W.G. Sebald, czyli jak pisać o skutkach wojny

„Wojna powietrzna i literatura” W.G. Sebalda o przemilczeniu przez niemieckich pisarzy alianckich bombardowań, naturze człowieka i cywilizacji nabiera nowych znaczeń wobec agresji Rosji Putina.

Publikacja: 29.07.2022 17:00

Winfried Georg Sebald (1944–2001), jeden z najwybitniejszych powojennych niemieckich pisarzy

Winfried Georg Sebald (1944–2001), jeden z najwybitniejszych powojennych niemieckich pisarzy

Foto: ULF ANDERSEN/Ulf Andersen/Aurimages/AFP

Najpierw jeden cytat z prośbą o szczególną uwagę przy jego końcówce, bo zwłaszcza ona rodzi pytanie, kto może być autorem.

„Do przesłanek niemieckiego cudu gospodarczego należały nie tylko kolosalne sumy inwestycyjny planu Marshalla, wybuch zimnej wojny i nader skutecznie załatwiona przez eskadry bombowców likwidacja przestarzałych urządzeń przemysłowych, przesłanką taką był też niekwestionowany, wpojony przez totalitarny ustrój etos pracy, zdolność przynaglanej ze wszystkich stron gospodarki do logistycznych improwizacji, doświadczenie wyniesione z zatrudnienia tak zwanej obcej siły roboczej i wreszcie przez nielicznych opłakiwana utrata balastu historycznego, który w latach 1942–1945 wraz z wiekowymi budynkami mieszkalnymi i przemysłowymi w Norymberdze, Kolonii, Frankfurcie, Akwizgranie, Brunszwiku i Wurzburgu poszedł z dymem (…) Katalizatorem był jednak wymiar całkiem niematerialny: do dziś niewygasły strumień energii, którego źródłem jest powszechnie strzeżona tajemnica zamurowanych u podwalin naszej państwowości trupów, tajemnica, która w latach powojennych łączyła i do dziś łączy Niemców silniej niż jakikolwiek cel pozytywny, na przykład urzeczywistnienie demokracji. Nie jest może od rzeczy przypomnieć te sprawy akurat dziś, kiedy to projekt zjednoczonej Europy, po dwukrotnej porażce, wkracza w nową fazę, a strefa wpływu marki niemieckiej – historia lubi się powtarzać na swój sposób – jest mniej więcej tak rozległa jak obszar okupowany w 1941 roku przez Wehrmacht”.

Prawda, że takiego wystąpienia nie powstydziłby się Jarosław Kaczyński na spotkaniu z wyborcami w Grójcu? Prawda, tym bardziej że Kaczyński nie wznosi się na takie stylistyczne wyżyny jak Sebald. W Grójcu do swoich wyborców mówił: „Niemcy próbują udawać, że są mocarstwem moralnym. A co się w Niemczech stało po wojnie, jeśli chodzi o zbrodniarzy, których były setki tysięcy? Stworzono cały system abolicyjny, czyli taka amnestia i zapomnienie”.

Pewnie to zdanie wejdzie do drugiego, poprawionego wydania tak zwanego podręcznika „Historii i teraźniejszości” zaproponowanego przez ministra edukacji Przemysława Czarnka. My wróćmy jednak do książek poważniejszych. Powiedzmy: do książek.

Czytaj więcej

Czarodziejska góra Olgi Tokarczuk

Po co to przypominać

Wojna powietrzna i literatura” jest próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego w niemieckiej literaturze po wojnie wyparto alianckie bombardowania na ponad 100 miast, powstały bowiem nieliczne pozycje, które były próbą odniesienia się do śmierci 600 tysięcy Niemców. Kilka z tych tytułów pisarz nazywa „metafizycznymi machlojkami”, uważając, że tylko realistyczne opisanie faktów miało sens. Z kolei utrzymany w tym stylu „Anioł milczał” Heinricha Bölla został zatrzymany i ukazał się dopiero po zjednoczeniu Niemiec.

Wspomnijmy, że książka Sebalda powstała jako rozwinięcie wykładów pisarza w Zurychu i nie jest na polskim rynku premierowa. Po raz pierwszy w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz ukazała się w 2012 r. Był to jednak czas, kiedy z jednej strony w Niemczech mówiono o zniszczeniach miast – zapominając o przyczynach – w Polsce zaś rozpędzała się martyrologiczna machina polityki historycznej. Z kolei ostrzeżenia przed powracającymi nacjonalistycznymi fobiami, które mogą nam zafundować powtórkę z historii, najczęściej zbywano uwagami o bezsensownej przesadzie w odgrzewaniu lewackich obsesji.

Dziś chyba nikt tak nie powie. Mija 21 lat od niemieckiej premiery i żyjemy na całkiem innym kontynencie: w Ukrainie Rosjanie prowadzą taką samą wojnę jak za III Rzeszy Niemcy, a my dziękujemy za to, że wyborów w Stanach Zjednoczonych nie wygrał zachwycony Putinem Donald Trump; że Francją nie kieruje zależna finansowo od Kremla Marine Le Pen. I drżymy o przyszłość Włoch, gdzie nie brakuje nacjonalistów zafascynowanych Putinem. Również za jego pieniądze.

Co to ma wspólnego z Sebaldem i jego wznowioną właśnie przez Ossolineum książką, wydaną w serii dzieł wszystkich wybitnego niemieckiego pisarza? Między innymi to, co wiąże się z jedną z ważniejszych refleksji Sebalda, że wojenne katastrofy wywoływane przez człowieka „eksperymentalnie antycypują moment, w którym z naszej autonomii – jak przez długi czas mniemaliśmy – historii wpadamy w historię naturalną”. Mówiąc wprost: marzenie o ludzkości, która chce żyć, jest tylko przerwą w historii człowieka, który zawsze powraca do „naturalnego stanu” niszczenia i zabijania innych. Intuicja Sebalda polegała na tym, że nie dał się zwieść spokojowi najdłuższej od dawna przerwy w historii europejskich wojen, trwającej od 1945 r.

Refleksja Sebalda może mieć oczywiście u nas kłopot, ponieważ rozwijanie jej na podstawie ponad 100 zbombardowanych niemieckich miast i 600 tysięcy ofiar Niemców, w takich krajach jak Polska zawsze prowokuje odpowiedź związaną ze skalą ofiar i zniszczeń dokonanych przez Niemców w Polsce.

Rzecz w tym, że Sebald jest wiarygodny i nawet Kaczyński nie miałby mu co wytknąć. Urodzony w 1944 r. pisarz, zmarły w 2001 r., używał skrótu swoich imion W.G., ponieważ oryginalne kojarzyły mu się z nazizmem. Właściwie cały dorobek Sebalda to odtwarzanie zbiorowej pamięci poprzez opisywanie niemieckiej winy i wyparć, zwłaszcza wobec narodu żydowskiego. Czołowym przykładem jest powieść „Austerlitz”. Tytułowy bohater to syn żydowskiej rodziny z Pragi, tuż przed zajęciem Czechosłowacji przez III Rzeszę, wysłany do Wielkiej Brytanii, gdzie został adoptowany i ulegał swoistej amnezji. Do czasu, gdy intuicyjnie przebudził się do rozpoznania swojej prawdziwej tożsamości, zaczął przemierzać Europę w poszukiwaniu rodzinnych śladów, odkrywając m.in. losy matki zamordowanej w obozie w Teresinie.

Misterność fabuły sprawia, że bywa odbierana jak reportaż historyczny lub co najmniej jego fenomenalna imitacja. Za tą historią podążył Krystian Lupa, wystawiając „Austerlitz” w Wilnie. Spektakl pokazany jesienią na wrocławskim festiwalu Dialog poza wieloma scenami budził grozę przede wszystkim sekwencją obozową, w której esesman znęcał się nad nagą kobietą i mężczyzną, a ich los był oczywisty: mieli zostać zagazowani lub spaleni żywcem w piecu krematoryjnym.

Przypomnijmy: październikowy Dialog’21 we Wrocławiu to wciąż był ten czas, kiedy niektórzy zadawali pytanie: a po co to wszystko przypominać? Powtórzmy więc: dziś nikt takiego pytania już chyba nie zada. Naturalizacja porwanych ukraińskich dzieci jest rosyjską normą, podobnie jak zsyłki na Sybir, a także obozy – nie tylko filtracyjne, znęcanie się nad jeńcami, więźniami, morderstwa i masowe egzekucje. Sebald miał rację: musimy pamiętać o tym, do czego zdolny jest człowiek, ulegając w końcu „historii naturalnej”.

Wielkość „Austerlitz” polega również na tym, że stara się udzielić odpowiedzi na pytanie, jak historia wojny jest jednocześnie historią przemysłu, w tym dosłownie rozumianego przemysłu śmierci. Jak to się dzieje, że człowiek znaczną część swojej aktywności, energii, zasobów finansowych przeznacza na produkcję związaną z wojennym trybem niszczenia innych. Sam pisarz zilustrował to na przykładzie liczącej już wiele tysięcy lat tradycji budowania twierdz, które prowokowały tylko do tworzenia nowych rodzajów broni, pozbawiających twierdze sensu. W domyśle Sebald mówił, że wojny nie mają sensu, ponieważ zawsze okazują się wycieńczająco kosztowne, budzą odwet i zemstę, kończą się katastrofą. A jednak prący do wojny przywódcy zadowalają się rzekomym zwycięstwem nawet w krótkiej perspektywie. Rola pisarza jest inna.

Jak wspomina Sebald na kartach „Wojny powietrznej i literatury”, urodził się w 1944 r. u bawarskiego podnóża Alp, w sielskiej okolicy, co sprawiło, że jako dziecko za naturalny wygląd odwiedzanych miast uważał ruiny. Dlaczego tak jest? Długo nie wiedział, ponieważ nikt mu tego nie wytłumaczył, czas III Rzeszy był bowiem po wojnie w Niemczech tabu. Historię poznawał, można rzec, na własną rękę, tak jak jego rówieśnicy, a przerażająca wiedza o tym, co robili dziadkowie, ojcowie, wujowie, stryjkowie, starsi bracia oraz jak dobrze – jeśli przeżyli – zakonserwowali się w powojennym, zimnowojennym systemie Europy, wspierani przeciwko ZSRS przez Amerykanów m.in. abolicją i planem Marshalla – złożyła się na bunt 1968 r.

Zazdroszcząc milczenia

Czytając Sebalda, przypominałem sobie własne dzieciństwo i, być może naiwnie, zazdrościłem mu tego, że wojna po wojnie była w Niemczech tabu. Sam, jak wielu Polaków, faszerowany byłem przecież rodzinną martyrologią, historiami śmierci w szeregach Szarych Szeregów albo w Auschwitz, a nawet długo po wojnie w okropnych męczarniach w wyniku eksperymentów. Od najwcześniejszych lat karmiła mnie też mama historiami z powstania warszawskiego, które przeżyła jako sześciolatka, doświadczeniem obozu w Pruszkowie, gdzie cudem uniknęła porwania i naturalizacji na jasnowłosą nordycką Niemkę, dramatem wywózki w bydlęcych wagonach i śmiercią prababci. I powrotem do zrujnowanej, lewobrzeżnej Warszawy, gdzie żadne z rodzinnych mieszkań nie ocalało, a żyło się w ruinach, w towarzystwie szczurów.

Dziś rozumiem, że w mojej mamie odzywało się skrzywdzone, pozbawione normalnego dzieciństwa dziecko i nie potrafiła być dojrzałą matką, która chroni przed wiedzą o tym, jak ludzie potrafią być straszni i – mówiąc językiem Sebalda – powracają do mechanizmów „historii naturalnej”. Ale może wszyscy Polacy powinni zazdrościć Niemcom że nie byli karmieni martyrologią, ponieważ starsi potrafili milczeć, choć w Polsce i w Niemczech różne były tego powody, wyłączając tych, którzy włączyli się w machinę eksterminacji.

Wspominając zaś o tym, co Sebald uważał za naturalny wygląd niemieckich miast, muszę dodać, że gdy byłem starszy, brzydota zniszczonych polskich nie wydawała mi się ani naturalna, ani piękna. Dochodziło do paradoksalnych sytuacji: pochodząc ze zniszczonej przez Niemców Warszawy, jeździłem z rodzicami na ferie i wakacje do domów Funduszu Wczasów Pracowniczych lub do Sztutowa, gdzie z przyjemnością patrzyłem na szachulcowe domy, odpoczywając od gomułkowsko-gierkowskich pudełek Mazowsza, nie wiedząc jeszcze, że Sztutowo to także hitlerowski obóz Stutthof.

Również poniemieckie uzdrowiska Świeradów-Zdrój czy Karpacz ze swoimi secesyjnymi willami stawały się widokami miast idealnych, pięknych, a wręcz bajkowych. Choć w końcu wyszła na jaw prawda o niemieckiej bajce okrutniejszej niż braci Grimm, wywiedzionej ze zniekształconych germańskich mitów, Wagnera lub Nietzschego.

Ale nawet gdy znałem już „historię naturalną” naszego kontynentu dość dobrze, gdy upadł berliński mur, z radością poznawałem niemieckie miasta – ujmę to paradoksalnie – mając do wcześniejszych pokoleń Niemców ogromne pretensje, że zrobili wszystko, co najgorsze, by zniszczyć lub sprowokować zniszczenie Norymbergi, Frankfurtu, Monachium, Hamburga, Wurzburga. Cieszyłem się, że cudem ocalał Bamberg. Z czasami odkrywałem, że owszem, Berlin Wschodni jest zniszczony, ale w zachodnim Charlottenburgu zachowana przestrzeń luksusowych kamienic jest wielokrotnie większa niż na Lwowskiej czy Mokotowskiej. W Monachium, o którym pisze Sebald, poza zniszczonym centrum przetrwały gigantyczne parkowe dzielnice willowe i pięknie się żyje na prawym brzegu Izary, a w Dreźnie w Neustadt jest jak przed wojną. Nawet bezwzględny wobec nazistowskiej przeszłości Salzburga Thomas Bernhard przesadzał, pisząc o setkach i tysiącach ofiar nalotów, gdy źródła historyczne mówią o 550.

Oczywiście, każda ofiara jest ważna, ale gdy czytamy na początku książki Sebalda o 600 tysiącach zbombardowanych Niemów, chciałoby się słowami Borowskiego napisać: „zapraszamy do Warszawy”, gdzie w getcie zagłodzono lub wywieziono do obozów 400 tysięcy Żydów, a w czasie powstania w samych egzekucjach zginęło 63 tysięcy warszawiaków, kolejne 100 tysięcy w czasie pacyfikacji Warszawy, która na lewym brzegu została zniszczona w ponad 80 procentach. Z czego dużą część spalono z premedytacją w trakcie wyburzania od października do stycznia, gdy armia sowiecka stała na prawym brzegu.

Z kolei gdy w Warszawie zacierano resztę śladów II RP, stawiając radzieckie, dziś zwane „modernistycznymi”, MDM oraz Pałac Kultury i Nauki, Niemcy z premedytacją odbudowywali swoje miasta blokami z bajki Le Corbusiera, bo w ten sposób chcieli demonstracyjnie unieważnić nazistowsko-mieszczańską przeszłość swoich miast, która wykluła takie demony, jakie można oglądać w „Triumfie woli” Leni Riefenstahl, gdzie bajkowa Norymberga jest po prostu gniazdem szaleńców.

Czytaj więcej

Józef Czapski. Żołnierz zakochany w sztuce

Strefa marki

Dlaczego piszę o tym tonie „odszkodowawczym, rekompensacyjnym”? Ponieważ książka znanego z krytycznego stosunku do historii Niemiec nie jest napisana w konsekwentny sposób. Ma złą konstrukcję. A może jednak na początku dochodzą do głosu skrywane niemieckie żale? Na pierwszych stronach, zanim Sebald dojdzie do bardziej dla nas zrozumiałych wniosków, koncentruje się na niemieckich krzywdach, a nie ich przyczynach, wskazując na bezsensowność działań aliantów: argumentując, że ich główny cel, czyli osłabienie III Rzeszy i zniszczenie morale społeczeństwa poprzez bombardowanie niemieckich miast – nie został osiągnięty. Sebald uważa, że bombardowania najskuteczniej służyły brytyjskiej propagandzie, zaś skuteczne mogło być uderzanie wyłącznie w fabryki, rafinerie i szlaki komunikacyjne. I tak, i nie. Nie wiemy, jaki wpływ na niemiecką armię miały dochodzące z kraju wieści, że ich miasta przypominają to, co zrobili z polskimi czy rosyjskimi. Źle się walczy na dalekim froncie, gdy rodzinne miasta na tyłach płoną.

Większy sens ma wykazywanie gigantycznych strat lotnictwa alianckiego, które dochodziło do 60 procent. Sebald nie bierze jednak pod uwagę jednego: wściekłości Anglików, którzy długo trzymając się z dala od wojny, ustępując Hitlerowi w Monachium kosztem Czechosłowacji, padli w końcu ofiarą lotnictwa niemieckiego. To wtedy Churchill nakazał „absolutnie druzgocący, morderczy atak ciężkimi bombowcami z naszego kraju na ojczyznę nazistów”. Zniszczenia angielskich miast, pożary i towarzysząca temu trauma nie musiały skutkować tym w logiczny sposób, bo zasadą wojny jest nie tylko obrona, lecz także odwet.

Sebald, pisząc dużo o lotnictwie brytyjskim, nie zajmuje się, niestety, wpływem niemieckich bombardowań na stan świadomości Anglików, których w wyniku rozpoczętej przeciwko cywilom bitwy o Anglię zginęło od września 1940 do maja 1941 r. blisko 50 tysięcy. Londyn bombardowano blisko dwa miesiące noc po nocy i w dzień. Zniszczono Birmingham, Liverpool, Manchester, Coventry oraz wiele miast. Sebald, który wykładał w Anglii powinien o tym wiedzieć, bo wojna była negatywnym ponadpokoleniowym doświadczeniem przywoływanym w wielu świadectwach, m.in. najsłynniejszych postaci brytyjskiej pop kultury, w tym The Beatles. Muzycy przyszli na świat w bombardowanym Liverpoolu, Ringo Starr urodził się w czasie nalotu Luftwaffe. Miał szczęście i zaczynał z kolegami w Hamburgu, spalonym, zniszczonym, ale zmieniającym swoją historię i oblicze. Ich przyjacielem z tych czasów był m.in. urodzony w 1938 r., a więc starszy od Sebalda, żyjący wciąż grafik i basista Klaus Voormann, który najpierw zaprojektował okładkę płyty „Revolver”, a potem z Lennonem nagrał m.in. pacyfistyczny hymn „Imagine”. Historia pełna jest paradoksów.

Gdy więc Sebald oburza się, że nie powstała po wojnie literatura, która opisałaby skalę zniszczenia niemieckich miast oraz ofiar, sam sobie pośrednio podaje przyczynę krytykowanej sytuacji, pisząc: „niewykluczone, że wielu z tych, którzy ucierpieli od nalotów (…) widziało w wielkich pożogach sprawiedliwą karę, jeśli nie wręcz akt odwetu jakiejś wyższej instancji, z którą nie ma się co prawować. Jeśli pominąć komunikaty nazistowskiej prasy i radia, w których stale w tym samym tonie mowa była o sadystycznych aktach terroru i barbarzyńskich gangsterach powietrznych, podobno rzadko zdarzało się, by ktoś wybuchał skargą na trwającą latami kampanię aliantów”. Szkoda, że nie napisał tego od razu na początku książki.

Oczywiście, milczenie Niemców na temat wojny mogło również świadczyć o skuteczności niemieckiego wychowania do znoszenia w milczeniu niedogodności życia. A także o pragnieniu przemilczenia najbardziej druzgocącego faktu, że „rasa panów” – jeśli w nią wierzono – poniosła totalną klęskę. Lepiej było zasznurować usta i wziąć się do odbudowy. Również po to, by inaczej ukształtować potęgę Niemiec. Tak jak to opisał Sebald: „Nie jest może od rzeczy przypomnieć te sprawy akurat dziś, kiedy to projekt zjednoczonej Europy, po dwukrotnej porażce, wkracza w nową fazę, a strefa wpływu marki niemieckiej – historia lubi się powtarzać na swój sposób – jest mniej więcej tak rozległa jak obszar okupowany w 1941 roku przez Wehrmacht”.

Pomimo deficytów, książka jest godna lektury. Daje też próbkę stylu, w jakim trzeba opisywać skutki działań wojennych, by nikt nie myślał o powtórce. Sebald pisze o katastrofie Hamburga z końca lipca 1943 r., gdy na obszarze 20 kilometrów kwadratowych alianci wzniecili burzę ogniową: „Ogień bijący na 2000 metrów pod niebo pochłaniał tlen z takim impetem, że prądy powietrzne osiągały siłę orkanu (…) trwało to trzy godziny. (…) Zza walących się fasad strzelały płomienie wysokości domów, niczym fale powodzi niosły się ulicami z szybkością ponad 150 km na godzinę (…) w niektórych kanałach płonęła woda. W wagonach tramwajowych topiły się szyby, w piwnicach piekarni gotowały się zapasy cukru. Ci, którzy uciekali z podziemnych schronów, grzęźli groteskowo powyginani, w rozprażonym, kipiącym bąblami asfalcie”. Dym wznosił się na 8 km, piloci czuli gorąc w samolotach. W odgruzowanych domach odkrywano zastygłe na krzesłach zwłoki, porażone tlenkiem węgla; kości, bryły mięsa albo tłuszczu. Przez chmary much można było się przebić tylko miotaczami ognia, na trupach spasły się szczury, mury obłaziły glisty. Fala uchodźców liczyła ponad milion. Na dworcu w Bawarii notowano, że z tekturowej walizki oszalałej kobiety wypadły „spieczone, zmumifikowane zwłoki dziecka”.

Co najmniej jeden obraz z książki wiele mówi o dzisiejszej postawie Europy wobec Ukrainy: po owej burzy ogniowej w Hamburgu na przedmieściu miasta siedzą ludzie na balkonie. Siedzą i piją kawę. Czy nie tak wyglądają nasze wakacje?

Czytaj więcej

Zygmunt Staszczyk „Muniek”: Nigdy nie ufałem Rosji

Najpierw jeden cytat z prośbą o szczególną uwagę przy jego końcówce, bo zwłaszcza ona rodzi pytanie, kto może być autorem.

„Do przesłanek niemieckiego cudu gospodarczego należały nie tylko kolosalne sumy inwestycyjny planu Marshalla, wybuch zimnej wojny i nader skutecznie załatwiona przez eskadry bombowców likwidacja przestarzałych urządzeń przemysłowych, przesłanką taką był też niekwestionowany, wpojony przez totalitarny ustrój etos pracy, zdolność przynaglanej ze wszystkich stron gospodarki do logistycznych improwizacji, doświadczenie wyniesione z zatrudnienia tak zwanej obcej siły roboczej i wreszcie przez nielicznych opłakiwana utrata balastu historycznego, który w latach 1942–1945 wraz z wiekowymi budynkami mieszkalnymi i przemysłowymi w Norymberdze, Kolonii, Frankfurcie, Akwizgranie, Brunszwiku i Wurzburgu poszedł z dymem (…) Katalizatorem był jednak wymiar całkiem niematerialny: do dziś niewygasły strumień energii, którego źródłem jest powszechnie strzeżona tajemnica zamurowanych u podwalin naszej państwowości trupów, tajemnica, która w latach powojennych łączyła i do dziś łączy Niemców silniej niż jakikolwiek cel pozytywny, na przykład urzeczywistnienie demokracji. Nie jest może od rzeczy przypomnieć te sprawy akurat dziś, kiedy to projekt zjednoczonej Europy, po dwukrotnej porażce, wkracza w nową fazę, a strefa wpływu marki niemieckiej – historia lubi się powtarzać na swój sposób – jest mniej więcej tak rozległa jak obszar okupowany w 1941 roku przez Wehrmacht”.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi