Wiele, wiele lat temu, czasem mam wrażenie, że od tamtych czasów minęła cała epoka, studiowałem w historycznych murach Uniwersytetu Jagiellońskiego prawo. Rzeczywistość pozornie nie ułatwiała edukacji; wokół po grudniowym zamachu stanu wciąż triumfowała komuna, cenzurowano nawet przedstawienia teatru pantomimicznego, w sklepach straszyły gołe półki, a oficjalne media niosły propagandę tak nieznośną, że każde włączenie radia czy telewizora groziło nudnościami.
OK, tak się żyło poza murami uniwersytetu. Jednak w ich enklawie było cokolwiek inaczej. Wykłady prowadzili zwykle przyzwoici ludzie, rektorzy nie godzili się na relegację z uczelni nawet najbardziej zajadłych antykomunistów, a zatwierdzone przez partię sylabusy uzupełnialiśmy wiedzą wolną od cenzury. Do dziś dziękuję za to swoim profesorom. To też dobra recenzja ich kompetencji. Nawet w skrajnie zideologizowanym i kagańcowym systemie nie tylko mieli w głowach wszystkie ważne książki świata, ale też potrafili przekazać tę wiedzę studentom. O tak, wtedy chodziło się jeszcze, i to masowo, na wykłady.
Czytaj więcej
Mam wrażenie, że Kukiz pogodził się ze swoją porażką i przybrał pozę desperado. Coś tam jeszcze wykrzykuje, odgraża się, ale tak naprawdę rozumie, że przegrał.
Było jednak coś, co zwłaszcza na studiach prawniczych nie współgrało z tym wolnościowym klimatem i czego nawet najbardziej oświeceni wykładowcy nie byli w stanie obejść, najwyżej dyskretnie puszczali w tej sprawie perskie oko. Chodzi mi o fundamentalną kategorię prawniczą, kluczową z perspektywy edukacji przyszłych jurystów, jaką jest „ustawodawca”. Ustawodawca, a więc ten, kto stanowi prawo. Kamień węgielny, szczerozłota podwalina systemu, na której wyrasta cała konstrukcja prawa pozytywnego. Ustawy, rozwijające je rozporządzenia, zarządzenia etc. Aż po zwykle śmietnikowe prawo „powielaczowe”. O ustawodawcy mówiono nie tyle z szacunkiem, ile z powagą. Nie tyle z namaszczeniem, ile z uszanowaniem. Skąd się to brało? Przecież większość naszych światłych nauczycieli miała pojecie, jaki pierwiastek ludzki kryje się za terminem „ustawodawca”. Że to żadna emanacja – dla jednych narodu, dla drugich społeczeństwa – tylko grupa aparatczyków, niezależnie od indywidualnego potencjału intelektualnego, w służbie uzurpatorskiej partii. Uzurpatorskiej, bo dzierżącej władzę nie z wolnych, demokratycznych wyborów, ale z sowieckiego, antydemokratycznego nadania. Ci ludzie w istocie uchwalali prawo; ale tylko takie, jakie dopuszczała absurdalna i antywolnościowa ideologia obozu rządzącego. Czyż to nie było jasne? Było. A jednak kategorię „ustawodawca” traktowano – na swój sposób – poważnie.