Od połowy lat 80. szukaliśmy rosyjskich demokratów, by z nimi współpracować i przeprowadzać rozmowy do naszego pisma „Umysł niezniewolony" („Uncaptive Minds"). Oczywiście na Zachodzie była już Natasza Gorbaniewska, Włodzimierz Bukowski i kilkoro nadzwyczajnych dysydentów z okresu, gdy bycie dysydentem w Rosyjskiej Republice ZSRR było wynikiem moralnego olśnienia i kończyło się latami katorgi w gułagu i często śmiercią. Nic dziwnego, że komuniści sowieccy uważali często dysydentów za chorych psychicznie i pakowali ich do szpitali psychiatrycznych, gdzie poddawali torturom aplikowanym przez lekarzy i pielęgniarki. W końcu nawiązaliśmy kontakt z kilkoma zasłużonymi i porządnymi ludźmi mieszkającymi w Rosji. Ale nigdy tak naprawdę nie zostali do końca przyjęci czy nawet polubieni przez resztę grupy centrów pluralizmu, w skład której wchodzili ludzie z Europy Środkowo-Wschodniej i 11 byłych republik ZSRR.
Czytaj więcej
W piątek, 18 marca, Putin zebrał tłum na Łużnikach. Mogło być od 100 do 200 tysięcy ludzi, bo tak jak i z rosyjskimi ofiarami wojny nikt nie zna i nikt nie wierzy w jakiekolwiek liczby. Trójkolorowych flag było tyle, że można by z nich uszyć triumfalny dywan dla Putina od Moskwy do Kijowa lub nawet Odessy. Gdyby tylko te miasta zdobył.
Przede wszystkim najmilsi nawet Rosjanie, zwłaszcza w otoczeniu swoich byłych braci mniejszych, uważali, że to, co mają do powiedzenia, jest ważniejsze niż to, co mogliby powiedzieć inni. Oni mieli misję tłumaczenia, wyjaśniania i prostowania naszych niezdyscyplinowanych myśli; oni mieli zwykle jeden mocny pogląd na każdą sprawę, który koniecznie musieli w nas wetrzeć. W związku z tym potrzebowali więcej czasu niż inni i nie dawali sobie przerwać, nawet gdy pozostali mówili po pięć minut: oni jako głosiciele prawdy musieli mówić dłużej. Różnica między nimi i resztą rzucała się w oczy. Białorusini, Estończycy, Litwini czy Estończycy, z którymi współpracowaliśmy i się przyjaźniliśmy, przewyższali Rosjan o głowę w przemyśleniach, otwarciu na dyskusje, oczytaniu – i dobrym wychowaniu.
Różnica między nimi i resztą rzucała się w oczy. Białorusini, Estończycy, Litwini czy Estończycy, z którymi współpracowaliśmy i się przyjaźniliśmy, przewyższali Rosjan o głowę w przemyśleniach, otwarciu na dyskusje, oczytaniu – i dobrym wychowaniu.
Najgorzej było, gdy mówiło się o nacjonalizmie. Rosjanie go potępiali, odrzucali i nie rozumieli twórczej siły, którą nacjonalizm miał w obalaniu komunizmu i ZSRR. Nie rozumieli, dlaczego ruch oporu skupiał się w republikach wokół obrony kultury narodowej, języka ojczystego i odwoływał się często do krótkich nawet okresów niepodległości. Ciekawe, że wszyscy – poza Rosjanami, którzy byli zdecydowanymi monoglotami – byli co najmniej dwujęzyczni i znali kultury swoich i innych narodów. Ruchy oporu w republikach, znane pod koniec ZSRR jako Fronty Ludowe (Narodowe), współdziałały ze sobą na różnych równoległych poziomach, uczyły się od siebie nawzajem, odwiedzały się lub spotykały w więzieniach. Rosjanie, nawet ci najlepsi, nie umieli współpracować z równymi sobie: albo byli nad kimś, albo pod. Odbijał się w nich cały hierarchiczny system sowiecki, gdzie sekretarz kompartii republiki mógł być w kontakcie z politbiurem albo z sekretarzem obwodowym, ale nigdy z sekretarzem z innej republiki. Ich wyobrażenie o demokracji było luźne i chociaż uważali się za demokratów, nie umieli funkcjonować w pluralistycznym, demokratycznym środowisku. I chociaż Putin nie był im bliski, to w różnych momentach dawali mu kredyt zaufania. Bo nie mieli nic innego.