Ameryka wciąż wpatrzona w Trumpa

Zła wiadomość dla wolnego świata – w największym państwie Zachodu przestają być gwarantowane wolność wyboru, rządy prawa czy poszanowanie praw mniejszości. Rodzi się nawet pytanie o trwałość Stanów Zjednoczonych.

Publikacja: 09.09.2022 10:00

„Trump miał rację” – głosi napis na czapce uczestnika wiecu wyborczego w mieście Waukesha w Wisconsi

„Trump miał rację” – głosi napis na czapce uczestnika wiecu wyborczego w mieście Waukesha w Wisconsin, na którym były prezydent wspierał lokalnych kandydatów republikańskich w wyborach do Kongresu, 5 września 2022 r.

Foto: AFP

Nawet popularny republikański gubernator Florydy Ron DeSantis nie odważył się stawić oporu Donaldowi Trumpowi. Gdy 8 sierpnia agenci FBI weszli do letniej rezydencji miliardera w Mar-a-Lago, aby przejąć 27 skrzyń z tajnymi dokumentami pochodzącymi z czasów jego prezydentury, dołączył do chóru oburzonych. „To jest instrumentalizacja służb federalnych przeciw oponentom politycznym” – napisał na Twitterze.

Te kilka słów mówi wiele o stosunkach, jakie panują dziś w szeregach republikanów. U progu kampanii przed nominacją ich kandydata do walki o Biały Dom w 2024 roku, poza Trumpem liczy się tylko DeSantis, choć i on musi zadowolić się w sondażach ledwie 15 proc. głosów wobec 55 proc. dla swojego rywala. Jeśli więc nawet w obliczu ewidentnego przykładu złamania prawa (od czasu afery Watergate, która zakończyła w 1974 r. karierę Richarda Nixona, amerykańskie prawo mówi jasno, że tajne dokumenty, które przechodzą przez Biały Dom, należą do państwa, nie prezydenta) gubernator Florydy nie zdecydował się zaprotestować, to trudno nie uznać, że Donald Trump przekształcił partię Lincolna, Eisenhowera i Reagana w prywatne narzędzie zdobywania władzy.

Przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu w listopadzie nominację republikanów uzyskali właściwie tylko ci kandydaci, których poparł Trump. O tym, co oznacza postawienie się mu, przekonała się 16 sierpnia Liz Cheney, córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheneya i zastępczyni przewodniczącego komisji Kongresu powołanej do zbadania zachowania Donalda Trumpa w trakcie szturmu na amerykański parlament 6 stycznia 2021 r. Mimo swojej rozpoznawalności uzyskała ledwie 28 proc. poparcia w walce o nominację republikańską; tę zdobyła zaś faworytka Trumpa Harriet Hageman. Nie ma więc szans, aby Cheney została wybrana na kolejną kadencję jako przedstawicielka stanu Wyoming w Izbie Reprezentantów.

Jej los jest znaczący, bo mowa o polityczce, która nie tylko pochodzi ze słynnego rodu republikanów, ale która zawsze trzymała się zasad twardego konserwatyzmu. Jej przewinienie? Nie postawiła lojalności wobec Trumpa ponad przywiązanie do podstaw amerykańskiej demokracji, czyli poszanowanie dla wyniku wyborów. I odrzuciła zarzut, że Joe Biden jest uzurpatorem.

– Partia Republikańska przyjęła zasadę „Führerprinzip” III Rzeszy. Oznacza ona, że wierność przywódcy musi zawsze mieć prymat – podkreśla Martin Wolf, wybitny komentator „Financial Timesa”. Jeśli ma rację, z ugrupowania powiązanego z wielkim biznesem, w którym dużą rolę odgrywały formalne gremia, Partia Republikańska stała się organizacją wodzowską, którą wspiera przede wszystkim zubożały, biały elektorat oraz najbardziej konserwatywni Latynosi: relatywnie łatwa do manipulowania przez Trumpa siła. Do tego stopnia, że dziś amerykańscy przedsiębiorcy z obawą patrzą na szanse poprzedniego prezydenta na powrót do Białego Domu. Woleliby, aby po 2024 r. pozostał tu Joe Biden.

Czytaj więcej

Co wiemy po pół roku ukraińskiego koszmaru?

Rewanż miliardera

Taka pozycja Trumpa to dla Ameryki i szerzej całego wolnego świata zła wiadomość. Oznacza, że wolność wyboru, rządy prawa czy poszanowanie praw mniejszości przestają być gwarantowane w największym państwie Zachodu. Więcej: rodzi się pytanie o trwałość samych Stanów Zjednoczonych, których 340 mln mieszkańców łączy nie tyle wspólne pochodzenie etniczne, przywiązanie do państwa opiekuńczego czy podobna wizja historii, ile ścisłe przestrzeganie reguł demokracji. Już teraz poszczególne stany, jakby odczuwając, że stolica jest coraz słabsza, rzuciły się do przyjmowania własnych praw w tempie do tej pory nieznanym. I to każdy w swoim stylu. Gdy Kalifornia wprowadza rygorystyczne zakazy sprzedaży samochodów spalinowych, Teksas ustanawia karę 99 lat więzienia za aborcję – regulacje pochodzące z dwóch obcych sobie światów.

Pozycją Trumpa na amerykańskiej prawicy nie zachwiało nie tylko wyprowadzenie tajnych dokumentów do Mar-a-Lago, rezydencji, do której mają zresztą dostęp zupełnie postronni lokatorzy, bo jest ona podnajmowana każdemu, kto ma wystarczająco gruby portfel, aby sobie na to pozwolić. 45. prezydent USA posunął się do czegoś znacznie gorszego. Specjalna komisja Kongresu do spraw zbadania wydarzeń z 6 stycznia 2021 r. szczegółowo odtworzyła zachowanie Trumpa, gdy jego zwolennicy szturmowali budynki parlamentu, by nie dopuścić do oficjalnego uznania zwycięstwa Joe Bidena. Miliarder nie tylko zachęcał tego dnia rozwścieczony tłum do użycia siły, ale kierował pod adresem wiceprezydenta Mike’a Pence’a daleko idące groźby, jeśli nie zablokuje procedury uznania Bidena za następnego prezydenta. Trump dzwonił też do przychylnych mu gubernatorów, aby „znaleźli” głosy, które zapewnią mu zwycięstwo. Odrębne śledztwo w tej sprawie toczy w szczególności stan Georgia.

– Nie ma wątpliwości, że Partia Republikańska stanowi dziś zagrożenie dla naszego kraju. Oni nie przestrzegają konstytucji, nie wierzą w rządy prawa, nie uznają wyników wolnych wyborów. To ugrupowanie na wpół faszystowskie – ostrzegał Joe Biden na początku września w uroczystym wystąpieniu przed budynkiem w Filadelfii, w którym uchwalono amerykańską ustawę zasadniczą.

Jednak tak fundamentalne oskarżenia, podobnie jak dowody świadczące o tym, że Trump był zdecydowany „ukraść” wybory z 2020 r., de facto próbując przekształcić Amerykę w dyktaturę, nie odwiodły od niego dziesiątek milionów jego zwolenników. Zdaniem szanowanego portalu FiveThirtyEight.com wciąż 40 proc. respondentów darzy go szacunkiem, choć jednocześnie 55 proc. nie ma do niego zaufania.

Nie mając na to żadnych dowodów, miliarder wciąż powtarza, że odebrano mu „przytłaczające zwycięstwo”. Pod tym stwierdzeniem podpisał się zresztą i DeSantis podobnie jak inni, czołowi politycy republikańscy, w tym rywal Trumpa z 2016 r. Ted Cruz. W ten sposób były prezydent stworzył w kierowanym przez siebie ugrupowaniu całą serię „klonów”, którzy chętnie przejmą pałeczkę, szerząc jego ideologię, gdyby musiał przejść na polityczną emeryturę.

Na razie jednak Trump z pewnością nie myśli o politycznej emeryturze. Jego zięć Jared Kushner przyznaje, że Trump jest stale pochłonięty rozważaniami, czy szukać rewanżu za klęskę sprzed dwóch lat i startować ponownie w walce o Biały Dom. Ostatnio co prawda jego notowania spadły: sondaż „Wall Street Journal” daje 76-letniemu politykowi 44 proc. poparcia wobec 50 proc., jakie miałby uzyskać 79-letni Biden. Ale mimo to wciąż zachowuje on bardzo poważne szanse na ponownie objęcie funkcji prezydenta.

Morze fake newsów

Dlaczego tak wielu Amerykanów jest gotowych porzucić to, co do tej pory stanowiło o tożsamości ich kraju? Odpowiedź na to pytanie być może da się znaleźć w badaniach opinii publicznej, jakie od lat przeprowadza renomowany waszyngtoński instytut Pew. Pokazują one obraz głęboko podzielonego społeczeństwa, w którym ludzie nie tylko nie zgadzają się co do opinii politycznych, ale i faktów. Ci, którzy oglądają CNN, i ci, którzy wolą Fox News, żyją w równoległych światach. Gdy więc pierwsi dochodzą do wniosku, że demokracja jest zagrożona, do drugich w ogóle to nie dociera lub nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Nie jest więc tak, że nie zależy już im na wolności w Ameryce: oni takiego niebezpieczeństwa nie zauważają.

Ok. 26 tys. tweetów, które opublikował Trump, zanim prezentowany w nich poziom kłamstwa i nienawiści okazał się tak duży, że serwis zablokował jego konto, wpisały się w zalew fake newsów, które za sprawą mediów społecznościowych i coraz bardziej spolaryzowanych stacji telewizyjnych czy portali zalały Stany Zjednoczone. Amerykanie czują się w tym morzu tak zagubieni, że aż 50 proc. z nich uważa, że stanowią one „fundamentalne” zagrożenie dla kraju. Tylko uzależnienie od narkotyków (wskazywane przez 70 proc. ankietowanych), zbyt wysokie koszty leczenia (67 proc.), zasady działania systemu politycznego (52 proc.) oraz polaryzacja dochodów (51 proc.) są postrzegane jako większe niebezpieczeństwo.

Problem fake newsów wysunął się na plan pierwszy za prezydentury Trumpa, w szczególności w okresie pandemii. 68 proc. Amerykanów przyznaje, że w tym czasie stale stykało się z fałszywymi informacjami na temat covidu. Jednocześnie portale zajmujące się sprawdzaniem wiarygodności deklaracji polityków notowały dziesiątki tysięcy przykładów kłamstw samego Donalda Trumpa. Takiego prezydenta Ameryka w swojej historii nie miała: polityka, który od pierwszego dnia urzędowania postawił sobie za cel nie zjednoczenie narodu, ale jego skonfliktowanie. Przedmiotem jego ataków stały się więc media, sądy, służby porządkowe, emigranci. Po czterech latach jego rządów 86 proc. wyborców republikańskich uznało bilans Trumpa za „pozytywny”, podczas gdy tylko 6 proc. głosujących na demokratów. Ta polaryzacja, należałoby powiedzieć: nienawiść, sięga tak głęboko, że 71 proc. amerykańskich singli poszukujących partnera do życia i optujących za demokratami przyznało, że nie mogłoby wiązać swojego życia z osobą głosującą na Trumpa.

Czytaj więcej

Trump i Johnson, dwie twarze Anglosasów

Oblany test z pandemii

Powstałej w ten sposób przepaści nie zaczęto zasypywać wraz ze zwycięstwem Joe Bidena w listopadzie 2020 r. A to dlatego, że choć Trump tamto głosowanie przegrał, to uzyskał drugi najlepszy wynik w historii wyborów prezydenckich: poparło go 75 mln Amerykanów (Biden dostał 81 mln głosów).

Nawet przegrawszy wybory, Trump pozostał głównym punktem odniesienia amerykańskiego życia politycznego. 71 proc. osób, które oddały na niego głos, zrobiło to ze względu na postać samego prezydenta, a nie program Partii Republikańskiej, podczas gdy 63 proc. elektoratu Bidena zdecydowało się na taki wybór, aby zablokować drogę do władzy miliarderowi, a nie z uwagi na przymioty kandydata demokratów czy prezentowaną przez niego wizję kraju.

Do jakiego stopnia jest to wynik obiektywnych osiągnięć Donalda Trumpa? Zdołał on wprowadzić w życie niektóre kluczowe postulaty republikanów. Jednym z nich jest rekordowy pakiet ulg podatkowych (1,5 bln dolarów), na których skorzystali przede wszystkim bogaci przedsiębiorcy. Prezydent odwołał także system publicznych ubezpieczeń zdrowotnych, Obamacare. Przekreślił szereg regulacji ochrony środowiska i wyprowadził kraj z porozumienia paryskiego o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla. Ameryka przestała także być sygnatariuszem wielu międzynarodowych porozumień gospodarczych. Co zapewne kluczowe, przekreślając politykę prowadzoną przez dziewięciu swoich poprzedników, Trump rozpoczął wojnę handlową z Chinami. Dla wielu Amerykanów stał się symbolem walki z „opresyjnym państwem”, narzucającym z Waszyngtonu reguły, jak żyć.

Hasło MAGA, „Make America Great Again” (Uczynić Amerykę znowu wielką), miało jednak i inne znaczenie. Było próbą zadośćuczynienia za dekady liberalnej polityki, która doprowadziła do ogromnej polaryzacji dochodów. Przynajmniej od lat 80. XX w., od czasów Ronalda Reagana, amerykańskie państwo zaczęło wycofywać się z zabezpieczeń socjalnych dziesiątek milionów gorzej sytuowanych Amerykanów. Uzyskane w ten sposób oszczędności dały przestrzeń dla ograniczenia podatków i zwiększenia zysków firm, które stopniowo miały „skapnąć” do pracowników. Nigdy jednak nie skapnęły. Globalizacja okazała się też przede wszystkim narzędziem zysku korporacji, które przenosząc produkcję do Chin, ale utrzymując sprzedaż na Zachodzie, liczyły na bezprecedensowe dochody.

Trump, przynajmniej werbalnie, stanął w obronie skrzywdzonych mas. Naciskał na wielki biznes, chwaląc się, że wymusił powrót tej czy innej fabryki z Meksyku czy Kanady do USA. Walczył z imigracją zza Rio Grande, która miała podcinać pensje pracowników. Atakował też kobiety, których kariera zawodowa była niezrozumiała dla wielu słabo wykształconych, amerykańskich mężczyzn. I nie wahał się atakować Afroamerykanów, co doprowadziło po zabójstwie w Minneapolis czarnoskórego George’a Floyda przez białego policjanta do wybuchu ruchu Black Lives Matter. Dziś 55 proc. Amerykanów uważa, że dla czarnej społeczności życie w Ameryce jest w Stanach jest trudniejsze, niż to było przed nadejściem Trumpa. Przygoda z miliarderem skończyła się źle dla Ameryki i Amerykanów. Zamiast poprawy kondycji gorzej sytuowanych otrzymali wirtualny świat, w który wielu z braku lepszego rozwiązania uwierzyło. 47 proc. ankietowanych przez Pew przyznaje więc, że słyszało lub wręcz czytało o teorii QAnon, zestawie debilnych teorii konspiracyjnych. Na plan pierwszy wysunął się kreacjonizm, teoria, która wraz z Darwinem wydawała się ostatecznie pogrzebana. Załamała się też pozycja międzynarodowa Ameryki. Tylko 15 proc. respondentów w Kanadzie, Francji, Niemczech, Japonii i Wielkiej Brytanii uznało, że Stany dobrze sobie poradziły z pandemią – a był to najpoważniejszy test sprawności państw w ostatnich dziesięcioleciach.

Bannon zmienia zdanie

Czy jednak bicie na alarm, że amerykańska demokracja jest zagrożona, nie jest przesadą? Czy nie jest tylko sposobem Bidena na utrzymanie przy sobie elektoratu przerażonego drożyzną i załamaniem wzrostu gospodarczego? W końca instytucje amerykańskiego państwa, jak sądy, FBI czy media, oparły się atakom Trumpa i nawet wiceprezydent Pence w chwili próby odmówił udział w przestępstwie, jakim było podważenie wyników wyborów.

Problem z trumpizmem, podobnie jak populizmem na Węgrzech, w Polsce czy Brazylii, polega jednak na jego stopniowej radykalizacji. W 2016 r. miliarder co prawda zdołał zbudować niezależny ruch, który mimo sprzeciwu kierownictwa republikanów zapewnił mu nominację partii, a potem zwycięstwo w wyborach, jednak nie był to jeszcze moment, gdy potrafił obsadzić kluczowe instytucje państwa swoimi lojalistami. James B. Comey, dyrektor FBI, jest przykładem wysokiej rangi funkcjonariusza państwa, który mimo nacisków prezydenta zdołał zachować wierność powierzonej mu misji. Jednym z wielu.

Dziś sytuacja jest jednak odmienna właśnie dlatego, że Trump tak dogłębnie przekształcił Partię Republikańską. Zdobycie przez nią większości w Izbie Reprezentantów i Senacie w wyniku wyborów uzupełniających do Kongresu oznaczałoby więc bezpośrednią groźbę, że po zdobyciu Białego Domu Trump będzie w stanie obsadzić kluczowe instytucje państw wiernymi mu ludźmi.

Szczególnie przygnębia w tym kontekście zachowanie Teda Cruza. Senator z Teksasu był głównym rywalem Donalda Trumpa w wyborach 2016 r., atakującym go przede wszystkim za nieprzestrzeganie zasad amerykańskiego prawa. Nie zgadzał się na groźby uwięzienia Hillary Clinton, jakie wówczas forsował populista. Dziś jednak Cruz przekształcił się w lojalistę, gotowego wykonać każde zadanie na polecenie Trumpa. I jest jednym z wielu.

Stawka jest tak duża, że jak pokazuje sondaż opublikowany pod koniec sierpnia przez YouGov, 43 proc. Amerykanów uważa za prawdopodobne, że w nadchodzących dziesięciu latach w kraju wybuchnie nowa wojna domowa (pierwsza od tej z lat 1861–1865). Takiego zdania jest 40 proc. wyborców demokratów i aż 54 proc. elektoratu republikańskiego.

Tiffany Cross, wybijająca się dziennikarka MSNBC, uważa wręcz, że taka wojna się już zaczęła. Jej zdaniem świadczą o tym choćby stwierdzenia jednego z najbardziej wpływowych senatorów republikańskich Lindseya Grahama, że w kraju wybuchną zamieszki, jeśli z powodu przejęcia tajnych dokumentów lub próby sfałszowania wyborów Trump zostanie aresztowany. – To jest język nawołujący do zbrojnego powstania przeciwko instytucjom państwa, FBI, Departamentowi Sprawiedliwości – uważa Cross.

Sam Steve Bannon, swego czasu główny ideolog trumpizmu, dziś uważa, że ruch MAGA jest zagrożeniem dla przetrwania amerykańskiego państwa.

Czytaj więcej

Harry Ho-Jen Tseng: Rosja to mniejszy brat Chin

Kłopotliwy wyrok aborcyjny

Co mogłoby zatrzymać Trumpa i uratować Amerykę? Ogromna odpowiedzialność spoczywa w tych dniach na prokuratorze generalnym Merricku Garlandzie. Nominat Joe Bidena podjął już precedensową w historii Ameryki decyzję o wysłaniu FBI do prywatnego domu byłego prezydenta i przejęciu znajdujących się tam tajnych dokumentów. Oficjalnie była to wyłącznie jego inicjatywa: Biały Dom dowiedział się o niej z mediów.

Teraz jednak przed Garlandem znacznie poważniejsze rozstrzygnięcie. Musi rozważyć, czy ścigać Trumpa na gruncie karnym. I to nie tylko z powodu tego, co znaleziono w Mar-a-Lago.

Miliarder jest też oskarżony o zawyżanie wartości swoich nieruchomości w Nowym Jorku, aby uzyskać preferencyjne kredyty. Ogromny materiał dowodowy przeciwko niemu zebrała także specjalna komisja Kongresu ds. wydarzeń z 6 stycznia 2021 r. Pokazuje on dobitnie, że prezydent nie wahał się sfałszować wyborów, byle utrzymać się na drugą kadencję. O ile jednak Kongres nie ma możliwości wyciągnięcia z tego konsekwencji (demokraci nie mają w nim wystarczającej liczby głosów, aby postawić Trumpa przed trybunałem stanu), o tyle proces karny może wszcząć sam Garland.

To jest jednak taki kaliber spraw, że decyzja w tej sprawie zostanie podjęta tylko w niewielkim stopniu na gruncie prawnym. Rozstrzygającą będzie polityka. Prokurator generalny najpewniej nie bez udziału Joe Bidena będzie musiał rozstrzygnąć, czy warto podjąć ryzyko przekształcenia Trumpa w oczach jego zwolenników w męczennika, którego ściga wrogie państwo. Tym bardziej że wobec groźby więzienia miliarder będzie jeszcze bardziej zmotywowany, aby walczyć o reelekcję, a więc o immunitet.

Ostrzeżeniem dla demokratów są tu doświadczenia z przeszłości: Donald Trump miał wielokrotnie problemy z wymiarem sprawiedliwości, ale zawsze okazywał się na tyle sprytny, aby przejść przez nie suchą stopą.

Na razie więc starcie z 45. prezydentem prokuratura ćwiczy na jego najbliższych współpracownikach, w tym byłym burmistrzu Nowego Jorku i adwokacie Trumpa Rudym Giulianim oskarżonym o próbę sfałszowania wyborów w kluczowym stanie, jakim była w 2020 r. Georgia. Ale i w jego przypadku nie jest jasne, do jakiego stopnia grozi mu odsiadka.

Być może więc nadzieja dla Ameryki tkwi przede wszystkim w samym radykalizmie Trumpa. W tym, że nie umiejąc zdobyć się na choćby odrobinę umiaru, w końcu przestraszy swoich własnych zwolenników. Sygnałem może być reakcja na to, co się stało 24 czerwca, gdy Sąd Najwyższy odwołał obowiązujący od 50 lat wyrok (Roe v. Wade), który nakazywał stanom zapewnienie legalizacji aborcji. Orzeczenie było wynikiem zmiany przez Trumpa składu sędziowskiego i pokazało Amerykanom – także tym zwolennikom dostępu do aborcji, którzy skłaniają się do głosowania na republikanów – w jakim będą żyć państwie, jeśli miliarder zyska bezpośredni wpływ na inne, kluczowe instytucje państwa.

Orzeczenie doprowadziło do wybuchu manifestacji w całym kraju. Choć jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że przejęcie przez republikanów w listopadzie większości tak w Izbie Reprezentantów, jak i Senacie jest rzeczą przesądzoną, bo miało wynikać z niskich notowań samego Joe Bidena i pogarszającej się kondycji amerykańskiej gospodarki, to demokraci złapali wiatr w żagle. Wspomniany portal FiveThirtyEight.com podaje, że 44,7 proc. ankietowanych chce, aby Kongres pozostał w rękach demokratów, a tylko 43,5 proc., aby był zdominowany przez republikanów. Ameryka być może jeszcze uniknie katastrofy.

„Odzyskaj Amerykę”. Zwolennicy Trumpa demonstrują w Palm Beach na Florydzie po przeszukaniu jego dom

„Odzyskaj Amerykę”. Zwolennicy Trumpa demonstrują w Palm Beach na Florydzie po przeszukaniu jego domu przez agentów FBI, 9 sierpnia 2022 r.

AFP

Nawet popularny republikański gubernator Florydy Ron DeSantis nie odważył się stawić oporu Donaldowi Trumpowi. Gdy 8 sierpnia agenci FBI weszli do letniej rezydencji miliardera w Mar-a-Lago, aby przejąć 27 skrzyń z tajnymi dokumentami pochodzącymi z czasów jego prezydentury, dołączył do chóru oburzonych. „To jest instrumentalizacja służb federalnych przeciw oponentom politycznym” – napisał na Twitterze.

Te kilka słów mówi wiele o stosunkach, jakie panują dziś w szeregach republikanów. U progu kampanii przed nominacją ich kandydata do walki o Biały Dom w 2024 roku, poza Trumpem liczy się tylko DeSantis, choć i on musi zadowolić się w sondażach ledwie 15 proc. głosów wobec 55 proc. dla swojego rywala. Jeśli więc nawet w obliczu ewidentnego przykładu złamania prawa (od czasu afery Watergate, która zakończyła w 1974 r. karierę Richarda Nixona, amerykańskie prawo mówi jasno, że tajne dokumenty, które przechodzą przez Biały Dom, należą do państwa, nie prezydenta) gubernator Florydy nie zdecydował się zaprotestować, to trudno nie uznać, że Donald Trump przekształcił partię Lincolna, Eisenhowera i Reagana w prywatne narzędzie zdobywania władzy.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi