Marta Smolańska: Śmierć na wojnie to dobra śmierć dla fotografa

Świat musi zobaczyć zło. Musi widzieć, że ludzie umierają z głodu, że trwa wojna, że politycy rozgrywają swe partie ludzkim życiem. Musi widzieć ekshumacje ofiar zbrodni przeciwko ludzkości. I fotograf jest od tego, by pokazywać światu te tragedie.Rozmowa z Martą Smolańską, fotografem

Publikacja: 03.06.2022 10:00

Marta Smolańska: Śmierć na wojnie to dobra śmierć dla fotografa

Foto: AFP

Plus Minus: Ciągnie cię do Ukrainy, chciałabyś tam pojechać? Czy może przeciwnie – to wielkie zło, które się tam dzieje, wręcz cię odtrąca?

Bardzo chciałabym pojechać na wojnę – do Ukrainy, ale nie tylko. I jest tylko jeden powód, dla którego nie jestem fotografem wojennym: moja córka. Dziecko jest dla mnie ważniejsze niż spełnienie zawodowe. Tak że bycie korespondentem wojennym pozostanie dla mnie niespełnialnym marzeniem.

Ale trochę jesteś taką korespondentką w Polsce, dokumentując zbrodnie z czasów II wojny światowej.

I to jest niesamowicie wciągające. Jest w tym pewien rodzaj adrenaliny, który powoduje, że chce się to robić ciągle i ciągle. Takie fotografowanie ludzi jest dla mnie czymś niesamowicie ważnym. Trudnym, ale bardzo satysfakcjonującym. Nawet jeśli część z tych ludzi nie żyje.

W przypadku ekshumacji to nawet nie część, tylko wszyscy.

Ale żyją ludzie, którzy schodzą do tych grobów zabrać z nich pomordowanych. A moja praca w Instytucie Pamięci Narodowej polegała też na fotografowaniu relacji ludzi, którzy żyli, pamiętali i byli świadkami. Fotografowałam też członków rodzin pomordowanych. I ich emocje są w końcu nieodłącznie związane z historią, która spoczywa w dołach śmierci.

Szukałaś też śladów powstania warszawskiego w warszawskich kamienicach.

Tak naprawdę to zaczęłam od fotografowania kamienic, które miały iść na przemiał. Żeby tuż przed tym, jak wjedzie do nich buldożer, zdążyć jeszcze uchwycić ich historię. By pokazać światu, że coś takiego istniało. Zresztą później, już w IPN, chodziło mi o to samo: pokazać światu coś, o czym być może wielu ludzi nie wie. To najważniejsza rola fotografa.

Ale fotografowałaś historię – dosyć odległą, nawet jeśli jej ślady widać do dzisiaj. Jak czujesz się z tym, że ta historia właściwie zaczęła się powtarzać, i to tak blisko?

Aż do 24 lutego nie mieściło mi się w głowie, że to naprawdę może się wydarzyć. Do końca myślałam, że Putin blefuje, że to jest niemożliwe, by w środku Europy powtórzyło się to, co znamy z II wojny światowej. Ale dziś to myślenie wydaje mi się zupełnie abstrakcyjne. Ale chyba nie tylko moja czujność dała się uśpić. Pewnie wielu myślało podobnie, że to okrucieństwo, które znamy z historii, nie ma prawa już się powtórzyć. A przecież w międzyczasie mieliśmy koszmarne zbrodnie w Rwandzie, Jugosławii, a teraz w Ukrainie. Czyli to zło cały czas w nas jest. Hitleryzm czy stalinizm nie były żadnymi cezurami. A mnie się wydawało, że po takich doświadczeniach ludzie mogą być już tylko lepsi. Naiwność.

Czytaj więcej

Złudny koniec pandemii

Widziałaś zdjęcia z Buczy?

Widziałam i z Buczy, i z Irpienia. Byłam przerażona. Okazuje się, że przez ostatnie 70 lat w mentalności Rosjan nie zmieniło się wiele. I to samo mogłoby się wydarzyć też u nas, gdyby weszli do Warszawy. Widziałam związane i zamordowane dzieci oraz kobiety. Nie byłam na to przygotowana, bo co innego obcować z historią, a co innego stawiać czoła okrucieństwu teraźniejszości. Poczułam, że to zło jest blisko, że wystarczy impuls, by wybuchło.

A ty masz aparat i próbujesz nim walczyć z tym złem?

Nie, ja nie walczę. Być może są fotografowie, którzy uważają, że to jest jakaś forma walki, ale ja sądzę, że naszą misją jest to, by to zło po prostu pokazywać. Oczywiście nie tylko zło, ale myślę, że je warto pokazywać szczególnie, by jak najrzadziej się powtarzało – by jak najdłuższa była przerwa między jego erupcjami.

Dużo myślisz o etyce fotografii?

Tu się wręcz wszystko rozbija o etykę. Pytań jest mnóstwo. Co może – wręcz musi – a czego nie powinien pokazywać fotograf. Jak pokazywać wojnę, głód, martwe dzieci. Zbrodnie przeciwko ludzkości przecież trzeba udokumentować, ale jak pokazać ją ludziom. Gdzie są granice fotografii i jakie ograniczenia powinien narzucać sobie fotoreportażysta.

Dzisiaj rano, przed naszą rozmową, przejrzałam sobie wszystkie zdjęcia, które mocno mnie poruszyły, żeby przypomnieć sobie ich autorów. I przeanalizowałam los tych fotografów. A potem zadałam sobie pytanie, czy fotograf wojenny powinien umrzeć na wojnie.

I?

I pomyślałam, że tak. Wiem, jak to zabrzmi, ale zauważyłam, że są konkretni autorzy, których zdjęcia mnie niesamowicie poruszają. I zrozumiałam, że to ludzie, którzy wiedzieli, na co się piszą. Ich wszystkich, wcześniej czy później, wojna dopadła. Nie wszyscy zginęli bezpośrednio na niej – niektórzy już w domu, po latach, popełniali samobójstwo. Ale jeżeli ktoś wybiera tę misję, to doskonale zdaje sobie sprawę, po co to robi. W jakim celu jedzie, co może się stać, jakie będą tego konsekwencje choćby dla jego zdrowia psychicznego. I to, niestety, jest wpisane w rolę fotografa wojennego. Jedzie obcować z koszmarnym złem, jakim jest wojna, i właściwie nic innego na niej nie robi, tylko szuka najlepszych ujęć. Nie może się angażować w konflikt, nie może pomagać, on tylko ma to zło pokazać światu.

Ale debata nad tym, czy fotograf nie powinien czasem pomóc, trwa od dziesięcioleci. Jak czyjeś życie zależy wyłącznie od niego, to też myślisz, że nie powinien odłożyć aparatu na bok?

Granica fotografii jest tam, gdzie fotograf, odkładając ten aparat na bok, naprawdę może uratować czyjeś życie, zmienić świat. Ale to nie zdarza się często, a ludzie często oczekują od fotoreportażystów, by ukoili ich sumienia. Najlepiej to widać podczas klęsk głodu. Mamy 1992 rok, do Somalii jedzie James Nachtwey. I fotografuje umierających na jego oczach ludzi. Czy mógł dać im bochenek chleba? Mógł. Ale co to by dało? I kogo konkretnie miałby ratować, jak tych ludzi są nieprzebrane tysiące... On mógł tylko pokazać światu, co widzi. Bo świat musi zobaczyć zło. Musi widzieć, że ludzie umierają z głodu, że trwa wojna, że politycy rozgrywają swe partie ludzkim życiem. Musi widzieć ekshumacje ofiar zbrodni przeciwko ludzkości. I fotograf jest od tego, by pokazywać światu te tragedie. Poruszając sumienia, może uczynić więcej dobra, niż odkładając aparat na bok.

A może czasem to wygodna wymówka? „I tak nie mogłem pomóc…”.

Ale są sytuacje, kiedy naprawdę możemy tylko patrzeć na czyjąś śmierć. Jest takie słynne zdjęcie, które zrobił Frank Fournier. Kolumbia, 1986 rok, erupcja wulkanu Nevado del Ruiz. 13-letnia Omara Sánchez zostaje przygnieciona blokiem betonu, leży zanurzona po szyję w wodzie. Nie może się ruszyć, nikt nie potrafi jej wyciągnąć, poważniejsza pomoc nie nadchodzi. I umiera przez 60 godzin, tracąc przytomność z powodu hipotermii i gangreny. A Fourier robi jej zdjęcia. Potem wybucha wielka debata o etyce fotografii. Ale w Kolumbii dzięki tym zdjęciom, które obiegły cały świat, politycy zmieniają w końcu regulacje prawne dotyczące tego, jak ostrzegać ludzi przed erupcjami wulkanów, jak przygotowywać drogi ewakuacji.

Osobiście nie masz z tym problemu, że tylko stoisz z boku i dokumentujesz?

Moja córka spytała mnie ostatnio, co robiłam, jak zaczęła się wojna, gdy trzeba było pomagać. I opowiedziałam jej, że byłam na czterech przejściach granicznych – fotografowałam, co tam się działo. Czyli pokazywałam światu, co tam się dzieje, jak ludzie pomagają innym ludziom.

I co ona na to?

Spytała, dlaczego nie nosiłam paczek żywnościowych, dlaczego nie pomogłam. Ma osiem lat, w pełni ją rozumiem. Praca fotografa jest dyskusyjna dla wielu dorosłych, więc co dopiero dla dzieci. Pod tym względem to naprawdę niewdzięczna robota. I chyba każdy fotoreportażysta czasem zadaje sobie pytanie, czy to ma sens, czy naprawdę możemy coś zmienić. Wśród moich autorytetów jest Krzysztof Miller, fotograf wojenny, który zatytułował swój album: „Fotografie, które nie zmieniły świata”. Okładka tego albumu jest niesamowita. Widać na niej, jak nad martwym człowiekiem pochyla się kilku fotografów, którzy zmieniają obiektywy, przesłony. Normalna praca, na chłodno. A tu leży trup, tragedia. Bardzo mocne zdjęcie...

…które jest jednym wielkim wyrzutem wobec własnej bezsilności.

Tak, znamy to doskonale z historii – świat widzi, ale nie robi nic: tak było przecież podczas II wojny światowej ze słynnymi raportami o Holokauście. I teraz nie wiem, czy ten świat wielkiej polityki jest tak zatracony w swojej własnej zajebistości, że nie zawraca sobie głowy takimi obrazami, czy jednak je widzi, ale jest pogrążony w niemocy? Regularnie zadaję sobie to pytanie. Bo co jeszcze trzeba temu światu pokazać, by zdecydowanie zareagował na to, co dzieje się w Ukrainie?

Prezydent Zełenski pokazywał zdjęcia rosyjskich zbrodni i w amerykańskim Kongresie, i w niemieckim Bundestagu. Przemawiał do ważnych polityków z rozmaitych krajów, uciekając się do argumentów, które powinny świetnie trafiać do ich sumień, bo często odwoływał się do ich doświadczeń historycznych i tożsamości narodowej. I nic. Dla tych ludzi było coś ważniejszego – obrazy okrucieństwa z Ukrainy ich nie poruszyły.

Kto powinien myśleć o tym, jakie zdjęcia pokazać światu: fotograf czy wydawca je publikujący?

Decyzje musi podejmować i jeden, i drugi. Fotograf w końcu decyduje, co wysłać do agencji – czyli co pokazać komuś, kto potem zdecyduje, co pokazać światu. Fotografia to przede wszystkim emocje, także twoje jako fotografa. I decyzje. Nie tylko co wysłać, bo to już ostatni etap pracy, ale przede wszystkim – co fotografować. I jeszcze wcześniej: czy jechać. To nigdy nie jest łatwe.

Wyobraź sobie na przykład, że jesteś na wojnie i widzisz snajpera, który strzela do tłumu. Ludzie wokół padają trupem, a ty masz chwilę na rozstrzygnięcie, co zrobić: ukryć się czy ustawić do zdjęcia i zacząć fotografować. I to jest właśnie taka decyzja.

Czytaj więcej

Łukasz Wojciechowski: Ważna jest prawie wyłącznie cena

Decyzja, czy sam godzisz się z tym, że możesz zaraz umrzeć.

Tak, zdajesz sobie sprawę, co się może zaraz wydarzyć. I znowu – wiem, jak to brzmi, ale dlatego śmierć na wojnie to dobra śmierć dla fotografa.

Okej, czyli mając córkę, nie mogłabyś być prawdziwym fotografem wojennym, bobyś myślała, by się schronić, a nie by robić zdjęcia.

Nie, adrenalina działa tak, że jak już tam jesteś, to po prostu robisz zdjęcia, nie chronisz się. Dlatego decyzję podejmuję wcześniej – po prostu tam nie jadę. Pewnie myślisz, że to głupie: jestem matką i nie mogę zostawić dziecka… Ale nie mogę, koniec kropka. Tym większy mam szacunek dla wszystkich tych, którzy pracują na pierwszej linii frontu. Wiem, że oni też mają rodziny, a jednak decydują się jechać.

Facetom jest łatwiej?

Tak mi się wydaje, to pewnie kwestia hormonów. Ja, niestety, wielu rzeczy nie byłabym w stanie udźwignąć psychicznie. Jak patrzę na zdjęcia Fourniera, który fotografował dzieci w sierocińcach za czasów Ceausescu, to wiem, że mnie by to przerosło. Te sierocińce były umieralnią.

Rozmawiamy o niesamowitych zdjęciach, ale wiesz, że nie będziemy mogli ich pokazać czytelnikom? W czasach internetowej rewolucji, gdy ludzie oczekują informacji za darmo, a pieniądze z reklamy trafiają głównie do internetowych gigantów, media nie mają na takie zdjęcia budżetu. Najzwyczajniej nie stać nas na świetnych fotoreportażystów.

I to jeden z powodów, dlaczego o fotografii reportażowej dziś już prawie się nie mówi. Do tego dzisiaj każdy jest fotografem, mówiąc ironicznie. Każdy, kto ma smartfona, może przecież zrobić zdjęcie. I nie chodzi nawet o to, że to psuje rynek, bo ja nie rozpatruję tego w takich kategoriach. Po prostu prawdziwi reportażyści naprawdę dają światu coś unikatowego. Do tego potrzeba szczególnej wrażliwości, wyostrzonych zmysłów. A na odbiór ich prac składają się też te wszystkie trudne decyzje, które musieli podjąć. To suma naprawdę wielu rzeczy. A dzisiaj ludzie idą na łatwiznę – i ci, którzy robią media, i ci, którzy je odbierają.

A do tego z każdej strony bombarduje nas dziś okrucieństwo. I chyba znieczuliliśmy się na nie. Jak człowiek co chwilę dostaje pocztą ulotkę z fotografią głodującego dziecka w Afryce, to trudno, by robiło to na nim jeszcze wrażenie.

A wiesz, jak zachowują się ludzie, którzy codziennie stykają się na przykład ze śladami krwi z powstania warszawskiego? Można je przecież znaleźć w miejscach normalnie dostępnych publicznie. W kamienicach, w których ludzie mieszkają czy pracują. I ludzie omijają te ślady wzrokiem, odwracają głowę, przechodząc obok nich. To mechanizm obronny naszego mózgu – tego nie robi się świadomie. W kamienicy Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Smulikowskiego jest ślad całego człowieka. To wygląda jak całun turyński – całe ciało odbite krwią. Obok niego są ślady małych stópek. Dalej jest postrzał, przelana krew. A to wszystko już zastygłe w marmurze, nie do usunięcia. I podobne ślady znajdziemy na klatkach schodowych wielu innych warszawskich kamienic. Ludzie codziennie obok nich przechodzą, bawią się przy nich dzieci. I niektórzy nawet nie wiedzą, co to za ślady, ale i tak instynktownie omijają je wzrokiem, jakoś podświadomie się przed nimi chronią.

Jak to – nie wiedzą?

Pytają, co ja tam takiego fotografuję, co ciekawego jest na ich klatce schodowej. I dopiero, kiery pokazuję im palcem te prawie 80-letnie ślady krwi, otwierają szeroko oczy i zastygają zdumieni. Oni naprawdę ich nie zauważają. To jest niesamowite, jak działa nasz mózg. Zobacz, że ludzie, którzy zajmują się medycyną sądową, mają często bardzo absurdalne poczucie humoru, uwielbiają czarny humor. To też mechanizm obronny.

A ty jak się ratowałaś, pracując w IPN? Cały dzień ekshumacje, a wieczorem wracasz do córki...

Na początku to było dla mnie strasznie trudne. Jak przyszła na świat, trwały akurat ekshumacje na kwaterze N45 na Bródnie. I niedługo po jej urodzeniu znaleźliśmy noworodka. Prawdopodobnie urodził się przedwcześnie ze względu na sposób, w jaki przesłuchiwali jego matkę w tzw. Toledo, czyli więzieniu NKWD dla żołnierzy Armii Krajowej i innych organizacji podziemnych. I nagle złapałam się na tym, że niosąc to dziecko do namiotu medycznego, kołyszę je w ramionach… To był moment, w którym zrozumiałam, że muszę jakoś zacząć sobie z tym radzić. Niedługo potem przestałam fizycznie pracować przy ekshumacjach. To był rok 2016 – chwyciłam za aparat i zaczęłam długie, czteroletnie prace nad reportażem o pracach Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN. A jak tak teraz myślę, to właśnie wtedy stałam się też bardzo ironicznym człowiekiem. I to chyba trzyma mnie we względnie dobrym zdrowiu. Bo tak skrajne emocje muszą znaleźć jakieś ujście.

Czytaj więcej

Entomolog Maciej Krzyżyński: Jeszcze zbadamy owady na Krymie

Jakie było najważniejsze zdjęcie w twoim życiu?

Chyba okładka mojego albumu. Więzienie na Rakowieckiej, czyli była stalinowska katownia, rok 2019. Obok znalezionego w odkopanym dole szkieletu siedzi archeolog, przy biurku. Niesamowita sceneria. Chwilę potem okazało się, że znaleziona osoba jest kobietą, a o ile odnajdywano sporo kobiet zamordowanych przez Niemców, to niewiele przez Sowietów. Robiąc to zdjęcie, czułam, że dzieje się coś niesamowitego w moim mózgu. Zrozumiałam, że między tymi dwiema postaciami jest 70 lat historii Polski. Jakoś bardzo mocno to mnie wtedy uderzyło. I poczułam, że między bohaterami zdjęcia coś ważnego się wydarzyło, mimo że oni nawet nie są w swoją stronę zwróceni.

A ostatnio duże wrażenie robi na mnie to, jak Amerykanie reagują na polską historię. Fotografuję teraz żołnierzy NATO w naszym kraju. Niektórzy z nich naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd ich wysłano. Serio, nic nie wiedzieli o Polsce. I obserwuję ich, jak poznają nasz kraj. Jak dowiadują się, ile jako naród przeszliśmy. Gdy zaczyna do nich docierać, że leżymy na styku geopolitycznych „płyt tektonicznych” – Rosji i Niemiec. I że tu zawsze będzie „trzęsienie ziemi”. Bardzo lubię fotografować ich emocje, śledzić procesy myślowe, odkrycia. To nie są głupi ludzie, broń Boże, ale oni nigdy nie poznawali historii takiego narodu.

A jakie masz dziś fotoreporterskie marzenia?

No właśnie ostatnio zaczęła mnie kręcić fotografia stricte wojskowa. Nie tyle więc dokumentowanie wojny, ile wojska. Genialnego fotografa ma choćby 18. Dywizja Zmechanizowana. I genialnych ludzi, którzy potrafią jego zdjęcia opisać, bo to też jest bardzo ważne. Od samego początku kryzysu na granicy Polski i Białorusi „Żelazna Dywizja” prowadzi doskonałą komunikację w mediach społecznościowych. Jestem bardzo zainspirowana ich pracą i czuję, że też mogłabym to robić: pracować w wojsku i dla wojska, bo oni robią coś naprawdę sensownego. Oczywiście z całym szacunkiem dla tych kolegów, którzy fotografują na przykład polityków, te wszystkie „shaking handy” i „speeche”, bo jesteśmy społeczeństwem medialnym i to też jest oczywiście potrzebne. Tyle że mnie taka fotografia po prostu nie rusza. A jak ktoś nie widzi sensu w tym, co robi, to widać to po jego zdjęciach.

Marta Smolańska (ur. 1987)

Fotograf, fotoreportażysta, autor albumu „Prace Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN w fotografii Marty Smolańskiej 2016–2019”

Mirosław Stelmach

Plus Minus: Ciągnie cię do Ukrainy, chciałabyś tam pojechać? Czy może przeciwnie – to wielkie zło, które się tam dzieje, wręcz cię odtrąca?

Bardzo chciałabym pojechać na wojnę – do Ukrainy, ale nie tylko. I jest tylko jeden powód, dla którego nie jestem fotografem wojennym: moja córka. Dziecko jest dla mnie ważniejsze niż spełnienie zawodowe. Tak że bycie korespondentem wojennym pozostanie dla mnie niespełnialnym marzeniem.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS