Orania jest niebywale łatwa w opisie, wystarczy przyjąć jedną z dwóch narracji. Mieszkańcy zżymają się, że dziennikarze – w ogromnej większości im nieprzychylni – piszą swe artykuły w samolocie, zanim jeszcze wylądują w RPA. No bo co można napisać o mieście samych białych? Że banda sfrustrowanych rasistów założyła sobie rezerwat. A przecież to raj, przekonują władze.
Czytaj więcej
Nie wydaje mnie się, by Osiecka, pisząc dla Skaldów, że nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by gonić go, miała profetyczne zacięcie. Raczej to afrykańska rzeczywistość ją dogoniła. I teraz założenie konta w banku trwa godzinami.
Fakty są proste – w latach 90. grupa Afrykanerów niezadowolonych z tego, w jakim kierunku wędruje kraj po zniesieniu apartheidu, założyła nad Rzeką Pomarańczową, blisko 700 km od stołecznej Pretorii, osadę. Oranjerivier dała jej nazwę, a dziś Orania liczy prawie 3 tys. mieszkańców i wciąż przybywają nowi. Miasteczko działa jak spółka, by w nim zamieszkać trzeba uzyskać zgodę rady. Łatwo nie jest – trzeba być Afrykanerem, kalwinem i to religijnym. Przestępstwo czy nieobyczajne prowadzenie się może skutkować wyrzuceniem z miasta. – Nie chodzi o rasę, chodzi o kulturę – słyszałem w Oranii wielokrotnie i od każdego. Niedawno chciał w Oranii zamieszkać Portugalczyk z Mozambiku, tak czarny, że właściwie Murzyn. Nie przyjęli go. – Ale nie z powodu koloru skóry – zarzeka się Margriet. – On nie wiedział, co świętujemy 16 grudnia!
Ona sama, właścicielka knajpki i call center rozwiodła się trzy lata temu – co nie zostało przyjęte dobrze – i od tego czasu żyje z innym rozwodnikiem, miejscowym biznesmenem. No, ale cóż, Margriet jest biała i zamożna. Wyzwolona bizneswoman zakazała jednocześnie swemu dorastającemu synowi przyprowadzania do domu dziewczyny chodzącej w kusej bluzce, z pępkiem na wierzchu. Bo w Oranii nic nie jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka. Homoseksualizm to ciężki grzech, można za to wylecieć, ale sama Margriet zatrudnia półtorej z dwóch mieszkających w miasteczku par lesbijek.