Zygmunt Staszczyk „Muniek”: Nigdy nie ufałem Rosji

Szpital to była dla mnie ważna lekcja, widziałem, jak ludzie ciężej chorzy ode mnie imponowali poczuciem humoru i hartem ducha – mówi Jackowi Cieślakowi Zygmunt Staszczyk, wokalista T.Love, grupy, która wraca z płytą „Hau Hau".

Aktualizacja: 15.04.2022 11:00 Publikacja: 15.04.2022 10:00

Zygmunt Staszczyk „Muniek”: Nigdy nie ufałem Rosji

Foto: Rzeczpospolita

Plus Minus: Otarłeś się o śmierć, przeszedłeś udar, lekarze mówią, że niemal cudem ocalałeś. Przed Wielkanocą więcej z niej rozumiesz – czym są życie, śmierć, zmartwychwstanie?

Nikomu nie życzę choroby ani sytuacji, w jakiej się znalazłem, ale jak się okazuje, z wszystkiego można wyciągnąć jakieś wnioski na życie dla siebie. Mówisz zmartwychwstanie... Duże słowa. Ale to chyba jest po coś, myślałem. Dziękuję Bogu. Cały czas dziękuję Bogu, co wynika z mojego światopoglądu. Chodzę do kościoła, nie stałem się dewotem – chodziłem wcześniej, ale teraz częściej. Pierwsze kroki po wyjściu ze szpitala skierowałem do mojego lokalnego kościoła. Parafianie gratulowali mi odzyskanego zdrowia. Może mam tu jeszcze coś do zrobienia, myślałem. A jak już zacząłem łazić po okolicy, spotkałem się z ogromną życzliwością – na ulicach, w spożywczaku, na poczcie, w lokalnej przychodni.

Pojechałeś do Londynu, żeby spełnić swoje koncertowe marzenie i zobaczyć na jednej scenie jednego dnia w Hyde Parku Boba Dylana i Neila Younga.

Zacznijmy od tego, że nigdy się nie badałem. Bałem się lekarzy, szpitali, a żyłem szybko – 200 kilometrów na godzinę. Nie uważałem się za nieśmiertelnego, bo już brali z mojej półki, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Żyłem kompulsywnie, ciągle koncertowałem, dużo podróżowałem. Przed tamtym wyjazdem do Londynu wróciłem z wakacji, niby wypoczęty. We Włoszech – jak to we Włoszech – dużo wina, bo lubię alkohol, jestem pijakiem. Rzecz w tym,

że w 2005 r. stwierdzono u mnie nadciśnienie. Dostałem proszki, kupiłem ciśnieniomierz. Proszki brałem z pół roku – do czasu, gdy zobaczyłem, że nadciśnienie zeszło.

Ale proszki na nadciśnienie trzeba chyba brać dożywotnio?

Teraz to już wszystko wiem. A wtedy proszki odstawiłem, bo co się będę szprycował. No i co? Żyłem! Dawałem radę, aż przyszedł rok 2017. Był straszny. Wiedzieliśmy już, że działalność T.Love zostanie zawieszona. Stres u wszystkich był ogromny, ale odpowiedzialność spoczywała na mnie. To ja jako ostatni zamykałem drzwi. Praktycznie nie zasypiałem bez butelki wina. Ale gdy już to przeżyłem, zdecydowałem się na całoroczną abstynencję i to w niełatwych warunkach, bo w roku 2018, kiedy pojechałem do Rosji na mundial. Nie dość, że nic nie piłem, to polewałem z wielką przyjemnością. Dopytując, czy wódeczka dobrze zmrożona, czy oleista? Prosząc kolegów, żeby przypomnieli mi jak to jest pić wódeczkę. A po roku abstynencji czułem się jak Schwarzenegger i rzuciłem się na alkohol jak głupi na suchary. Wtedy zaś latem 2019 r. cieszyłem się na wyjazd do Londynu szczególnie. Dylana widziałem wcześniej dziesięć razy, ale moim celem był Londyn, Hyde Park i do tego Neil Young. Kupiłem bilety wcześniej z moim przyjacielem Adamem i Jankiem Pęczakiem. Wspaniale! Lipiec i Londyn, miasto, które kocham.

Tam napisałeś „Warszawę".

W 2019 r. mijało od tego czasu dokładnie 30 lat. „Warszawę" napisałem w lipcu 1989 r., pracując w Londynie na zmywaku, i tak zostałem gwiazdą rocka.

I co gwiazda rocka robiła przed i po koncercie, że dostała wylewu?

Koncert świetny, Dylan w białym garniturze, w świetnej formie, w Hyde Parku komplet publiczności, winko, a potem puby, guinness, ale bez ekscesów. Rano ostatnie zakupy płytowe na Portobello i taksówką na Heathrow, na lotnisko. Nie lubię latać samolotami, więc popijałem piwo. A tu jeszcze komunikat, że samolot ma w Warszawie awarię. Najpierw komunikat, że ma awarię, a potem że tego dnia w ogóle nie przyleci. A mi stres rośnie, również dlatego, że następnego dnia umówiłem się z Emade na dokończenie miksu mojej debiutantanckiej płyty solowej „Syn miasta", w takich zaś sprawach jestem obowiązkowy. Płyta była nagrana, ale miks to najważniejsza część pracy. Finał. Ostatni szlif. Od tego wszystkiego zaczęła mnie boleć głowa, zadzwoniłem do Marty, do żony. Z menedżerem sprawdzałem, czy nie da się polecieć innym samolotem, żeby rano być jednak w Warszawie. Zalałem to wszystko browarem, co będzie, to będzie, myślałem, przecież nie mam na to wpływu: pieprzę! W międzyczasie był komunikat, że oferują nam hotel i lecimy następnego dnia rano. Z Jankiem Pęczakiem umówiłem się na śniadanie.

I tyle filmu.

Reszta to urwana taśma.

Powodem wylewu było nieleczone nadciśnienie nazywane cichym zabójcą. To była niedziela. We wtorek nad moim szpitalnym łóżkiem w Charing Cross Hospital zobaczyłem moją ukochaną żonę, mojego menedżera Pawła Walickiego i syna. Wcześniej próbowała porozumieć się ze mną Polka z angielskiej policji, Agnieszka.

Wszystkiego dowiedziałem się z raportu policyjnego. Znaleziono mnie o godz. 13.00, w hotelowym pokoju, leżącego we krwi.

Czytaj więcej

Wielcy poprzednicy Lewandowskiego

Janek Pęczak cię nie szukał?

Poleciał. Był przyzwyczajony do tego, że znikałem nagle. Robiłem takie numery w T.Love. A miałem do tego mnóstwo kumpli w Londynie.

Krzysztof Globisz, moim zdaniem najwybitniejszy polski aktor swojej generacji, po udarze, gdy pomoc przyszła zbyt późno, nie odzyskał już dawnego zdrowia.

Jak było z tobą? Czułeś, że zmartwychwstajesz?

Jako człowiek wierzący miałem wiele przemyśleń. Ale miałem też dużo szczęścia. Na początku, lecąc na krótko do Londynu, nie zamierzałem kupować ubezpieczenia. Londyn jak Częstochowa, co się będę ubezpieczał, przecież nie jadę do Afryki! Ale żona mi przypomniała. A gdy poszedłem kupić funty, znajomy agent firmy ubezpieczeniowej powiedział, że ma fajny pakiecik w promocji, w razie czego – gdyby się coś stało – to z transportem. Roześmiałem się, ale że promocja to kupiłem, o czym myślałem, jadąc ambulansem przez całą Europę z Londynu do Warszawy. W Londynie miałem już jakieś ćwiczenia, spotkania z psychologami, ale poruszałem się z chodzikiem i myślałem: „Jaka kariera?". W szpitalu już wiedzieli, kim jestem, że mam dużo kliknięć na YouTubie, odwiedziła mnie też pani wicekonsul. Decydujące sprawy działy się w szpitalu na Sobieskiego w Warszawie. Ćwiczyłem na rowerach, brałem udział w zajęciach, a pewnego dnia rehabilitant mówi do mnie: „Panie Zygmuncie, pan idzie do toalety o własnych nogach".

Przypominają się słowa: „Mówię ci: »Wstań, weź swoje łoże i idź do domu!«. On wstał, wziął zaraz swoje łoże i wyszedł na oczach wszystkich". A jak było z tobą?

Na moje pytanie „Ale jak?", rehabilitant powtórzył: „Pan idzie do toalety". I pamiętam to jak dziś, kiedy poszedłem sam do toalety i zacząłem, za przeproszeniem, sikać, czułem takie szczęście jak nigdy wcześniej.

Żadna Złota Płyta, żaden przebój cię tak nie cieszył?

Nic. Jeszcze w Londynie pytano mnie o psychikę, ponieważ mężczyznom bardziej niż kobietom po wylewie i udarze psychika siada. Miałem wylew krwotoczny, który jest bardziej niebezpieczny w pierwszej fazie niż wylew niedokrwienny, gorszy jeśli chodzi o późniejsze konsekwencje – dlatego moja rekonwalescencja przechodziła łatwiej. Nie czułem się źle również dlatego, że spotkałem się z wielką empatią. W Polsce już hulał w radiu i na listach przebojów mój pierwszy solowy singiel „Pola" i nawet młodym ludziom nie byłem obojętny. Nawet mój młody fizjoterapeuta, który generalnie słuchał tylko hip-hopu, powiedział: „Słuchaj ziom, takiej muzy jak twoja nie słuchałem nigdy, ale chociaż jesteś zgredem, to piosenka jest spoko, nawet świeżo brzmisz". A kiedy wszyscy zobaczyli, że przeżyłem – zapytałem panią psycholog, czy mogą pracować umysłowo. „To byłoby bardzo dobre dla pana", odpowiedziała. Wydawnictwo Literackie zdecydowało, że dotrzymamy terminu premiery „Kinga", mojej autobiografii, którą pomógł mi napisać Rafał Księżyk. Korektę robiłem w szpitalu. Zacząłem już w Londynie. Pielęgniarz z Filipin mówił: „Ziggy is working" i się śmiał. Miałem też na Sobieskiego boomboksa i redakcję albumu „Syn miasta" też skończyłem w szpitalnym łóżku. W szpitalu odwiedził mnie Kazio Staszewski. To było bardzo wzruszające. Rozmawialiśmy o punk rocku, o Londynie, gdzie często jeździł jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku. Zbliżyliśmy się do siebie, długo gadaliśmy, aż pielęgniarki Kazia musiały wypraszać, bo była już cisza nocna. Zawsze byliśmy kumplami, a teraz mogę już chyba powiedzieć, że to przyjaźń. Widziałem też w szpitalu wiele cierpienia, dużo młodych ludzi po udarach, po wylewach, z depresją i poważniejszymi chorobami psychicznymi. To była dla mnie ważna lekcja, bo nigdy wcześniej nie byłem w szpitalu jako pacjent. A widziałem, jak ludzie o wiele ciężej chorzy ode mnie imponowali poczuciem humoru i hartem ducha. Nawet kompletnie zwariowanym. Pewna Agnieszka nazywała mnie synem prezydenta Jeffersona!

Jaki był bilans szpitalny?

Taki, że wyszedłem z domu 11 lipca na koncert Dylana i Younga, a wróciłem do domu 11 września. Wrzesień był najszczęśliwszym miesiącem w moim życiu. Czułem się jak bohater piosenki Patti Smith „People has the power". Czułem, że inni ludzie, którzy mi pomogli, są wspaniali, bo tyle mi dali. Dziękowałem lekarzom, pielęgniarkom. Pani Sarzyńskiej z Sobieskiego, doktor Magdzie Boczarskiej ze Śląska. Doktorowi Markowi Batogowskiemu z Anina. Znam teraz więcej lekarzy niż muzyków. Złapałem totalny dystans do wszystkiego. Zawsze miałem dystans do siebie, do kariery, do T.Love. A wtedy zrozumiałem, jak życie jest ważne, a inne rzeczy śmieszne. Robię swoje, ale kwestia zasięgów, kliknięć, wizerunku jest na swoim miejscu. Zdrowie na pierwszym miejscu. Przecież mogę chodzić, mogę mówić, mogę śpiewać.

Na nowej płycie T.Love w duecie z Kasią Sienkiewicz śpiewasz „Pochodnię" ze słowami „Jesteś bliżej ognia – wiem że tego chcesz/ Płonę jak pochodnia – wszak to ludzka rzecz". Czy to znany syndrom: udało mi się, przeżyłem, mogę wrócić do dawnych przyzwyczajeń?

„Pochodnia" to jest typowo damsko-męski kawałek T.Love przyprawiony pieprzem, żeby nie było za słodko. Głos Kasi doskonale się wpasował ze swoim zmysłowym, dziewczyńsko-kobiecym kolorem, dlatego „Pochodnia" była pierwszym singlem. Oczywiście, zmieniłem tryb życia, głównie przez strach, jestem monitorowany przez kardiologa, leki na nadciśnienie będę brał do końca życia, ale piwo czasem mogę wypić. Tyle tylko, że tak jak kiedyś nie rozstawałem się z butelką browaru, to teraz nie rozstaję się z ciśnieniomierzem.

Wozisz go z sobą?

Wożę, używam, a wyniki kolejnych badań zapisuję w zeszycie.

Uratowałeś się, odzyskałeś zdrowie i formę, a tu nagle przychodzi zaraza, o której też śpiewasz na nowej płycie.

Nie mogłem sobie z tym poradzić. Moja córka ma chłopaka z Bergamo, gdzie wszystko się zaczęło, gdzie zmarła duża część najstarszego pokolenia. Czytałem „Dżumę" Camusa, wiedziałem co to hiszpanka, ale nasze doświadczenia były inne. W XXI wieku czuliśmy, byliśmy przekonani, że takie rzeczy nas nie dotyczą, że jesteśmy królami życia. I taka pewność legła w gruzach. Przecież nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Kompletnie nie mogłem sobie z tym poradzić. Złapałem depresję i po odstawieniu psychotropów znowu zacząłem je brać, a żeby było śmiesznej, dostałem w marcu 2020 r., w pierwszym miesiącu pandemii, w nocy, ataku padaczki, która często zdarza się po udarze. W okresie nierozpoznanego jeszcze covida wylądowałem w szpitalu na Banacha. Nie było szczepionki, ludzie w panice, ja w panice, tymczasem leżałem na SOR-ze i jak przez mgłę słyszałem pielęgniarza, który mówił: „Mamy tu wirusa, ale do szpitala na Wołoską go nie dawajmy, bo tam jest jeszcze gorzej". Wychodząc, dostałem paranoi, myślałem: zarazili mnie. Nic się nie stało, ale nie mogłem sobie poradzić z depresją.

Z jednej strony wyszedłem z udaru, ukazała się autobiografia „King", wyszła płyta „Syn miasta", dobrze przyjęta, z przebojem, ale już żadnego koncertu nie zdążyłem zagrać. Uratowała mnie myśl o spotkaniu z Jankiem Benedkiem w 2018 r., już po zawieszeniu T.Love. Spotkaliśmy się na kolacji we włoskiej knajpie. Mamy relacje typu „love and hate", ale powiedziałem, że może kiedyś w przyszłości coś jeszcze nagramy. Janek nie przyjął chyba tego poważnie. Może nawet pomyślał: „Ale ten Muniek pieprzy". A ja, siedząc w pandemii w domu, przypomniałem sobie, jak dopadła mnie pierwsza deprecha i miałem sesję u Wojciecha Eichelberga, który powiedział prostą rzecz: „Są dwa rozwiązania w takich stanach jak pana: praca albo sport". Ze sportem po wylewie u mnie byłoby słabo, ale praca była rozwiązaniem w sam raz dla mnie. Pracowałem przecież umysłowo nawet w szpitalu. Skontaktowałem się więc z Jankiem. Spytałem, czy pisze jakieś kawałki, a on mnie „Chciałbyś....?". „Janek ja nie wiem, ja mam deprechę, wszystko co mogę, to po ogrodzie chodzę". Janek powiedział: „Każdy ma deprechę przez pandemię, ale trzeba jakoś żyć. Trzeba żyć". „Co mi będziesz takie rzeczy opowiadał, piosenki jakieś masz?".

Czytaj więcej

Jacek "Budyń" Szymkiewicz nie żyje

Miał?

Po jakimś czasie Janek zadzwonił i powiedział: „Zajrzyj do pocztowej skrzynki". Otwieram, a tam CD z opisem „Janek Benedek. Pomysły". Zapodałem do kompaktu. Cztery kawałki. Bardzo mi się spodobały, a na końcu był nagrany riff gitarowy, ostry – w stylu Benedka, on zaś zaczął do mnie z płyty mówić, jakby jakąś odezwę czytał, z pogłosem: „Muniek, nie będziemy popełniali zbiorowego samobójstwa. Śmierć jest częścią życia. Widziałeś pandemiczny clip Stonesów? Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. Jeśli chciałeś reaktywować T.Love – to może teraz? Masz energię!". Był kwiecień. Wsiadłem do samochodu, bo lubię jeździć po pustej Warszawie. Pojechałem: Żoliborz, Marszałkowska, Jerozolimskie i słuchałem demówki Janka. Kiedyś nagrywałem na dyktafon, a teraz zatrzymuję się na benzynówce – zacząłem śpiewać do pierwszej muzyki „Popatrz na światła miasta". Wróciłem do domu, a gdy mam dwa pierwsze wersy – potem piszę już szybko. Tak została napisana „Warszawa" i „Wychowanie". Tak napisałem tekst piosenki „Ja ciebie kocham", która otwiera płytę. Odważyłem się, zadzwoniłem do Janka i zaproponowałem nagranie. Wziąłem ciśnieniomierz i pojechałem do studia Janka na Młocinach, spróbować nagrać pierwszą piosenkę z płyty „Hau Hau" – „Ja ciebie kocham". Po nagraniu pierwszej wersji miałem ciśnienie idealne: 120/75. Idealne dzięki lekom. A jak jest pierwszy numer – potwierdziła się stara zasada, że jak się nagra pierwszy kawałek – to się napiszę całą płytę. Zostało wybranie składu. Powiedziałem Jankowi, że jeśli mamy wracać – to tylko z chłopakami z okresu płyty „King". Jak piłkarski trener spotkałem się z każdym z muzyków. Byli zaskoczeni, widzieli mnie pierwszy raz po chorobie. Każdy się każdego bał, pytał czy jest testowany. Paranoja była zrozumiała. Wciąż nie było szczepionki, a kostucha kosiła. Zaprosiłem wszystkich do siebie, do ogrodu, gdzie można było zachować dystans, kupiłem sushi. Przyszli wszyscy, a w 2021 r. zaczęła się praca. Jest płyta.

Można powiedzieć, że byłeś wyczulony na rosyjską agresję, bo śpiewasz na nowej płycie „Ruska fabryka trolli nie milknie/ Lecz konsekwentnie zatruwa świat". Spodziewałeś się wojny?

Miałem takie przeczucia, gdy za zgodą Putina i Łukaszenki migranci szturmowali granicę. Ale czytałem też świetną biografię Putina pióra Maszy Gessen, zatytułowaną „Człowiek bez twarzy". Nie jestem sowietologiem, ale zawsze podchodziłem do Rosji z rezerwą, nigdy jej nie ufałem, a zawsze obawiałem. Pamiętam opowieść kumpla, dziennikarza Konrada Sadurskiego, o tym, jak kilka lat temu był na Litwie, na spotkaniu o krajach nadbałtyckich i ich problemach z Rosją. W czasie spotkania wstał facet w mundurze, przedstawił się jako oficer odpowiedzialny za odpieranie ataków w cyberprzestrzeni. Opowiadał, jakim zagrożeniem jest Rosja w cyberprzestrzeni. Dziennikarze z Francji i Włoch zareagowali dzikim śmiechem, narzekając na wschodnioeuropejską rusofobię. Nie dowierzali. Wiadomo, jaka jest fascynacja Francuzów i Niemców Rosją, a my po prostu o niej najwięcej wiemy. Potem był brexit i wybór Donalda Trumpa. Z kolei w Gruzji obwoził mnie facet, który opowiadał jak Rosjanie mieszają w ich mediach. Ale nie trzeba nigdzie jeździć. Wystarczy przeczytać „Mój wiek" Wata i Miłosza, by wiedzieć, jak w Rosji jest.

Czytaj więcej

Gwiazdy dla Ukrainy

Ale czy spodziewałeś się takiego barbarzyństwa?

Moja córka zajmuje się pomocą dla ukraińskich migrantów, mam też relacje z Ukrainy z pierwszej ręki, bo pomieszkiwały u nas dwie ukraińskie grupy, w tym trzy matki z czwórką dzieci, które pojechały dalej, a na święta zaprosiliśmy matkę z dzieckiem. Moje przemyślenia są następujące: przede wszystkim trzeba przestać roić o tak zwanym zamachu pałacowym. Problem z Rosją to nie jest problem wyłącznie z Putinem. Wielkoruską paranoją oczadzona jest chyba większość Rosjan. Rosjanie nigdy nikogo nie przeprosili za swoje zbrodnie. Nie przeszli takiej reedukacji jak Niemcy. Mam w Sankt Petersburgu kolegę Mikołaja, z którym wymieniałem się punkowymi płytami. Pokazywał mi swoje miasto w czasie mundialu, polecił gdzie iść w Moskwie. Na początku wojny napisał maila, że trochę głupio, ale on jest za pokojem, a na końcu, że my, tak jak cała Europa, jesteśmy za Zełenskim, który jest człowiekiem, który „nie rozumie rosyjskiej idei". Wymiękłem. Odpisałem, że dla mnie Rosja to jest jej kultura, paru pisarzy, kompozytorów i zespoły, których płyty mi wysłał, ale nie ten gangster

z Petersburga, bo rosyjska władza zawsze była straszna. Dodałem pytanie: „Jak można w XXI wieku łykać taką propagandę?". Już mi nie odpisał. Ale przypomina mi się też opowieść Janka Nowickiego o Włodzimierzu Wysockim. Poznał go w Paryżu w połowie lat 70. Rozmawiali sobie, a Wysocki był wyjątkowo trzeźwy, Janek zaś nie i zaczął bardzo szczerze mówić, skądinąd artyście prześladowanemu przez radziecki reżim, że nie ufa Rosji, bo ma straszną władzę. I co? Wysocki rzucił się na Janka, mało go nie udusił, krzycząc „Ostaw maju Rosiju!".

Kto tu kogo ma zostawić w spokoju?

Na tym właśnie polega problem, że Rosjanie nie rozumieją rzeczy tak podstawowej, że są agresorem.

Plus Minus: Otarłeś się o śmierć, przeszedłeś udar, lekarze mówią, że niemal cudem ocalałeś. Przed Wielkanocą więcej z niej rozumiesz – czym są życie, śmierć, zmartwychwstanie?

Nikomu nie życzę choroby ani sytuacji, w jakiej się znalazłem, ale jak się okazuje, z wszystkiego można wyciągnąć jakieś wnioski na życie dla siebie. Mówisz zmartwychwstanie... Duże słowa. Ale to chyba jest po coś, myślałem. Dziękuję Bogu. Cały czas dziękuję Bogu, co wynika z mojego światopoglądu. Chodzę do kościoła, nie stałem się dewotem – chodziłem wcześniej, ale teraz częściej. Pierwsze kroki po wyjściu ze szpitala skierowałem do mojego lokalnego kościoła. Parafianie gratulowali mi odzyskanego zdrowia. Może mam tu jeszcze coś do zrobienia, myślałem. A jak już zacząłem łazić po okolicy, spotkałem się z ogromną życzliwością – na ulicach, w spożywczaku, na poczcie, w lokalnej przychodni.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi