Bogusław Chrabota: Groza wojny nie mieści się w metaforze

Realny świat okazał się gorszy niż ten, w który wierzyłem.

Publikacja: 29.07.2022 17:00

Bogusław Chrabota: Groza wojny nie mieści się w metaforze

Foto: AFP

Pisałem tu już o N, dziewczynie z Mariupola, która trafiła do Warszawy z trójką synów na początku wojny. To był koniec lutego czy marzec, w sumie precyzyjna data niewiele tu wnosi. Uciekała przed bombami, mąż został nad Morzem Azowskim, by z bronią w ręku walczyć o swoje miasto i ojczyznę. Kiedy Rosjanie zajęli centrum, trafił do schronów Azowstalu. Nie mam wiedzy, czy był żołnierzem pułku Azow, czy tylko jednym z obrońców fabryki, którzy rekrutowali się z innych formacji, samoobrony lub policji. Znów, w tej historii, nie to się liczy.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Multietniczna Warszawa, całkiem nowa Polska

N trafiła na dobrych ludzi. Szybko zaczęła pracować; znajomi Polacy pomogli jej znaleźć mieszkanie, pracę. Jako kwalifikowana fizjoterapeutka rozpoczęła zabiegi. Rekrutowaliśmy jej klientów przez Facebooka i w drodze relacji prywatnych. Zawsze uśmiechnięta, zaangażowana, z cieniem tylko bólu na twarzy. Zagadywałem kilka razy po rosyjsku, ale nie chciała rozmawiać. Pytana o rodzinę, męża odpowiadała monosylabami, zdawkowo. Ale polubiliśmy ją.

Ciężko pracowała. Przede wszystkim dla synów. Trzech nastolatków, których historia, całkowicie wbrew ich woli, rzuciła w końcu zimy nad Wisłę. Dbaliśmy o nich. Darowaliśmy im sprzęt sportowy. Szybko trafili do polskiej szkoły. Mogli tu zostać. Tyle że serce N biło dla jej męża. Kiedy zadzwonił i powiedział, że wyrwał się z Azowstalu i żyje, w kilka chwil zadecydowała, że wraca. Nie liczyło się bezpieczeństwo dzieci, przez chwilę zapomniała, że jej dom już nie istnieje, liczyła się tylko ta drobna, ale szalenie intensywna iskra nadziei, że skoro on przeżył, rodzina może być razem. Spakowała się w kilka godzin i wróciła w strony rodzinne. Dokąd? Nie mam pojęcia, bo przecież nie do pełnego ruin obozu koncentracyjnego, który niegdyś, przed wiekami, był azowskim portem i nazywał się Mariupol.

Mogli tu zostać. Tyle że serce N biło dla jej męża. Kiedy zadzwonił i powiedział, że wyrwał się z Azowstalu i żyje, w kilka chwil zadecydowała, że wraca. 

Zastanawiałem się, czy doczekam się kiedyś szczęśliwej puenty tej historii. Nawet o tym marzyłem w snach. Oto więc rodzina N wraca do Polski. Ona, mąż i trzech synów. Spotykamy się przy grillu i cieszymy z końca wojny i faktu, że nawet najgorszy koszmar może mieć szczęśliwy koniec. Oto odpędziliśmy fatalizm historii; pełna radosnych pszczół i motyli wiosna powróciła. Kwitną bzy i magnolie. W powietrzu unosi się chmura rodników miłości i pokoju. Iluzja. Moje marzenia wywróciły się na nice. Realny świat okazał się gorszy niż ten, w który wierzyłem. N zadzwoniła kilka dni temu. Nie potrafiła wydusić z siebie nic więcej niż to, że jej mąż nie żyje. Jak i kiedy zginął, nie mam pojęcia. Czy kaci zabili go w czasie „zaczystek”, czy zamordowali gdzieś w katowniach Rostowa, czy może dorwali w Mariupolu? Nie wiem. N nie powiedziała nic więcej. Zamilkła.

Nie mogę spać. Ani ja, ani przyjaciele. Pochylamy się nad jej bólem i płaczemy razem z nią. Wojna przestaje być abstrakcyjna i mimo że w sprawie okoliczności tej śmierci jesteśmy głusi i ślepi, zabija nas głębia moralna jej nieszczęścia. Niby ten przypadek to nic innego niż setki innych bezsensownych śmierci w tej wojnie, ale kiedy wyrwę, realną stratę ubiera się w konkretne szaty i uczucia, kiedy ludzie mają twarze i nazwiska, wszystko wygląda inaczej. To groza, koniec świata, nieszczęście. Tak, ta wojna nie jest abstrakcyjna. W niszczonych przez drony czołgach giną prawdziwi ludzie. Rozpadają się jak rozszarpywane siłą wybuchu lalki, płoną jak wrzucane do pieca szczapy drewna, w mgnieniu oka ciała roztapiają się jak parafinowe świece. Metafora nie jest w stanie poradzić sobie z tym horrendum. Do opisu faktów brakuje słów. Jesteśmy faktycznie niemi. I jest to epistemologiczna pułapka. Pojawia się, kiełkuje, a tu i ówdzie wygrywa przekonanie, że skoro nie potrafimy sobie poradzić z pojęciem czy opisem grozy tej rzeczywistości, to lepiej jej nie zauważać. A ona jest.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: To nie będą fajne wakacje

Wyczytałem takie zdanie w książce o twórcach z epoki „Wiedeńskiej apokalipsy”: „to co ich przeraża, przesunęło się i znajduje już nie w pierwotnej naturze, lecz – o dziwo – w cywilizacji; w naturze ujarzmionej przez człowieka, z której na nowo wyłania się niespodzianie to, co nieujarzmione i czego ujarzmić niepodobna, domagając się mitu (Hermann Broch o Hofmannsthalu)”. Jakże to dziś, po stu latach, brzmi jak żart. Nikt już nie myśli o fatalizmie przynoszonym przez naturę. Groźba jest tylko i wyłącznie dzieckiem nas samych. Wychodzi z cywilizacji. Ale czyż cywilizacja nie okazuje się w ten sposób częścią natury? Nie jest z nią tożsama? Nie mam w tej sprawie jakoś wątpliwości. Natura to człowiek. Cywilizacja to jego dzieło. Musi więc nosić w sobie tę samą autodestrukcję, która jest w nas samych. I nie jest to budująca wiadomość. Niestety.

Pisałem tu już o N, dziewczynie z Mariupola, która trafiła do Warszawy z trójką synów na początku wojny. To był koniec lutego czy marzec, w sumie precyzyjna data niewiele tu wnosi. Uciekała przed bombami, mąż został nad Morzem Azowskim, by z bronią w ręku walczyć o swoje miasto i ojczyznę. Kiedy Rosjanie zajęli centrum, trafił do schronów Azowstalu. Nie mam wiedzy, czy był żołnierzem pułku Azow, czy tylko jednym z obrońców fabryki, którzy rekrutowali się z innych formacji, samoobrony lub policji. Znów, w tej historii, nie to się liczy.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi