W bocznym ołtarzyku, między tradycyjnymi i przesadnie kanonicznymi wizerunkami świętych Jerzych i Mikołajów, znalazłem dziełko, z którego spoglądało na mnie kilkudziesięcioma smutnymi oczami liczne grono idealnie do siebie podobnych młodzieńców. Wszyscy w aureolach, powłóczystych szatach, z jednym tylko górującym nad nimi starcem, co – ten, kto pisał tę ikonę – zaznaczył siwizną włosów, nie odrębnymi rysami postaci. Grono dublerów mieściło się symbolicznie w jakimś zamczysku czy wieży, pod którymi – równie symbolicznie – tańczyło kilka purpurowych płomyków. A przed bramą zamczyska czekał, zapewne w nie najlepszych intencjach, zagon rycerzy w krzyżowych szatach. Absolutne braterstwo cech fizycznych grupy oblężonych postaci nieznający mowy ikon mogliby wziąć za brak inwencji autora, co byłoby błędem, bowiem identyczność świętych postaci ma przemawiać wyłącznie o tożsamości natury i losów młodzianków.
Czytaj więcej
Okrutna wojna odwróciła oczy świata od Białorusi, a Łukaszenko stracił rolę pierwszego czarnego charakteru Europy na rzecz Putina. Niemniej my tu w Polsce nie możemy zapomnieć o bratnim narodzie białoruskim.
Opis pod ikoną był zdawkowy, ale udało mi się go rozwinąć po kilku godzinach przeszukiwania internetu. Jak się okazało, ikona przedstawiała marny los ponad 20 zakonników z monasteru w bułgarskim Zograf, którzy nie podporządkowali się unii lyońskiej narzuconej prawosławnym przez cesarza Michała VIII Paloeloga (1225–1282) i – w obliczu mającej wymusić uległość ekspedycji karnej – zamknęli się w wieży i pozwolili spalić. Według którejś z legend jeden z nich – Parteniusz – przeżył pożar, ale zmarł od oparzeń po 30 dniach. Wedle innej najsłabszy duchem skoczył z wieży, zanim ogarnęły go płomienie, a samobójstwo, czyli grzech śmiertelny, wykluczyło na zawsze jego szanse na świętość.
Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii. Jednak tu, bardziej od okoliczności uświęcenia niemal dwóch tuzinów mnichów, zainteresowały mnie pewne analogie historyczne.
Historia, rzec można, jak tysiąc innych. Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii. Jednak tu, bardziej od okoliczności uświęcenia niemal dwóch tuzinów mnichów, zainteresowały mnie pewne analogie historyczne. Długo negocjowana unia lyońska (1274) była próbą ratowania upadającego Cesarstwa Wschodniego przed atakami z zachodu. Minęło ledwie kilkanaście lat od odzyskania przez Greków Konstantynopola z rąk łacinników. Przypomnijmy, że ci ostatni przejęli go w wyniku łże-krucjaty z 1204 roku. Zdradzieckie zajęcie stolicy przez krzyżowców omal nie zamknęło dziejów Bizancjum. Grecy – cudem – wrócili, ale dziedzictwo Justyniana chwiało się na nogach. O prawa łacinników chciał się upomnieć zbrojnie Karol Andegaweński, ale grecki cesarz Michał zwrócił się o pomoc do papieża Grzegorza X. Ten obiecał interwencję, ale pod warunkiem zjednoczenia Kościołów zachodniego ze wschodnim. To właśnie dekretowała unia lyońska; cesarz bizantyjski jako reprezentant Kościoła prawosławnego zaaprobował formułę filioque, podkreślił ważność siedmiu sakramentów, przyjął jako obowiązującą katolicką naukę o czyśćcu, a także uznał supremację papiestwa – tzw. Prymat Świętego Piotra.