Bogusław Chrabota: Prezesowi PiS o potrzebie jedności z Europą

Dość nudna i nieciekawa centralna cerkiew w historycznej Warnie ujęła mnie jedną, nieznaną mi dotąd ikoną.

Publikacja: 12.08.2022 17:00

Bogusław Chrabota: Prezesowi PiS o potrzebie jedności z Europą

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

W bocznym ołtarzyku, między tradycyjnymi i przesadnie kanonicznymi wizerunkami świętych Jerzych i Mikołajów, znalazłem dziełko, z którego spoglądało na mnie kilkudziesięcioma smutnymi oczami liczne grono idealnie do siebie podobnych młodzieńców. Wszyscy w aureolach, powłóczystych szatach, z jednym tylko górującym nad nimi starcem, co – ten, kto pisał tę ikonę – zaznaczył siwizną włosów, nie odrębnymi rysami postaci. Grono dublerów mieściło się symbolicznie w jakimś zamczysku czy wieży, pod którymi – równie symbolicznie – tańczyło kilka purpurowych płomyków. A przed bramą zamczyska czekał, zapewne w nie najlepszych intencjach, zagon rycerzy w krzyżowych szatach. Absolutne braterstwo cech fizycznych grupy oblężonych postaci nieznający mowy ikon mogliby wziąć za brak inwencji autora, co byłoby błędem, bowiem identyczność świętych postaci ma przemawiać wyłącznie o tożsamości natury i losów młodzianków.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Nie zapominajmy o Białorusi

Opis pod ikoną był zdawkowy, ale udało mi się go rozwinąć po kilku godzinach przeszukiwania internetu. Jak się okazało, ikona przedstawiała marny los ponad 20 zakonników z monasteru w bułgarskim Zograf, którzy nie podporządkowali się unii lyońskiej narzuconej prawosławnym przez cesarza Michała VIII Paloeloga (1225–1282) i – w obliczu mającej wymusić uległość ekspedycji karnej – zamknęli się w wieży i pozwolili spalić. Według którejś z legend jeden z nich – Parteniusz – przeżył pożar, ale zmarł od oparzeń po 30 dniach. Wedle innej najsłabszy duchem skoczył z wieży, zanim ogarnęły go płomienie, a samobójstwo, czyli grzech śmiertelny, wykluczyło na zawsze jego szanse na świętość.

Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii. Jednak tu, bardziej od okoliczności uświęcenia niemal dwóch tuzinów mnichów, zainteresowały mnie pewne analogie historyczne. 

Historia, rzec można, jak tysiąc innych. Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii. Jednak tu, bardziej od okoliczności uświęcenia niemal dwóch tuzinów mnichów, zainteresowały mnie pewne analogie historyczne. Długo negocjowana unia lyońska (1274) była próbą ratowania upadającego Cesarstwa Wschodniego przed atakami z zachodu. Minęło ledwie kilkanaście lat od odzyskania przez Greków Konstantynopola z rąk łacinników. Przypomnijmy, że ci ostatni przejęli go w wyniku łże-krucjaty z 1204 roku. Zdradzieckie zajęcie stolicy przez krzyżowców omal nie zamknęło dziejów Bizancjum. Grecy – cudem – wrócili, ale dziedzictwo Justyniana chwiało się na nogach. O prawa łacinników chciał się upomnieć zbrojnie Karol Andegaweński, ale grecki cesarz Michał zwrócił się o pomoc do papieża Grzegorza X. Ten obiecał interwencję, ale pod warunkiem zjednoczenia Kościołów zachodniego ze wschodnim. To właśnie dekretowała unia lyońska; cesarz bizantyjski jako reprezentant Kościoła prawosławnego zaaprobował formułę filioque, podkreślił ważność siedmiu sakramentów, przyjął jako obowiązującą katolicką naukę o czyśćcu, a także uznał supremację papiestwa – tzw. Prymat Świętego Piotra.

Obrządek zachodni triumfował. Ale raptem przez kilka lat. Duchowieństwo prawosławne nie przyjęło zjednoczenia. Klasztory się buntowały, a część z nich – jak wspomniany Zograf – zostały zniszczone. Sprawa zjednoczenia upadła ostatecznie wraz ze śmiercią cesarza. Źródła mówią, że umarł w takim potępieniu, iż odmówiono mu tradycyjnego pogrzebu. Jednak politycznie zwyciężył; łacinnicy nie wrócili nad Bosfor.

Minęło niemal 200 lat i sytuacja się powtórzyła, ale w jak zmienionych okolicznościach. Tym razem groza szła ze wschodu. Tureckie imperium sułtanów uznawało Bizancjum za bramę do Europy i postawiło na jego zniszczenie. Europa miała świadomość zbliżającego się horroru. W imię walki z tureckim zagrożeniem ogłoszono nawet krucjatę, której smutnym końcem była dramatyczna klęska polskiego króla Władysława Warneńczyka na polach u bram miasta, którego nazwa zrosła się na wieczność z jego imieniem.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Groza wojny nie mieści się w metaforze

Kilka lat później jego rówieśnik Mehmed II, zwany przez potomnych Zdobywcą, przygotował się do oblężenia stolicy cesarzy z wyjątkową metodycznością. Miał kilkanaście razy więcej wojska. Zabezpieczył się przeciw próbom podejmowania odsieczy. U bram Konstantynopola kazał zbudować warownię Rumeli Hisari odcinającą miasto od morza. Proces przygotowań do ataku rozłożył na dwa lata, by ostatecznie uderzyć na miasto w kwietniu 1453 roku. Co na to cesarz, skądinąd krewny Michała VIII – Konstantyn IX Paleolog? Podobnie jak przodek też szukał wsparcia na zachodzie. I znów wróciła sprawa zjednoczenia Kościołów. Konstantyn szermował hasłem unii florenckiej, którą podpisał z papieżem jego poprzednik Jan VIII Paleolog. Bardzo przypominała wcześniejszą, czyli lyońską, i podobnie jak ona – została powszechnie odrzucona przez prawosławnych i ich liderów. Całkiem możliwe, że gdyby ją w obliczu oblężenia stolicy potwierdzono, zachód wysłałby pomoc. Do niczego takiego jednak nie doszło. Dla większości prawosławnych, zwłaszcza ze średnich i niższych warstw duchowieństwa, nawet w obliczu hekatomby odrębność i ortodoksja były ważniejsze.

Do końca wierzono w moc Opatrzności i zesłanego przez Boga obrońcę, który przegoni Turków spod murów. Jaki był koniec, wszyscy wiemy. 29 maja 1453 Turcy wdarli się do miasta, łupiąc i mordując. Konstantyn zginął w walce wraz z dziesiątkami tysięcy mieszkańców miasta nad Bosforem. Tak skończyło się średniowiecze i dzieje pierwszego Cesarstwa Rzymskiego. Zaczynał się renesans. A muzułmanin Mehmed przyjął miano Kaizer-i Rum, czyli Cesarz Rzymu. Po co to wspomnienie?

Bo historia lubi się powtarzać. Jedność buduje, odrębność separuje. A tępy upór prowadzi do upadku osamotnionych słabeuszy. Populizm nie popłaca. A przywódca – musi myśleć w dłuższej perspektywie, by nie przejść do historii jako męczennik. Albo jako dureń.

W bocznym ołtarzyku, między tradycyjnymi i przesadnie kanonicznymi wizerunkami świętych Jerzych i Mikołajów, znalazłem dziełko, z którego spoglądało na mnie kilkudziesięcioma smutnymi oczami liczne grono idealnie do siebie podobnych młodzieńców. Wszyscy w aureolach, powłóczystych szatach, z jednym tylko górującym nad nimi starcem, co – ten, kto pisał tę ikonę – zaznaczył siwizną włosów, nie odrębnymi rysami postaci. Grono dublerów mieściło się symbolicznie w jakimś zamczysku czy wieży, pod którymi – równie symbolicznie – tańczyło kilka purpurowych płomyków. A przed bramą zamczyska czekał, zapewne w nie najlepszych intencjach, zagon rycerzy w krzyżowych szatach. Absolutne braterstwo cech fizycznych grupy oblężonych postaci nieznający mowy ikon mogliby wziąć za brak inwencji autora, co byłoby błędem, bowiem identyczność świętych postaci ma przemawiać wyłącznie o tożsamości natury i losów młodzianków.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi