wolne państwo i uznał, że dla niego istotniejsze są ceny w jego kraju niż zapobieżenie mordowaniu niewinnych czy torturom. Trudno nie zadać pytania premierowi Morawieckiemu, jakie to interesy i wartości łączą nas z Węgrami.

Czas na realizm

Odpowiedzią na to pytanie – wywiedzioną przeze mnie z wielu rozsianych wypowiedzi polityków i konserwatywnych czy prawicowych publicystów – może być teza, że łączy nas sprzeciw wobec jednoznacznie liberalno-lewicowej agendy elit brukselskich (bo przecież nie wobec polityki niemieckiej, której Węgry są jednym z istotniejszych beneficjentów). Celem tych elit ma być ograniczenie suwerenności państw Europy Środkowej. Zostawiam na boku pytanie o to, czy ocena ich motywacji jest słuszna. Istotniejsze jest to, czy państwa i politycy wyrażający sprzeciw wobec zakusów na naszą suwerenność tworzą wspólnotę wartości, na których cokolwiek można zbudować? Odpowiedź jest, moim zdaniem, negatywna. Decyzje Orbána, budowane przez niego sojusze z Putinem i Erdoganem pokazują, że jego wizja „demokracji nieliberalnej” jest projektem lekko tylko zakamuflowanego autorytaryzmu czy też, by posłużyć się terminem z raportu Parlamentu Europejskiego, „wyborczej autokracji”. Jest to w istocie czymś całkowicie obcym myśleniu konserwatywnemu. Europejski konserwatysta nie powinien opowiadać się za niszczeniem procedur, instytucji prawnych, zmienianiem prawa tak, by umożliwiało ono kolejne wyborcze zwycięstwa, ograniczaniem (za pomocą działań finansowych na Węgrzech, prawnych w Turcji, a siłowych w Rosji) wolności słowa. Cel nie uświęca środków – tę istotną prawdę moralności klasycznej warto nieustannie przypominać.

Konserwatyzm nie jest tylko przestrzenią kwestii światopoglądowych, moralnych, ale także myśleniem o trwałości instytucji, o ich zakorzenieniu w tradycji, o tym, że nie kadry, lecz właśnie prawo i jego egzekwowanie, a także instytucjonalna ciągłość pozwalają na rozsądne uprawianie polityki i budowanie silnego państwa. Konserwatyzm jest w najlepszym tego słowa znaczeniu europejski i demokratyczny, a gdy zaczyna popadać w pragnienia (kontr)rewolucji, gdy zaczyna snuć wizję „nowych nieliberalnych imperiów”, rozmaitych „trzecich Rzesz”, gdzie wchodzi we flirt z populizmami, tam w sposób nieunikniony nie tylko przegrywa, ale i odrywa się od własnych korzeni.

Konserwatywną odpowiedzią na cywilizacyjne i obyczajowe zmiany jest cierpliwe budowanie sojuszy, które nie tyle atakują innych, ile umacniają państwo i ważne instytucje społeczne, które ograniczają zapędy polityków próbujących inżynierii społecznej, które budują przestrzeń kompromisu. Zmiany w obyczajowości nie wynikają tylko z działań politycznych lewicy i liberałów, a realizm, który powinien cechować konserwatystę, każe to brać pod uwagę. Pesymizm konserwatysty pozwala mu dostrzegać, że nie ma doskonałych instytucji i że te, które istnieją, wymagają korekty. Nowe, które przyjdą w procesie zmian, też nie będą doskonałe, i być może wygenerują nowe problemy.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Ojczyzną jest język, a nie skrawek mapy

Nie straszyć ukrainizacją

Prawicę w Europie (tę mniej i bardziej populistyczną) łączy niewątpliwie sprzeciw wobec migracji. Nie powinien być to jednak, i tu już mówię nie tylko o zasadach konserwatyzmu, ale także o interesach państwa, element bliskiej współpracy Polski z innymi rządami. U nas budzenie resentymentów antyimigranckich, budowanie na nich strategii politycznych uderzyłoby w największą społeczność przybyszów, czyli w Ukraińców. Nie jest przypadkiem, że najbardziej antyimigranckie środowisko, jakim jest Konfederacja, z ostrzeżeń przed migracją z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej przerzuciło się na budowanie emocji antyukraińskich. Kiedyś przestrzegano przed islamizacją, a teraz przed ukrainizacją Polski.

Emocje społeczne wywołują zjawiska, które jakoś nas dotykają. Dostęp do opieki zdrowotnej, oświata, koszt wynajmu mieszkań (i ich dostępność) – to wszystko zmieniło się pod wpływem uchodźców z Ukrainy. Konserwatywna, rozsądna polityka musi nie tylko tworzyć narzędzia, które te problemy będą rozwiązywać, ale także wyraźnie separować się od narracji budzącej konflikty etniczne i w ten sposób osłabiającej państwo.

Realizm podpowiada, że ruchu migracyjnego nie da się zatrzymać. Wojna, a także wywołany przez Rosję kryzys żywnościowy będą wypędzały kolejnych ludzi – nie tylko Ukraińców – z ich domów. Zmiany klimatyczne także przyspieszają to zjawisko. A Polska potrzebuje migracji, uchodźcy z Ukrainy, a także z innych krajów (powinniśmy prowadzić rozsądną politykę ich przyjmowania), są dla nas szansą i potrzebą.

Opowiadanie się po stronie polityków agresywnie antymigracyjnych jest więc z perspektywy Polski działaniem sprzecznym z jej własnymi interesami. I aż dziw bierze, że wiedząc o tym wszystkim, nie wyciągamy wniosków, a sojusz z Węgrami znajduje u nas tylu zwolenników.

Wojna w Ukrainie wypowiedziana przez putinowski reżim powinna zmienić polską politykę zagraniczną. Niemal każdy scenariusz rozwoju sytuacji jest dla nas (i dla całej Europy) zły. Przedłużający się konflikt oznacza dla samej Ukrainy gospodarcze i społeczne zaduszanie, a dla państw zachodnich – postępujący kryzys gospodarczy, biedę zaglądającą w oczy obywatelom i nieprzewidywalne zmiany społeczne. Użycie broni atomowej (nawet tej taktycznej) całkowicie zmieniłoby sytuację międzynarodową oraz militarną i miałoby nieprzewidywalne skutki.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi