Pisałem tu już o N, dziewczynie z Mariupola, która trafiła do Warszawy z trójką synów na początku wojny. To był koniec lutego czy marzec, w sumie precyzyjna data niewiele tu wnosi. Uciekała przed bombami, mąż został nad Morzem Azowskim, by z bronią w ręku walczyć o swoje miasto i ojczyznę. Kiedy Rosjanie zajęli centrum, trafił do schronów Azowstalu. Nie mam wiedzy, czy był żołnierzem pułku Azow, czy tylko jednym z obrońców fabryki, którzy rekrutowali się z innych formacji, samoobrony lub policji. Znów, w tej historii, nie to się liczy.
Czytaj więcej
W dzisiejszej stolicy dawne etosy i toposy powoli przestają się liczyć. Podobnie jak tradycja, wiara przodków i kwestia narodowości.
N trafiła na dobrych ludzi. Szybko zaczęła pracować; znajomi Polacy pomogli jej znaleźć mieszkanie, pracę. Jako kwalifikowana fizjoterapeutka rozpoczęła zabiegi. Rekrutowaliśmy jej klientów przez Facebooka i w drodze relacji prywatnych. Zawsze uśmiechnięta, zaangażowana, z cieniem tylko bólu na twarzy. Zagadywałem kilka razy po rosyjsku, ale nie chciała rozmawiać. Pytana o rodzinę, męża odpowiadała monosylabami, zdawkowo. Ale polubiliśmy ją.
Ciężko pracowała. Przede wszystkim dla synów. Trzech nastolatków, których historia, całkowicie wbrew ich woli, rzuciła w końcu zimy nad Wisłę. Dbaliśmy o nich. Darowaliśmy im sprzęt sportowy. Szybko trafili do polskiej szkoły. Mogli tu zostać. Tyle że serce N biło dla jej męża. Kiedy zadzwonił i powiedział, że wyrwał się z Azowstalu i żyje, w kilka chwil zadecydowała, że wraca. Nie liczyło się bezpieczeństwo dzieci, przez chwilę zapomniała, że jej dom już nie istnieje, liczyła się tylko ta drobna, ale szalenie intensywna iskra nadziei, że skoro on przeżył, rodzina może być razem. Spakowała się w kilka godzin i wróciła w strony rodzinne. Dokąd? Nie mam pojęcia, bo przecież nie do pełnego ruin obozu koncentracyjnego, który niegdyś, przed wiekami, był azowskim portem i nazywał się Mariupol.