"Rozmawiałaś już kiedyś o tym?” – słychać męski głos zza kadru. „Nie, nigdy” – odpowiada dziewczyna, z trudem opanowując autentyczne emocje. „Dlaczego?” – ciągnie wywiadujący, zanim chwilę później zarządzi kilkuminutową przerwę w nagraniach. „Nie wiem. Nikt nie pytał” – stwierdza z rozbrajającą szczerością młoda kobieta. „Nikt nawet nie zapytał tych podrostków, jak sobie radzą, dlatego dziś ja to robię” – mówi Edward Buckles Jr., reżyser filmu dokumentalnego „Dzieci Katriny” (2022), który w 2005 r., a więc wtedy, gdy w Nowy Orlean uderzył tytułowy huragan, miał 13 lat.
Był późny sierpień, kiedy zabójczy żywioł dotarł do leżącego u ujścia rzeki Missisipi największego miasta Luizjany, pustosząc je niemal wzdłuż i wszerz. Wdzierająca się do stolicy jazzu woda głośniejsza była od muzyki na co dzień rozbrzmiewającej na ulicach, po których tuż przed rozpoczęciem postu przechodzi barwna parada z okazji Mardi Gras. Siedzące przed kamerą Bucklesa osoby zgodnie twierdzą, że kiedy wały zostały przerwane, brzmiało to jak eksplozja, wciąż jeszcze dźwięcząca im w uszach.
Czytaj więcej
Serial stworzony przez Dennisa Lehane’a z niezwykłą intensywnością prezentuje samobójczą i wyniszczającą misję, jakiej podejmuje się bohater stający oko w oko z ludzkim potworem.
Ci ludzie byli wówczas młokosami. Wraz z momentem, w którym tamy puściły, musieli natychmiast wydorośleć. Przypominając sobie te traumatyczne chwile, często nadal nieprzepracowane, są wprawdzie konkretni, ale unikają spojrzeń prosto w obiektyw. Trudno im się dziwić. Wszak rozdrapują rany, którymi nikt wcześniej się nie interesował.
Buckles, sam doświadczywszy niszczącej siły przyrody, pozwalając wypowiedzieć się tym wszystkim przez lata milczącym, udowadnia, że huragan Katrina nie należy do przeszłości. Jest teraźniejszością i przyszłością zarazem. Staje się legendą, ale w dalszym ciągu żywą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, z ust do ust, niczym przypowieść czy gawęda, jak to określa jeden z bohaterów dokumentu. Snute przez rozmówców opowieści naznaczone są bólem i śmiercią, ale każdorazowo punktem wyjścia dla nich jest radość towarzysząca mieszkańcom Nowego Orleanu przed nadejściem apokalipsy. Nie bez przyczyny w czołówce reżyser miksuje ze sobą zdjęcia beztroskich tańców, by zaraz potem skontrastować je z obrazami zatrważającej w skutkach powodzi.