Władimir Ponomariow: Putin już się nie zatrzyma. Posmakował krwi

Putinizm to stalinizm, ale bez ideologii bolszewicko-marksistowskiej i bez światowej rewolucji proletariatu. Zastąpiła ją narodowo-szowinistyczna koncepcja rosyjskiego świata – rosyjskiego faszyzmu. Stalinizm i rosyjski faszyzm opierają się na tych samych filarach – kłamstwie i strachu - mówi fizyk Władimir Ponomariow.

Aktualizacja: 06.05.2022 15:17 Publikacja: 06.05.2022 10:00

Władimir Ponomariow: Putin już się nie zatrzyma. Posmakował krwi

Foto: Fotorzepa, Robert Gardzinski

Plus Minus: Trafił pan do Polski w 1954 roku, razem z ojcem, radzieckim dyplomatą Nikołajem Ponomariowem. Jak do tego doszło?

Po ukończeniu Wyższej Szkoły Dyplomatycznej MSZ ZSRR mój ojciec miał jechać do Turcji. Nie pozwolił na to stan zdrowia mojej mamy. Gdy 5 marca 1953 roku zmarł Józef Stalin, tatę z grupą aktywistów partyjnych skierowano na dyżur do Domu Związków, w którym wystawiono trumnę i odbywało się pożegnanie. Tam spotkał Nikołaja Michajłowa, który tuż przed tym został mianowany na ambasadora w PRL. Znał go z pracy partyjnej i komsomolskiej w Moskwie. Zaprosił tatę do pracy w ambasadzie radzieckiej w Polsce. Tak rozpoczęła się polska epopeja w życiu naszej rodziny, która dla mojego ojca trwała od 1953 do 1981 roku. Dla mnie ciągnie się do dzisiaj. Tata tu przyjechał jako młody trzeci sekretarz, przeszedł wszystkie stopnie drabiny dyplomatycznej i zakończył karierę jako poseł nadzwyczajny i pełnomocny, konsul generalny ZSRR w Szczecinie.

Jaką zapamiętał pan Polskę z tamtych lat?

Pojawiłem się w Polsce po raz pierwszy w 1954 roku, miałem wówczas dziewięć lat. Pamiętam jeszcze Warszawę całą w rusztowaniach, kończyła się odbudowa Starego Miasta. Mieszkaliśmy w jednym z domów, który podczas wojny zajmowało Gestapo. Bo to były prawie jedyne budynki, które ocalały po powstaniu warszawskim. Pamiętam demonstrację poparcia Gomułki, tłum ludzi idących w październiku 1956 roku Marszałkowską. Ojciec wziął udział w październikowym plenum KC PZPR. Później opowiadał, że doszło wówczas do poważnej kłótni pomiędzy Chruszczowem a Gomułką, przeklinali i grozili sobie siłą. Chruszczow musiał się nawet cofnąć. W 1961 roku na ambasadora radzieckiego w Polsce mianowano Awerkija Aristowa, którego do pracy w Warszawie przygotowywał mój ojciec. Aristow przez dekadę zajmował to stanowisko.

Pamiętam go z wieczorów w jego rezydencji, gdzie często przyjeżdżał mój ojciec, będąc jego pierwszym zastępcą. Czasem brał mnie ze sobą. Podczas jednego z takich wieczorów Aristow zaczął opowiadać o swojej pracy, gdy był przewodniczącym komisji badającej represje stalinowskie. Wspominał o różnych sytuacjach, pokazywał notatki. Lwia część tej informacji była absolutnie niedostępna nawet wewnątrz partii. Mój ojciec był wstrząśnięty tym, co ujrzał. Zadał mu delikatne pytanie: jak mając takie informacje, może pozostawać w kierownictwie partii? Aristow odpowiedział: nasze wartości komunistyczne są niezmienne, ale były popełniane błędy i wypaczenia na drodze do komunizmu. Nikołaj, jeżeli przestałeś wierzyć w wartości, możesz odejść. Albo pozostań i zrób wszystko, by to się nie powtórzyło w przyszłości. Byłem przy tej rozmowie.

Czytaj więcej

Paweł Łatuszka: Łukaszenko to szaleniec

Rozmawiali o Katyniu?

Mój ojciec w latach 60. zajmował kluczowe stanowisko w ambasadzie. Odpowiadał za sektor ogólnopolityczny i związki międzypartyjne, de facto za całą strategię relacji pomiędzy ZSRR a Polską. Ale dopiero pod koniec swojego życia powiedział mi, że nie mógł uwierzyć w to, że takie okrutne zbrodnie były popełniane przez nasze radzieckie państwo. Mówił też o niepodważalnych dowodach tego, że odpowiedzialność za to ponosi najwyższe kierownictwo ZSRR. W MSZ zabraniano rozmawiać na ten temat, aż do samego końca ustroju radzieckiego. Istniała nawet niejawna instrukcja, która zabraniała poruszać ten temat. Archiwa otwarto dopiero za Michaiła Gorbaczowa, wówczas zaczęto o tym rozmawiać. Zaprzyjaźniona z naszą rodziną wybitna historyk Natalia Lebiediewa ujawniła wiele dowodów na to, że za mordy odpowiadało osobiście kierownictwo ZSRR.

A jak rozpoczęła się pana przygoda z Polską?

Dostałem się na Wydział Fizyki Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Marzyłem o tym, by zajmować się teorią względności, grawitacją. Jeden z najwybitniejszych fizyków XX wieku Dmitrij Iwanienko, współtwórca protono-neutronowego modelu jądra atomu, wiedząc, że mój ojciec pracuje w Polsce, zaproponował mi temat referatu na studenckim seminarium, który w ramach teorii grawitacji został rozwinięty przez polskich naukowców. W powojennej Polsce Instytut Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Warszawskiego odbudowywał Leopold Infeld, wieloletni współpracownik i przyjaciel Alberta Einsteina. Iwanienko zarekomendował mnie i napisał w tej sprawie list do Infelda. Zostałem skierowany do kontynuacji nauki na UW.

Rozumiem, że nie każdego radzieckiego studenta osobiście zapraszał rektor UW i to jeszcze poprzez list wysłany do rządu w Moskwie. Stanowisko pana ojca otwierało panu drzwi?

Nie będę przecież zaprzeczał. Każdego wyjeżdżającego poza granice ZSRR weryfikowano. Jasne, że dzieci zaufanych ludzi miały pierwszeństwo. Mniejsze było zagrożenie, że pozostaną i nie wrócą. Ale musiałem podpisać dokument, że nie mam prawa kontaktować się z obcokrajowcami na terenie Polski. Chodziło o obywateli spoza obozu socjalistycznego. Brzmi to dzisiaj kuriozalnie, ale ten zakaz dotyczył także odwiedzania lepszych restauracji i barów, bo władze radzieckie obawiały się, by przypadkiem nikt mnie nie zwerbował. Przyjechałem do Warszawy na studia w 1965 roku. Ukończyłem tu trzy lata studiów. Moim promotorem był profesor Andrzej Trautman, wybitny polski fizyk nominowany do Nagrody Nobla. W Moskwie musiałem potwierdzić swój polski dyplom, dostałem się tam na studia doktoranckie. A później prof. Trautman umożliwił mi staż i powrót do Instytutu Fizyki Teoretycznej UW. W Warszawie mieszkałem do 1973 roku.

Nie znalazł pan miłości w Polsce?

Znalazłem, chcieliśmy się nawet pobrać. Zastanawialiśmy się nad ślubem kościelnym. Byłem doktorantem i prowadziłem zajęcia na UW z mechaniki teoretycznej. Ona była studentką, zakochałem się. Miała na imię Małgorzata. Byłem śledzony przez radzieckie służby, wezwano mnie do ambasady. Usłyszałem, że musimy ze sobą zerwać, bo jej mama podczas wojny była w Armii Krajowej. Mówiono mi, że to nie jest dla mnie właściwa osoba i że to może zaszkodzić mojemu ojcu.

Jej mama zapoznała mnie z kardynałem Karolem Wojtyłą. Dobrze się znali z czasów wojny. Pochodziła z Wołynia. Gdy armia radziecka wkroczyła na Wołyń, jej rodzinę uznano za „wrogów narodu" i rozstrzelano. Uciekła stamtąd do Małopolski i tam poznała przyszłego papieża. Była bardzo wierząca, wspierała nasz związek, namawiała do ślubu kościelnego. Jeździłem więc do Krakowa i byłem w rezydencji metropolity krakowskiego. Przyszły papież mówił, że udzieli nam ślubu w bazylice Mariackiej, obym tylko przeszedł na katolicyzm.

O polityce nie rozmawialiście?

Mieliśmy dwie niedługie rozmowy w 1970 roku. Pamiętam dokładnie, że powiedział o tym, że Polska i Rosja są skazane na siebie. Mówił o poszukiwaniu wspólnych dróg, o wspólnej historii i sąsiedztwie.

Czy mógł powiedzieć coś innego, wiedząc, że jest pan synem wysokiej rangi radzieckiego dyplomaty?

Mógł. Byłem młody i powiedziałem mu, że duchowni i komuniści są podobni do siebie, że zasady i wartości komunizmu są podobne do tych znanych z chrześcijaństwa. Odparł jednak, że ideologia komunizmu jest zbudowana na fałszu. Mówił, że idealnego społeczeństwa na Ziemi nie może być. Że komuniści opowiadają bajki i szerzą utopijną ideę. Powiedział, że kłamiemy, bo raj jest tylko w niebie. Był bardzo odważnym człowiekiem, bezkompromisowo walczył o to, w co wierzył. Ślubu w bazylice Mariackiej nie wzięliśmy. A pewnego dnia moja dziewczyna powiedziała mi, że nie wierzy w nasze szczęście w ZSRR, że jeżeli chcemy pozostać razem, musimy wyjechać do Stanów Zjednoczonych i zacząć wszystko na nowo. Nie zrobiłem tego, bałem się. Nie chciałem skrzywdzić ojca, z którym byłem bardzo mocno związany. Wiele mnie nauczył. Co więcej, chciałem kontynuować naukę i nie chciałem tego zaprzepaścić. Wyjechała do USA w 1973 roku, a ja wróciłem do ZSRR.

Nie żałował pan później?

To bardzo trudne pytanie. Kiedyś żałowałem, ale mam wspaniałą żonę i syna. Małgorzata też ułożyła sobie życie i jest szczęśliwa. Została profesorem fizyki, a jej mąż jest wybitnym amerykańskim fizykiem.

Których polityków komunistycznej Polski miał pan okazję poznać osobiście?

Ojciec brał mnie na spotkania z polskimi działaczami partyjnymi. Dzięki niemu spotykałem się z Gomułką i wieloma czołowymi osobistościami tamtych lat. Najbliższym przyjacielem mojego ojca był Mieczysław Jagielski (wiceprezes Rady Ministrów w latach 1970–1981 – red.). Ten, który później prowadził rozmowy z Solidarnością i Lechem Wałęsą. Poznałem też Stanisława Kanię (I sekretarz KC PZPR w latach 1980–1981– red.), gdy był jeszcze sekretarzem Warszawskiego Komitetu Wojewódzkiego partii. Bardzo bliskie relacje mieliśmy z Józefem Pińkowskim, późniejszym szefem rządu, i Władysławem Kruczkiem (zastępca przewodniczącego Rady Państwa w latach 1972–1980 – red.). Przyjaźniliśmy się z rodzinami, odwiedzaliśmy siebie. Ojciec znał Wojciecha Jaruzelskiego, ale już nie tak blisko. Edward Gierek też był w naszym domu, ale gdy był jeszcze sekretarzem KW PZPR w województwie katowickim. Później już Gierek mocno urósł i kontakt się urwał. W zasadzie tylko z jedną liczącą się osobą mój ojciec się nie spotykał i nie miał żadnego kontaktu. To Mieczysław Moczar, który koordynował służby specjalne w Polsce. Był mroczną figurą. To on przekonał Gomułkę do tego, że protesty polskich studentów były tak naprawdę inspirowane przez Żydów i zachodnie służby. Zaczął się powrót do stalinizmu, represje i areszty. Doszło do masowego wyjazdu Żydów i przeciwników władz. Po protestach studentów w marcu 1968 roku i agresji państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację zaczęły się kiepskie czasy.

Czytaj więcej

Šarunas Liekis: Łukaszenkę trzeba było przekupić, a Niemcy nie mają ambicji

Czym wtedy zajmował się pana ojciec?

Był w grupie roboczej powołanej w MSZ ZSRR ds. wydarzeń w Czechosłowacji. W jej skład wchodzili przedstawiciele ambasad ZSRR w krajach Układu Warszawskiego. Zajmowała się ona wypracowaniem rekomendacji dalszych kroków. Ojciec wtedy nawet latał do Pragi. Niestety, PRL aktywnie popierała wówczas stanowisko ZSRR i wprowadzenie wojsk. W Polsce dominowali zwolennicy twardego kursu neostalinowskiego, tacy jak Moczar. To doprowadziło do tego, że wszystkie problemy rozwiązywano wyłącznie w sposób administracyjny. Dwa lata później doprowadziło to do podwyższenia cen mięsa i protestów robotników w Gdańsku w grudniu 1970 roku. Wówczas mój ojciec był już w Moskwie. Ale był w grupie ekspertów MSZ, która sporządzała opinię co do ewentualnej interwencji radzieckich wojsk. Wtedy wnioskował o to jeden z liderów PZPR Edward Babiuch. Ojciec zajmował stanowisko, że w żadnym wypadku nie można do tego dopuścić. Rozumiał, że Polska to nie Czechosłowacja i tak łatwo to nie pójdzie.

Pod koniec lat 70. historia się powtórzyła. W polskim społeczeństwie wyczuwalna była nerwowa sytuacja, kraj borykał się z problemami gospodarczymi, już nie poprzez błędy Gomułki, tylko Gierka. Gierek miał bezpośredni kontakt z Breżniewem i poprosił go, by radzieccy dyplomaci kontaktowali się z kierownictwem PZPR wyłącznie poprzez niego. To sparaliżowało działalność ambasady, coraz mniej informacji trafiało do Moskwy. Wówczas w radzieckim MSZ uznano, że coś jest nie tak i po raz kolejny, i ostatni, wysłano w 1979 roku mojego ojca do Polski na stanowisko konsula generalnego w Szczecinie. Odwiedziłem go wtedy. Akurat wybuchły strajki przyszłej Solidarności.

Pewnie sporo ludzi pyta pana o stan wojenny – podobno Polska również wtedy miała być celem radzieckiej interwencji?

Związek Radziecki nigdy i pod żadnym pozorem nie dopuściłby wtedy do odejścia Polski z obozu socjalistycznego. To było niemożliwe. Bo Polska była największym i najpotężniejszym krajem Europy Wschodniej. W kierownictwie ZSRR ciągle dyskutowano, czy wprowadzać wojska i czy władze w Warszawie poradzą sobie samodzielnie.

Skłaniano się ku temu, że gdyby polskie władze sobie nie poradziły, trzeba byłoby interweniować. A sytuacja pogarszała się codziennie. Wywiad i MSZ ciągle raportowały i analizowały sytuację. Mój ojciec korespondował z Moskwą i wysyłał telegramy, w których przekonywał, że kierownictwo PRL chce rozwiązać sprawę samodzielnie i że nie trzeba interweniować. Głównym argumentem mojego ojca, tak jak i w roku 1970, było to, że przeleje się dużo więcej krwi niż podczas ataku na Czechosłowację. Przekonywał kierownictwo w Moskwie, że opór Polaków będzie ogromny. Widziałem szkic jednego z telegramów w archiwach ojca, opowiadał mi o tym.

Dlaczego o tym mówię? Bo gdyby wówczas władze Związku Radzieckiego podjęły taką decyzję, to to, co dzisiaj obserwujemy w Ukrainie, miałoby wtedy miejsce w Polsce. Wiem, że sporo polskich kolegów mnie skrytykuje, ale uważam, że wtedy udało się uniknąć ogromnego nieszczęścia, zarówno dla Polski, tak i dla Rosji. Polacy nie odpuściliby, walczyliby. Poza tym ojciec telegrafował wówczas, że Solidarność to nie wynik działań obcego wywiadu, lecz wynik błędów polskiego kierownictwa, błędów gospodarczych. Przekonywał, że wnioski powinny wyciągnąć wszystkie państwa obozu socjalistycznego. Miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego ojca wycofano do Moskwy i wysłano na emeryturę. Miał zaledwie 60 lat.

Wniosków jednak nikt nie wyciągnął. Związek Radziecki upadł. Dlaczego Rosji wówczas nie udało się pójść drogą wolności?

Trzeba pamiętać, że władza bolszewików w Rosji ciągnęła się od 1917 roku. W międzyczasie zniszczono najbardziej zdolnych i aktywnych przedstawicieli społeczeństwa rosyjskiego. Wojna domowa, kolektywizacja, represje i II wojna światowa doprowadziły do śmierci 40 mln obywateli Rosji. Komunistyczna dyktatura trwała zbyt długo. Ścinano głowę każdemu, kto próbował się podnieść, system młócił ludzi. Wiem, że Polska też sporo przeżyła: mordy NKWD, agresję w 1939 roku i wywózki na Wschód. Ale w Polsce zawsze żyło pojęcie własności prywatnej, drobna przedsiębiorczość, inicjatywa. To pomogło Polsce się podnieść i wrócić na europejską drogę rozwoju. W Związku Radzieckim tego nie było. Polska miała też papieża, bez niego droga do wolności byłaby trudniejsza. Role Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego były bezdyskusyjne, Kościół miał ogromny autorytet. Cerkiew w Rosji takiego autorytetu nie miała nigdy. Nawet za cara. Tym bardziej że w ZSRR dużo kapłanów prawosławnych było jednocześnie oficerami KGB.

Rozpoczęta przez Gorbaczowa „perestrojka" była rewolucją odgórną, większość Rosjan nie rozumiała jej sensu. Była prowadzona niekonsekwentnie i nie zakończyła się rozliczeniem stalinizmu. Wydawało się, że dokonana przez konserwatywne skrzydło KPZR nieudana próba przewrotu kontrrewolucyjnego w sierpniu 1991 roku rozwiąże ręce zwolennikom europejskiego rozwoju Rosji i prezydentowi Borysowi Jelcynowi. Bolszewizmu jednak całkiem nie wytępiono. Już w 1993 roku przyjęto konstytucję Rosji, nadającą mocną władzę prezydentowi i uciskającą wszystkie pozostałe organy władzy. Zbudowała podstawy reżimu autorytarnego, który przekształcił się w dyktatorski i dzisiaj jest nazywany putinizmem. To stalinizm, ale bez ideologii bolszewicko-marksistowskiej i bez światowej rewolucji proletariatu. Zastąpiła ją narodowo-szowinistyczna koncepcja rosyjskiego świata – rosyjskiego faszyzmu. Stalinizm i rosyjski faszyzm opierają się na tych samych filarach – kłamstwie i strachu.

Ale pana syn Ilia Ponomariow przełamał ten strach. Będąc deputowanym Dumy Państwowej, jako jedyny zagłosował przeciwko aneksji Krymu w 2014 roku.

Dlatego szybko sfabrykowano przeciwko niemu sprawę karną i postawiono zarzuty. Nie bał się tego, mówił, że jest gotów walczyć w sądzie, bo jest niewinny. Wiedziałem jednak, że mu nie darują i że może zostać kaleką, jeżeli trafi do łagru. W końcu udało się go przekonać, że nie trzeba tak ryzykować, że nie może pozostawać dłużej na terenie Rosji. Obecnie jest obywatelem Ukrainy i walczy po jej stronie.

Dlaczego Jelcyn przekazał władzę Putinowi?

Wśród elit panował paniczny strach przed przyjściem komunistów. Poszukiwano osoby, która odpowiadałaby Jelcynowi, oligarchom i czołowym politykom. Okazał się tą właściwą osobą. Nie rzucał się w oczy, nie wyróżniał się, udowadniał swoją lojalność. Dotrzymał obietnic dotyczących bezpieczeństwa Jelcyna. Polityków jelcynowskich pozostawił na stanowiskach aż do 2004 roku. W latach 1999–2004 byłem wiceministrem budownictwa w rządzie Michaiła Kasjanowa. Mianował mnie na to stanowisko Putin, będąc jeszcze premierem, przed tym jak został prezydentem. Ale gdy usunięto Kasjanowa, mnie też zwolniono ze stanowiska. W rządzie zajmowałem się utworzeniem federalnego systemu kredytów mieszkaniowych, zainicjowanego jeszcze przez Jelcyna. Nie byłem czyimś człowiekiem, do nikogo nie należałem. To nie układało się w głowach tych, którzy pomagali tworzyć Putinowi reżim, który widzimy dzisiaj. Największą winą człowieka dla obecnych władz jest to, że jest niezależny i nie ma na niego haka. Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z Putinem w cztery oczy, ale uczestniczyłem w wielu naradach, które prowadził.

Czy ówczesny Putin i ten, którego znamy dzisiaj, to ten sam człowiek?

Putina zapamiętałem jako człowieka słabo orientującego się w kwestiach ekonomicznych. Całkiem opierał się na takich ludziach, jak German Gref (obecnie prezes Sbierbanku – red.) oraz Aleksiej Kudrin (szef rosyjskiej izby rozrachunkowej, przez lata minister finansów – red.), którzy dzisiaj należą do grona jego najbliższych doradców. Zawsze był zwolennikiem ręcznego sterowania państwem. Chciał mówić tak, by nikt nie zauważył jego niekompetencji. Ma dobrą intuicję polityczną, łatwo wyłapywał nastroje społeczeństwa i swoje stwierdzenia dopasowywał do tych nastrojów.

Kiedy pojawiły się u niego ambicje imperialne?

Myślę, że po protestach na placu Błotnym w Moskwie latach 2011–2012. Gdy znów przejął władzę po odejściu Dmitrija Miedwiediewa. W Rosji trwała walka pomiędzy zwolennikami Zachodu a słowianofilami. Pierwsi mówili, że Rosja powinna iść drogą Europy, a drudzy przekonywali, że powinniśmy budować „russkij mir" (rosyjski świat). Wyjątkowość narodu rosyjskiego zakorzeniła się w podświadomości społecznej. Jeszcze Lenin zwracał na to uwagę, mówiąc o ohydnej rysie charakteru Rosjan – wielkoruskim szowinizmie. Na początku Putin zniszczył telewizję NTW i uderzył w niezależnego od niego oligarchę Michaiła Chodorkowskiego. Później popularyzował ZSRR i stwierdził, że jego upadek był „największą katastrofą geopolityczną XX wieku". Po protestach z 2011 roku uznał, że Zachód chce narzucić Rosjanom swoje porządki. Nie miał sukcesów w gospodarce, bo nic z niej nie rozumie. Ktoś podsunął mu pomysł z Krymem. Dzięki temu odwrócił uwagę społeczeństwa od innych ważnych problemów i otworzył puszkę Pandory, uwalniając imperialne ambicje. Rozkręciło się to tak mocno, że społeczeństwo zaczęło na niego naciskać, domagając się realizacji tych ambicji. Później zmienił konstytucję i otworzył sobie drogę do kolejnych kadencji prezydenckich. Wtedy zrozumiał, że w Rosji ma nieograniczoną władzę i może robić już wszystko. Zobaczył też, że świat spokojnie przełknął to, co zrobił w Gruzji, później z Krymem i Donbasem. To rozwiązało mu ręce. Od kilku lat przygotowywał się do wojny, nie mógł czekać dłużej. Ukraina prędko rozwijała swoje siły zbrojne i gdyby Putin poczekał z inwazją dłużej, miałby jeszcze większe kłopoty.

Czy Putin jest w stanie się zatrzymać?

Putin już się nie zatrzyma. Kreml liczy się tylko z siłą i z niczym innym. Posmakował już krwi i będzie pędził do przodu. Będzie szedł do końca i zatrzymać go można już tylko siłą. Gdyby padła Ukraina, zająłby Białoruś, państwa bałtyckie i rozpocząłby wojnę z Polską, którą darzy szczególną nienawiścią.

Odważyłby się na konflikt z NATO?

Już prowokuje ten konflikt, strasząc bronią nuklearną. I na razie świat się tego obawia, nikt nie chce bezpośredniego starcia. Myślą, że problem jakoś przeminie. Nie przeminie. Powtórka układu monachijskiego z 1938 roku była już w 2014 roku po rosyjskim anszlusie Krymu.

Ale wtedy, w 1938 roku, świat nie miał broni nuklearnej.

Putin użyje broni nuklearnej tylko wtedy, gdy będzie pewny tego, że nie otrzyma uderzenia zwrotnego. Jeżeli będzie myślał, że Biden jest słaby, a europejscy przywódcy są mięczakami, wtedy uderzy. W przeciwnym wypadku się na to nie odważy.

A jakie nastroje panują wśród oligarchów? Boją się Putina?

Strach jest pojęciem względnym. Jedni boją się stracić dostęp do karmnika, drudzy boją się o własne życie, a trzeci obawiają się utraty interesów całego życia. Są też tacy, którzy boją się ujawnienia przez służby informacji kompromitujących i nie chcą trafić do więzienia lub łagru. Jak na razie jeszcze te nastroje nie doszły do punktu krytycznego. Jeżeli elity poczują, że jutro nadejdzie ich koniec, albo dojdą do wniosku, że świat potrafi akceptować ich bez Putina, mogą się zbuntować. W przeciwnym wypadku będą szli, milcząc. Odwrócą się od niego tylko wtedy, gdy będą mieli 100-procentową pewność jego porażki w Ukrainie. Ryzykują tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia, którzy mają puste kieszenie.

Ale pana rodzina zaryzykowała.

Pochodzę z rodziny, która ma bogate tradycje i wyznaje pewne wartości. Najważniejszą jest niesienie ludziom dobra i nigdy niedopasowywanie się do sytuacji. Walczyć i szukać, znaleźć i się nie poddawać. Moja żona przez osiem lat była rosyjskim senatorem, zajmowała się służbą zdrowia i edukacją. Została zmuszona do odejścia, gdy sprzeciwiła się przyjęciu antydemokratycznej ustawy, de facto zabraniającej manifestacji. Duży wpływ na naszą rodzinę miała Polska, historia, kultura, koledzy, przyjaciele. Dużo spędzaliśmy czasu w kraju, w którym wolność i demokracja nie są pustymi słowami. Moimi najbliższymi przyjaciółmi byli koledzy ze studiów na UW, przeważnie absolwenci warszawskiego liceum Reytana.

Ale pana żona Łarisa Ponomariowa była senatorem z ramienia okręgu czukockiego, niegdyś najbliższą współpracowniczką Romana Abramowicza, który podobno uczestniczy w negocjacjach pomiędzy Kijowem a Moskwą.

Żona zawsze uważała go za człowieka myślącego, inteligentnego, uczciwego i gotowego pomagać ludziom. Sądzę, że ta wojna jest dla niego katastrofą tak, jak i dla wielu innych myślących Rosjan. Pochodzi z inteligentnej żydowskiej rodziny, babcia była nauczycielką muzyki, ojciec był budowniczym i zginął w wypadku na budowie. W rodzinie się nie przelewało. Ale zbudował własne „imperium", całe życie do tego dążył. I co teraz? W Londynie zamrożono mu kapitał w wysokości około 9 mld dolarów. Z jednej strony Zachód nakłada sankcje, a z drugiej strony ma Putina. Co miał robić? Myśli kilka kroków do przodu. Ze wszystkich oligarchów jest chyba najbardziej myślącym.

Czytaj więcej

Zianon Paźniak: Wpychają Białoruś w paszczę Rosji

Dlaczego po wybuchu wojny postanowił pan wraz z żoną opuścić Rosję?

Po agresji Rosji na Ukrainę nie mogłem dłużej pracować dla takiego państwa, a byłem zastępcą dyrektora Instytutu Bezpiecznego Rozwoju Energetyki Jądrowej Rosyjskiej Akademii Nauk. Mój syn utworzył w Kijowie kanał na YouTubie „Utro fewralia" (lutowy poranek, inicjatywa Rosyjskiego Centrum Antywojennego – red.), opowiada tam prawdę o wojnie w Ukrainie. Uznano go za „wroga narodu", a jego kanał za ekstremistyczny. Moje dni tam były policzone. Zostałem postawiony przed wyborem: albo będę pomagał kłamliwemu przestępczemu państwu i jego służbom, albo dołączę do szeregów tych, którzy opowiadają się przeciwko wojnie. Jestem zwolennikiem wolnej, demokratycznej Europy i europejskiego wyboru Rosji. Stawałem się już osobą toksyczną dla swojego otoczenia. Musieliśmy wyjechać.

Jak pan widzi przyszłość Rosji? Czego pan się najbardziej obawia?

To skomplikowany temat. Najbardziej obawiam się tego, że Rosja po raz kolejny nie okaże skruchy, nie rozliczy się ze swoich czynów, nie wyrzeknie się tego zła, które niesie – wielkoruskiego, imperialnego szowinizmu. Korzystając z bezkarności, reżim Putina na naszych oczach przerodził się w prawdziwy faszyzm. Rosja znalazła się we mgle, a cała Europa będzie żyła w obliczu zagrożenia, które będzie stwarzała. Jeżeli świat cywilizowany pozwoli Putinowi odnieść sukces w Ukrainie. Tylko prawdziwa destalinizacja i denazyfikacja, podobna do tej, którą przeszli Niemcy po 1945 roku, może umożliwić Rosji wejście na drogę demokratycznego rozwoju. Tak, rosyjskich uczniów będą wozili do Katynia i Buczy, jak uczniów niemieckich wozili i nadal wożą do Auschwitz. To tylko część ceny, którą będą musieli zapłacić Rosjanie za przestępstwa, których pozwolili dokonać Putinowi

Władimir Ponomariow (ur. 1945),

Rosyjski fizyk, były zastępca dyrektora Instytutu Bezpiecznego Rozwoju Energetyki Jądrowej Rosyjskiej Akademii Nauk. W latach 1999–2004 był wiceministrem budownictwa Rosji

Plus Minus: Trafił pan do Polski w 1954 roku, razem z ojcem, radzieckim dyplomatą Nikołajem Ponomariowem. Jak do tego doszło?

Po ukończeniu Wyższej Szkoły Dyplomatycznej MSZ ZSRR mój ojciec miał jechać do Turcji. Nie pozwolił na to stan zdrowia mojej mamy. Gdy 5 marca 1953 roku zmarł Józef Stalin, tatę z grupą aktywistów partyjnych skierowano na dyżur do Domu Związków, w którym wystawiono trumnę i odbywało się pożegnanie. Tam spotkał Nikołaja Michajłowa, który tuż przed tym został mianowany na ambasadora w PRL. Znał go z pracy partyjnej i komsomolskiej w Moskwie. Zaprosił tatę do pracy w ambasadzie radzieckiej w Polsce. Tak rozpoczęła się polska epopeja w życiu naszej rodziny, która dla mojego ojca trwała od 1953 do 1981 roku. Dla mnie ciągnie się do dzisiaj. Tata tu przyjechał jako młody trzeci sekretarz, przeszedł wszystkie stopnie drabiny dyplomatycznej i zakończył karierę jako poseł nadzwyczajny i pełnomocny, konsul generalny ZSRR w Szczecinie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi