Thomas Urban: Berlin otworzył drogę Putinowi

W Niemczech następuje teraz zbliżenie do polskiej perspektywy, w której zachowanie wolności czasem wymaga chwycenia za broń. Powojennym pokoleniom Niemców takie myślenie było całkowicie obce - mówi Thomas Urban, niemiecki dziennikarz, były korespondent m.in. w Warszawie, Moskwie i Kijowie.

Aktualizacja: 06.05.2022 10:10 Publikacja: 06.05.2022 10:00

Obecny prezydent Frank-Walter Steinmeier w przeszłości kurczowo trzymał się koncepcji kanclerza Helm

Obecny prezydent Frank-Walter Steinmeier w przeszłości kurczowo trzymał się koncepcji kanclerza Helmuta Schmidta – na zdjęciu z sowieckiem przywódcą Leonidem Breżniewem w 1978 r. W opinii Schmidta Związek Radziecki był państwem niedemokratycznym, gospodarczą ruiną. Użył określenia, że to Burkina Faso z bronią atomową. Niemniej wychodził z założenia, że presja doprowadziłaby do pogorszenia sytuacji. To był błąd, co pokazało podejście Reagana

Foto: Getty Images

Plus Minus: Swoją najnowszą książkę o niemieckiej polityce wschodniej – „Verstellter Blick" (Przesunięty punkt widzenia) – skończył pan pisać jeszcze przed atakiem Rosji na Ukrainę. W rozbudowanym eseju wyjaśnia pan, dlaczego i w jaki sposób Niemcy przez lata ułatwiały Władimirowi Putinowi prowadzenie agresywnej polityki. Czy w związku z tym 24 lutego nie był dla pana zaskoczeniem?

Tekst skończyłem na trzy tygodnie przed otwartą rosyjską agresją. Niemniej musimy pamiętać, że wojnę przeciwko Ukrainie Putin prowadzi już od ośmiu lat. Spodziewałem się, że w pewnym momencie dojdzie do eskalacji konfliktu. Natomiast rozmiar rosyjskiej ofensywy był dla mnie zaskoczeniem. Przewidywałem raczej, że walki będą koncentrowały się w dalszym ciągu w Donbasie i że Rosjanie podejmą próbę zajęcia terenów leżących pomiędzy Donbasem a Krymem, na czele z Mariupolem.

„Niemcy przez długie lata udawały, że nie widzą prowadzonych przez Putina wojen i deptania praw człowieka". To cytat z jednego z licznych w ostatnich tygodniach komentarzy niemieckiej prasy dotyczących związków politycznych Berlina i Moskwy. Można odnieść wrażenie, że krytyka polityki wschodniej – Ostpolitik – stała się najmodniejszym zajęciem sezonu. Media nad Szprewą dostrzegły punkt widzenia, który na wschodzie był od dawna oczywistością.

Polacy mogą dziś powiedzieć: mieliśmy rację, ostrzegając przed Rosją. W Polsce od dawna rozumiano, że polityka energetyczna Putina jest częścią strategii geopolitycznej. W Niemczech nie chciano tego widzieć.

Już amerykański prezydent Jimmy Carter próbował przekonać Berlin do twardszej polityki wobec Moskwy. Podobne podejście prezentował też jego następca Ronald Reagan. Czy obaj ponieśli porażkę w kwestii uwrażliwiania Berlina?

Początkowo Carter popierał Ostpolitik. Dopiero pod koniec urzędowania zorientował się, że Związek Radziecki wykorzystuje jego gotowość do dialogu, realizując imperialne ambicje choćby w Afganistanie, a wcześniej w Etiopii, Mozambiku czy Angoli. Na postawę Niemców nie udało mu się jednak wpłynąć. Ówczesny kanclerz Helmut Schmidt wychodził z założenia, że świat składa się z bloku wschodniego i zachodniego. Jego zdaniem wschód był tak silny, że mógłby przetrwać wiele generacji. Dlatego za najważniejszy cel uznawał utrzymanie pokoju. Stabilność bloku wschodniego leżała w jego opinii także w interesie Niemiec Zachodnich. W przeciwnym razie mogłoby dojść kryzysu, który doprowadziłby z kolei do konfliktu atomowego. Trzeba mieć świadomość, że 40 lat temu strach przed wojną atomową był w Republice Federalnej ogromny. Z tego strachu wyrosły zresztą ruchy pokojowe i Partia Zielonych. Z tych powodów Schmidt sprzeciwiał się Reaganowi domagającemu się od RFN wywierania silniejszej presji na Moskwę. Mimo to Reagan nie zmienił kursu, a historia przyznała mu rację.

Czytaj więcej

Niemcy są zafascynowani Rosją

Tymczasem w Niemczech do dziś powszechna jest opinia, jakoby to właśnie lansowana przez Bonn polityka odprężenia doprowadziła do implozji bloku wschodniego. Czy są ku temu przesłanki?

Nie sądzę. Francuzi, Brytyjczycy, także Skandynawowie patrzyli bardzo krytycznie na niemieckie poczynania. Nie wspominając oczywiście o Amerykanach. Niemniej w Niemczech do dziś przekonanie o słuszności tamtych koncepcji jest w istocie powszechne. Wprawdzie rozpoczęła się dyskusja na temat polityki wschodniej Angeli Merkel i Franka-Waltera Steinmeiera, ale o Ostpolitik Willy'ego Brandta nie dyskutuje jak dotąd nikt. Taka refleksja jest jednak potrzebna. Okazuje się bowiem, że Moskwa zachowanie Brandta interpretowała jako wyraz słabości.

Gdyby uznać, że założenia socjaldemokratycznego kanclerza nie były trafne, SPD musiałaby przyznać, że do upadku komunizmu przyczynili się w dużej mierze jej ideowi konkurenci, choćby wspomniany już Reagan czy Jan Paweł II.

No cóż, jak wspomniałem, historia obu przyznała rację. Reagan i Wojtyła prowadzili politykę, która ostatecznie doprowadziła do upadku Związku Radzieckiego. Co do tego nie mam wątpliwości. Zresztą podobnie postrzegano to w Moskwie. Protokoły politbiura wskazują trzy główne przyczyny, które doprowadziły ostatecznie do rozpadu bloku wschodniego. Pierwszą z nich był napędzany przez Reagana wyścig zbrojeń – prowadzony także w kosmosie. Druga przyczyna w niemieckich debatach nie pojawia się w ogóle, a dotyczy zbliżenia Stanów Zjednoczonych z Arabią Saudyjską. Jego celem było wypchnięcie Sowietów z Afganistanu. Obie strony porozumiały się w celu zalania rynków światowych tanią ropą tak, żeby osłabić sowieckie wpływy ze sprzedaży surowców. Wspomniane porozumienie doprowadziło do inflacji w Związku Radzieckim – Moskwa nie była już w stanie finansować kolejnych działań wojennych. O tym mało kto dziś pamięta. Trzecim czynnikiem okazały się wydarzenia w Polsce. Solidarność mogła liczyć na wsparcie polskiego papieża, które pozwoliło także na dość swobodne działanie postaciom pokroju Lecha Wałęsy – niezależnie od kontrowersji związanych z jego osobą. Zatem te trzy czynniki, nie zaś niemiecka polityka odprężenia, doprowadziły zdaniem moskiewskich analityków do rozpadu bloku wschodniego.

Ale nie potępiajmy tej koncepcji w czambuł. Ostpolitik miała dla obywateli obu niemieckich państw duże znaczenie. Polityka odprężenia umożliwiła choćby łączenie rodzin. Choć równocześnie doprowadziła do zaostrzenia represji w NRD. Ponadto – i o tym nie powinno się zapominać w Polsce – umożliwiła nawiązanie kontaktów między zachodnioniemieckimi i polskimi intelektualistami.

Zawsze, kiedy sytuacja międzynarodowa nie rozwija się po myśli Moskwy, Rosjanie kręcą kurkiem gazowym albo grają cenami ropy. Jak wspomnieliśmy, w Europie Wschodniej ocenia się to jednoznacznie jako instrument politycznego nacisku. Berlin nie chciał, czy nie potrafił zrozumieć tej zależności?

Ta myśl nie przeniknęła do świadomości ani niemieckich polityków, ani dziennikarzy. Gdyby wrócić dziś do komentarzy sprzed lat, okazałoby się, że sprawa gazociągu Nord Stream była podejmowana przede wszystkim z ekonomicznego punktu widzenia przez działy gospodarcze niemieckich gazet. W czasie pracy nad książką przeprowadziłem kwerendę dotyczącą m.in tego, jak moja gazeta dwadzieścia i więcej lat temu pisała o planowanym gazociągu. Wniosek był jasny: tania energia. Argumentowano, że rosyjski gaz i ropa trafiały do Niemiec zawsze punktualnie i zgodnie z zawartymi umowami, stąd Rosjan przedstawiano jako przewidywalnych partnerów. A kiedy Litwini, Estończycy czy Polacy skarżyli się na współpracę z Rosją, sugerowano, żeby pozbyły się wreszcie swojej rusofobii. Ten motyw powracał jak bumerang.

Tymczasem wykorzystanie energetyki do realizacji celów geopolitycznych ma długą tradycję. Jednym z najjaskrawszych przykładów jest przypadek Ukrainy tuż po pomarańczowej rewolucji, kiedy władzę objęła prozachodnia ekipa: Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko. Z dnia na dzień zaczęto lansować teorię, jakoby Ukraińcy kradli rosyjski gaz. Niemiecka prasa te teorie podchwyciła. Rozmawiałem z przedstawicielami wydziałów gospodarczych w naszych ambasadach, którzy przyznawali, że dowodów nie ma. Niemniej tego rodzaju opinie pojawiały się regularnie. Podejrzewam, że chodziło wtedy o świadome kolportowanie fałszywych informacji w celu zdyskredytowania strony ukraińskiej, żeby zyskać kolejny argument na rzecz budowy Nord Stream. Niestety, nie jestem w stanie tego udowodnić. Faktem jest, że argument zyskał w Niemczech dużą siłę.

W 1999 r. wybuchła druga wojna czeczeńska, którą Putin wykorzystał do przejęcia władzy. W tym samym roku Niemcy interweniowały w Kosowie i zapobiegły zbrodniom serbskiego prezydenta Slobodana Miloševicia. Na wojnę w Czeczenii świat przymykał oczy. Dlaczego?

Putin przedstawiał ją jako wojnę z terroryzmem. Już wcześniej także w Stanach Zjednoczonych dochodziło do ataków terrorystycznych. Młoda generacja Czeczeńców po pierwszej wojnie czeczeńskiej (1994–1996 – red.) bardzo się zradykalizowała. Dlatego Zachód łatwo uwierzył, że Putin chce po prostu zrobić porządek, i przymknął oko na metody, do jakich się uciekał. Poza tym w podobnym czasie państwa zachodnie interweniowały w Kosowie, dlatego nie mogły sięgnąć po argument, że wykorzystanie siły militarnej nie jest dobrym rozwiązaniem.

Wojna czeczeńska zakończyła się w czasie urzędowania socjaldemokraty Gerharda Schrödera i ówczesnego szefa jego kancelarii, obecnego prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera. Czy mogli nie mieć świadomości, jakimi metodami posługuje się rosyjski prezydent?

To było wtedy powszechnie wiadome. Sporządzano raporty dotyczące przebiegu wojny. W latach 90. byłem korespondentem w Moskwie. Pamiętam doskonale chaos panujący wtedy, pod koniec rządów Borysa Jelcyna w Rosji. Pracodawcy zalegali z wypłatami, sądownictwo było rozmontowane, codziennością były mafijne porachunki. Powszechne było poczucie niestabilności. Do tego doszły napięcia w Czeczenii, ataki terrorystyczne, także na terytorium Rosji. I nagle pojawił się Putin, oświadczając, że zapanuje nad sytuacją. Jestem w stanie zrozumieć, że przyjęto to wtedy pozytywnie: dobrze, niech zrobi porządek. Zachód nie powinien był zaakceptować brutalnych wojennych metod, natomiast sam fakt, że nagle pojawia się ktoś, kto nie jest alkoholikiem, kto sprawia wrażenie przytomnie myślącego, został dobrze przyjęty.

W 2001 r., dwa tygodnie po atakach na WTC, Putin przemawiał w Bundestagu, częściowo zresztą po niemiecku. Mówił o nowym partnerstwie: ważna jest demokracja, ale ważny jest też porządek. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że demokrację rozumie zupełnie inaczej niż my wszyscy.

Polacy, bezpośredni sąsiedzi Rosji, już wtedy byli znacznie bardziej sceptyczni. Jako moskiewski korespondent utrzymywałem koleżeńskie kontakty m.in. z polskimi korespondentami, ale też przedsiębiorcami. Opowiadali mi, jakie szykany spotykają ich ze strony rosyjskich instytucji, skarbówki, policji. To samo dotyczyło zresztą przedstawicieli innych krajów postsowieckich. Niemcy natomiast nigdy nie byli w podobny sposób traktowani.

Ja też dostrzegałem, że demokracji w Rosji nie ma. Sprawdziłem w moim osobistym archiwum: w 1994 r., jeszcze za rządów Jelcyna, napisałem po raz pierwszy, że Rosja znów staje się państwem policyjnym. Ale takie opinie były wtedy w Niemczech wyjątkiem. Berlin wierzył, że sytuację da się uporządkować.

Czytaj więcej

Jak uciekaliśmy od rosyjskiego gazu

Następczyni Schrödera, Angela Merkel, nie miała złudzeń co do charakteru i metod Putina. Czy zrobiła cokolwiek, żeby wyplątać Niemcy z gęstej sieci powiązań biznesowych i politycznych z Federacją Rosyjską?

Po wejściu Rosji do Donbasu i po aneksji Krymu w 2014 r. Merkel spotkała się z Putinem i w czasie konferencji prasowej powiedziała, że to były zbrodnicze akcje. Putin poczerwieniał wtedy ze złości, był na nią wściekły. Niemniej postępowanie Rosji nie skłoniło Merkel do wyciągnięcia konsekwencji. Myślę, że wynikało to z sytuacji wewnętrznej w Niemczech.

Z jednej strony ogromna presja przedsiębiorców, żeby cały czas kupować od Rosjan tani gaz. A z drugiej socjaldemokraci nieustannie lansujący pomysł, że kontakty gospodarcze będą sprzyjać budowaniu pokoju. Twierdzono: „Uzależnimy Rosjan od siebie, w ten sposób ustabilizuje się ich sytuacja wewnętrzna, a oni nie będę mogli knuć przeciwko nam". W kręgach gospodarczych przekonywano wręcz, że to sprzedający uzależnia się bardziej niż kupujący. Ryzyko polityczne miało być zerowe. SPD bardzo była do tej koncepcji przywiązana, a Merkel była zdana na poparcie socjaldemokratów.

Kanclerz bardzo uważnie przyglądała się wynikom sondaży. To był jej słaby punkt. Inaczej niż Gerhard Schröder, który był w stanie działać wbrew nastrojom, Merkel tej odwagi nie miała.

Ale to Schröder stał się symbolem niemieckich zaniechań. Pan w swojej książce wskazuje też na niebagatelną rolę Steinmeiera w kształtowaniu polityki wschodniej. Na czym ona polegała?

Słowo o Schröderze: zwykło się twierdzić, że Putin go kupił. Ja tak nie uważam. Oczywiście, nie sądzę, żeby przeszkadzało mu to, że zarabia dużo pieniędzy. Niemniej uważam, że jego podstawową motywacją była próba zapewnienia Europie stabilizacji.

Trudno w to uwierzyć.

Podobnie mogło być w przypadku Steinmeiera. Tyle że w polityce nie liczą się chęci, lecz efekty. Schröder posuwał się do zachowań szaleńczych. Po drugiej wojnie czeczeńskiej, kiedy oczywiste było, że przeprowadzone właśnie wybory zostały tam zmanipulowane i sfałszowane, on – jeszcze jako kanclerz – oświadczył, że ani trochę nie wątpi w ich legalność. A przecież musiał zdawać sobie sprawę, że było inaczej. Najwyraźniej zaślepienie dotyka także najważniejszych polityków.

Steinmeier z kolei, podobnie jak Brandt i Schmidt, wierzył, że gaz płynący przez rurociągi przynosi pokój. W tym względzie powodował nim prorosyjski sentyment. Wiemy przecież doskonale, że już od półwiecza pieniądze uzyskane ze sprzedaży surowców Rosjanie inwestują w rozbudowę sił zbrojnych. Steinmeier powinien był to wiedzieć, ale nie chciał tego widzieć.

Jak to możliwe, że Steinmeier był głuchy na ostrzeżenia przed korupcją, niestabilnym sądownictwem i niedotrzymywaniem umów przez Rosję?

Był naiwny. Zresztą dziś sam się do tego przyznaje, nawet jeśli używa innych określeń.

Od ważnego polityka należy oczekiwać, że ma w zanadrzu jakiś plan B. Takiego planu Steinmeier nie wypracował. Kurczowo trzymał się koncepcji Helmuta Schmidta. W jego opinii Związek Radziecki był państwem niedemokratycznym, prześladującym politycznych przeciwników, gospodarczą ruiną. Schmidt użył nawet określenia, że to Burkina Faso z bronią atomową. Niemniej wychodził z założenia, że presja doprowadziłaby do pogorszenia sytuacji. To był błąd, co pokazało podejście Reagana. Należało wywierać na Sowietów presję, oczywiście w połączeniu z ofertą współpracy.

Kiedy Steinmeier zorientował się, że jego podejście jest nieskuteczne?

Powaga sytuacji dotarła do niego dopiero, kiedy był już prezydentem. Ale jeszcze w ubiegłym roku bronił gazociągu Nord Stream, argumentując, że to spłata długu za wojenne zbrodnie Niemców. Steinmeier mówił o 20 mln rosyjskich ofiar. Po pierwsze, jest to liczba niepotwierdzona, po drugie, wśród ofiar było też kilka milionów Ukraińców.

W swojej książce dowodzi pan też, że intensywna kooperacja niemiecko-rosyjska wyraźnie wpłynęła na bilans klimatyczny w Europie.

Polacy i Ukraińcy nie ufali Rosjanom, dlatego próbowali uniezależnić się energetycznie od rosyjskich surowców. W obu krajach oznaczało to trwanie przy węglu, co z kolei niosło poważne negatywne skutki dla środowiska. Istotniejsze jest jednak co innego: Rosjanie sprzedawali Niemcom, Turkom i Chińczykom ogromne ilości gazu za dewizy. Własne niedobory energetyczne uzupełniali jednak węglem. Dwie trzecie wytwarzanej w Rosji energii pochodzi z węgla. Czyli im więcej rosyjskiego gazu kupują Niemcy, tym więcej węgla spala się w Rosji. To oznacza z kolei bardzo negatywny wpływ na światowy bilans klimatyczny.

Umowę o budowie Nord Stream podpisano w 2005 r. Jak to możliwe, że rząd socjaldemokratów i Zielonych zignorował ostrzeżenia ekologów, którzy wskazywali na negatywne skutki takiej inwestycji dla ekosystemu Bałtyku?

Przeprowadzono wtedy kampanię finansowaną przez Gazprom i inne, głównie niemieckie, firmy. Jej przesłanie było proste: gaz jest czystszy niż węgiel. Kampania okazała się wielkim sukcesem, pominięto przy tym całkowicie to, o czym mówiłem przed chwilą: czyli fakt, że więcej węgla będzie się wydobywać i spalać w Rosji.

Czy problemy ekologii były istotnym elementem w niemieckich dyskusjach?

Nie, to był temat niszowy. Istotny był natomiast zupełnie inny aspekt: tania energia. W Polsce podnoszono argument, który z historycznego punktu widzenia jest zrozumiały. Otóż w 2006 r. budowę gazociągu ówczesny minister obrony Radosław Sikorski porównał do paktu Ribbentrop-Mołotow. Doskonale pamiętam też okładkę tygodnika „Wprost" z obejmującymi się Schröderem i Putinem, którzy zamiast rąk mieli rury gazowe. Problem polega na tym, że Niemcy wychodzą z założenia, iż udało im się odciąć od dziedzictwa III Rzeszy. Mają się za moralnie czystych. Więc kiedy ktoś sięga po argumentację historyczną, trafia w próżnię. Zadziałać mogło skierowanie uwagi na kwestie ekologiczne, ale o tym Polacy nie wspominali.

Czytaj więcej

Sportowe pranie brudów

Polska zaproponowała, żeby negocjacje z rosyjskimi firmami energetycznymi w imieniu wszystkich państw członkowskich prowadziła Komisja Europejska. Na to Berlin nie przystał.

To była bardzo rozsądna propozycja. Przedstawił ją Jarosław Kaczyński.

Ale bracia Kaczyńscy, mówiąc oględnie, nie byli w Berlinie lubiani.

Owszem...

A ktoś, kogo się nie lubi, nie może przecież mieć racji...

Wspominam w mojej książce, że Niemcy popełnili wiele błędów w kontaktach z Kaczyńskimi. Trzeba rozmawiać z każdym, tymczasem środowiska konserwatywne były zbyt rzadko włączane w dialog polsko-niemiecki.

Czy – jak twierdzą niektórzy – Berlin polityką wieloletnich zaniechań umożliwił Putinowi prowadzenie zbrodniczej polityki?

Niestety, tak właśnie jest. Jeśli dojdzie do dalszej eskalacji, historycy opisujący dzisiejsze wydarzenia z perspektywy czasu z pewnością ustawią kanclerz Merkel i prezydenta Steinmeiera w jednym rzędzie z Chamberlainem i Daladierem. Jednocześnie obserwujemy zmianę wektora niemieckiej polityki o 180 stopni. Ciekawym przykładem są Zieloni, którzy z partii pacyfistycznej przeobrażają się w ugrupowanie skupione na prawach człowieka. Zrozumieli, że o te prawa czasem trzeba walczyć. Dotąd obowiązywał slogan: pokój jest najważniejszy! Teraz następuje zbliżenie do polskiej perspektywy, w której zachowanie wolności czasem wymaga chwycenia za broń. Powojennym pokoleniom Niemców takie myślenie było całkowicie obce. Dziś staje się to poglądem większościowym.

Oczywiście, Niemcy są w wygodnej pozycji, bo sami nie muszą walczyć. Ktoś robi to za nich, ale pierwszy krok został uczyniony.

—rozmawiał Jakub Kukla, dziennikarz Programu Drugiego Polskiego Radia

Thomas Urban –

Były wieloletni korespondent „Süddeutsche Zeitung" w Warszawie, Moskwie, Kijowie i Madrycie, historyk, autor książek m.in. o powojennych wypędzeniach, o Katyniu, współautor biografii Jana Pawła II

Plus Minus: Swoją najnowszą książkę o niemieckiej polityce wschodniej – „Verstellter Blick" (Przesunięty punkt widzenia) – skończył pan pisać jeszcze przed atakiem Rosji na Ukrainę. W rozbudowanym eseju wyjaśnia pan, dlaczego i w jaki sposób Niemcy przez lata ułatwiały Władimirowi Putinowi prowadzenie agresywnej polityki. Czy w związku z tym 24 lutego nie był dla pana zaskoczeniem?

Tekst skończyłem na trzy tygodnie przed otwartą rosyjską agresją. Niemniej musimy pamiętać, że wojnę przeciwko Ukrainie Putin prowadzi już od ośmiu lat. Spodziewałem się, że w pewnym momencie dojdzie do eskalacji konfliktu. Natomiast rozmiar rosyjskiej ofensywy był dla mnie zaskoczeniem. Przewidywałem raczej, że walki będą koncentrowały się w dalszym ciągu w Donbasie i że Rosjanie podejmą próbę zajęcia terenów leżących pomiędzy Donbasem a Krymem, na czele z Mariupolem.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi