Decyzje musi podejmować i jeden, i drugi. Fotograf w końcu decyduje, co wysłać do agencji – czyli co pokazać komuś, kto potem zdecyduje, co pokazać światu. Fotografia to przede wszystkim emocje, także twoje jako fotografa. I decyzje. Nie tylko co wysłać, bo to już ostatni etap pracy, ale przede wszystkim – co fotografować. I jeszcze wcześniej: czy jechać. To nigdy nie jest łatwe.
Wyobraź sobie na przykład, że jesteś na wojnie i widzisz snajpera, który strzela do tłumu. Ludzie wokół padają trupem, a ty masz chwilę na rozstrzygnięcie, co zrobić: ukryć się czy ustawić do zdjęcia i zacząć fotografować. I to jest właśnie taka decyzja.
Decyzja, czy sam godzisz się z tym, że możesz zaraz umrzeć.
Tak, zdajesz sobie sprawę, co się może zaraz wydarzyć. I znowu – wiem, jak to brzmi, ale dlatego śmierć na wojnie to dobra śmierć dla fotografa.
Okej, czyli mając córkę, nie mogłabyś być prawdziwym fotografem wojennym, bobyś myślała, by się schronić, a nie by robić zdjęcia.
Nie, adrenalina działa tak, że jak już tam jesteś, to po prostu robisz zdjęcia, nie chronisz się. Dlatego decyzję podejmuję wcześniej – po prostu tam nie jadę. Pewnie myślisz, że to głupie: jestem matką i nie mogę zostawić dziecka… Ale nie mogę, koniec kropka. Tym większy mam szacunek dla wszystkich tych, którzy pracują na pierwszej linii frontu. Wiem, że oni też mają rodziny, a jednak decydują się jechać.
Facetom jest łatwiej?
Tak mi się wydaje, to pewnie kwestia hormonów. Ja, niestety, wielu rzeczy nie byłabym w stanie udźwignąć psychicznie. Jak patrzę na zdjęcia Fourniera, który fotografował dzieci w sierocińcach za czasów Ceausescu, to wiem, że mnie by to przerosło. Te sierocińce były umieralnią.
Rozmawiamy o niesamowitych zdjęciach, ale wiesz, że nie będziemy mogli ich pokazać czytelnikom? W czasach internetowej rewolucji, gdy ludzie oczekują informacji za darmo, a pieniądze z reklamy trafiają głównie do internetowych gigantów, media nie mają na takie zdjęcia budżetu. Najzwyczajniej nie stać nas na świetnych fotoreportażystów.
I to jeden z powodów, dlaczego o fotografii reportażowej dziś już prawie się nie mówi. Do tego dzisiaj każdy jest fotografem, mówiąc ironicznie. Każdy, kto ma smartfona, może przecież zrobić zdjęcie. I nie chodzi nawet o to, że to psuje rynek, bo ja nie rozpatruję tego w takich kategoriach. Po prostu prawdziwi reportażyści naprawdę dają światu coś unikatowego. Do tego potrzeba szczególnej wrażliwości, wyostrzonych zmysłów. A na odbiór ich prac składają się też te wszystkie trudne decyzje, które musieli podjąć. To suma naprawdę wielu rzeczy. A dzisiaj ludzie idą na łatwiznę – i ci, którzy robią media, i ci, którzy je odbierają.
A do tego z każdej strony bombarduje nas dziś okrucieństwo. I chyba znieczuliliśmy się na nie. Jak człowiek co chwilę dostaje pocztą ulotkę z fotografią głodującego dziecka w Afryce, to trudno, by robiło to na nim jeszcze wrażenie.
A wiesz, jak zachowują się ludzie, którzy codziennie stykają się na przykład ze śladami krwi z powstania warszawskiego? Można je przecież znaleźć w miejscach normalnie dostępnych publicznie. W kamienicach, w których ludzie mieszkają czy pracują. I ludzie omijają te ślady wzrokiem, odwracają głowę, przechodząc obok nich. To mechanizm obronny naszego mózgu – tego nie robi się świadomie. W kamienicy Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Smulikowskiego jest ślad całego człowieka. To wygląda jak całun turyński – całe ciało odbite krwią. Obok niego są ślady małych stópek. Dalej jest postrzał, przelana krew. A to wszystko już zastygłe w marmurze, nie do usunięcia. I podobne ślady znajdziemy na klatkach schodowych wielu innych warszawskich kamienic. Ludzie codziennie obok nich przechodzą, bawią się przy nich dzieci. I niektórzy nawet nie wiedzą, co to za ślady, ale i tak instynktownie omijają je wzrokiem, jakoś podświadomie się przed nimi chronią.
Jak to – nie wiedzą?
Pytają, co ja tam takiego fotografuję, co ciekawego jest na ich klatce schodowej. I dopiero, kiery pokazuję im palcem te prawie 80-letnie ślady krwi, otwierają szeroko oczy i zastygają zdumieni. Oni naprawdę ich nie zauważają. To jest niesamowite, jak działa nasz mózg. Zobacz, że ludzie, którzy zajmują się medycyną sądową, mają często bardzo absurdalne poczucie humoru, uwielbiają czarny humor. To też mechanizm obronny.
A ty jak się ratowałaś, pracując w IPN? Cały dzień ekshumacje, a wieczorem wracasz do córki...
Na początku to było dla mnie strasznie trudne. Jak przyszła na świat, trwały akurat ekshumacje na kwaterze N45 na Bródnie. I niedługo po jej urodzeniu znaleźliśmy noworodka. Prawdopodobnie urodził się przedwcześnie ze względu na sposób, w jaki przesłuchiwali jego matkę w tzw. Toledo, czyli więzieniu NKWD dla żołnierzy Armii Krajowej i innych organizacji podziemnych. I nagle złapałam się na tym, że niosąc to dziecko do namiotu medycznego, kołyszę je w ramionach… To był moment, w którym zrozumiałam, że muszę jakoś zacząć sobie z tym radzić. Niedługo potem przestałam fizycznie pracować przy ekshumacjach. To był rok 2016 – chwyciłam za aparat i zaczęłam długie, czteroletnie prace nad reportażem o pracach Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN. A jak tak teraz myślę, to właśnie wtedy stałam się też bardzo ironicznym człowiekiem. I to chyba trzyma mnie we względnie dobrym zdrowiu. Bo tak skrajne emocje muszą znaleźć jakieś ujście.
Jakie było najważniejsze zdjęcie w twoim życiu?
Chyba okładka mojego albumu. Więzienie na Rakowieckiej, czyli była stalinowska katownia, rok 2019. Obok znalezionego w odkopanym dole szkieletu siedzi archeolog, przy biurku. Niesamowita sceneria. Chwilę potem okazało się, że znaleziona osoba jest kobietą, a o ile odnajdywano sporo kobiet zamordowanych przez Niemców, to niewiele przez Sowietów. Robiąc to zdjęcie, czułam, że dzieje się coś niesamowitego w moim mózgu. Zrozumiałam, że między tymi dwiema postaciami jest 70 lat historii Polski. Jakoś bardzo mocno to mnie wtedy uderzyło. I poczułam, że między bohaterami zdjęcia coś ważnego się wydarzyło, mimo że oni nawet nie są w swoją stronę zwróceni.
A ostatnio duże wrażenie robi na mnie to, jak Amerykanie reagują na polską historię. Fotografuję teraz żołnierzy NATO w naszym kraju. Niektórzy z nich naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd ich wysłano. Serio, nic nie wiedzieli o Polsce. I obserwuję ich, jak poznają nasz kraj. Jak dowiadują się, ile jako naród przeszliśmy. Gdy zaczyna do nich docierać, że leżymy na styku geopolitycznych „płyt tektonicznych” – Rosji i Niemiec. I że tu zawsze będzie „trzęsienie ziemi”. Bardzo lubię fotografować ich emocje, śledzić procesy myślowe, odkrycia. To nie są głupi ludzie, broń Boże, ale oni nigdy nie poznawali historii takiego narodu.
A jakie masz dziś fotoreporterskie marzenia?
No właśnie ostatnio zaczęła mnie kręcić fotografia stricte wojskowa. Nie tyle więc dokumentowanie wojny, ile wojska. Genialnego fotografa ma choćby 18. Dywizja Zmechanizowana. I genialnych ludzi, którzy potrafią jego zdjęcia opisać, bo to też jest bardzo ważne. Od samego początku kryzysu na granicy Polski i Białorusi „Żelazna Dywizja” prowadzi doskonałą komunikację w mediach społecznościowych. Jestem bardzo zainspirowana ich pracą i czuję, że też mogłabym to robić: pracować w wojsku i dla wojska, bo oni robią coś naprawdę sensownego. Oczywiście z całym szacunkiem dla tych kolegów, którzy fotografują na przykład polityków, te wszystkie „shaking handy” i „speeche”, bo jesteśmy społeczeństwem medialnym i to też jest oczywiście potrzebne. Tyle że mnie taka fotografia po prostu nie rusza. A jak ktoś nie widzi sensu w tym, co robi, to widać to po jego zdjęciach.
Marta Smolańska (ur. 1987)
Fotograf, fotoreportażysta, autor albumu „Prace Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN w fotografii Marty Smolańskiej 2016–2019”