Gribojedow przeszedł do historii (zwłaszcza rosyjskiej) jako bardzo zdolny młody człowiek, poliglota, poeta, pisarz, kompozytor i przystojny oficer, który w dodatku ożenił się z 16-letnią córką swojego przyjaciela, księcia, poety gruzińskiego Aleksandra Czawczawadzego. (W Tbilisi ulice Gribojedowa i Czawczawadzego się krzyżują). Władza sowiecka bardzo go lubiła, bo był postępowy i robił sobie kpiny z rosyjskiej arystokracji. Był poza tym krewnym i doradcą generała Iwana Paskiewicza, namiestnika Królestwa Polskiego, pogromcy powstania listopadowego i jednego z najokrutniejszych rusyfikatorów. W swoim młodym życiu Gribojedow zdążył jeszcze doradzać generałowi Aleksiejowi Jermołowowi, pogromcy Kaukazu, kolejnemu okrutnemu rusyfikatorowi. Nic jednak nie usprawiedliwia jego morderstwa. Rozumiał to szach Persji, który przeprosił cara Rosji i posłał mu jako rekompensatę, za pośrednictwem swego wnuka, Khusro Mirzy, wspaniały diament, który do dziś spoczywa na Kremlu.
Czytaj więcej
Zdania na temat tego, co dzieje się obecnie na arenie wojny rosyjsko-ukraińskiej, są bardzo podzielone. Co jest jednak dziwne w czasach, kiedy dostęp do informacji jawnej – a czasami i tajnej – jest tak powszechny. Sympatie kierują często naszą interpretacją zjawisk. Ale niekoniecznie. Można być całym sercem i głową po stronie Ukrainy i bardzo martwić się tym, co Rosja ma jeszcze w zanadrzu, co jeszcze nowego szykuje.
Ten wstęp jest oczywiście głosem w dyskusji toczącej się w całej polskiej (i pewnie rosyjskiej też) prasie i w internecie po oblaniu ambasadora Federacji Rosyjskiej Siergieja Andriejewa czerwoną, i jak było widać – niegryzącą – farbą. Nie lubię nazwy symetrysta, więc jako pluralista mogę powiedzieć, że rozumiem ukraińską dziennikarkę, która w niego rzuciła farbą. Przypuszczam, że to był najłagodniejszy z możliwych wyrazów jej emocji. Może chciała na niego napluć, spoliczkować go, może rzucić kamieniem. A może jeszcze gorzej. Zostawiam na boku boksowanie się o to, kto powinien był zapewnić ambasadorowi bezpieczeństwo. Bo nie wiem.
Nie lubię nazwy symetrysta, więc jako pluralista mogę powiedzieć, że rozumiem ukraińską dziennikarkę, która w niego rzuciła farbą. Przypuszczam, że to był najłagodniejszy z możliwych wyrazów jej emocji. Może chciała na niego napluć, spoliczkować go, może rzucić kamieniem.
Nietrudno natomiast domyślać się, co kierowało Iryną Zemlyaną. Sama musiałam, tu w Waszyngtonie, uspokajać mojego rówieśnika, zresztą nie Ukraińca, który planował rzucenie koktajlem Mołotowa w rezydencję ambasadora Rosji w USA. Już miał wszystko przygotowane. W debacie o tym, co zaszło na Cmentarzu Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich w Warszawie, nie podniecają mnie argumenty o świętości cmentarzy, ani o ochronie posłów i ambasadorów, ani nawet o tym, że mogła to być prowokacja. Gdyby nią była – doszłoby do czegoś bardziej drastycznego. Rosjanie nie wahaliby się poświęcić swego dyplomaty.