Ukraińcy zmienią Polskę

Więcej kobiet, więcej dzieci, więcej osób posługujących się językami rosyjskim i ukraińskim. Dramatyczne wydarzenia za wschodnią granicą mogą wpłynąć na to, jak będzie wyglądało nasze społeczeństwo.

Aktualizacja: 22.04.2022 15:22 Publikacja: 22.04.2022 10:00

Ukraińcy zmienią Polskę

Foto: Forum

Gwar, tysiące osób oraz rzędy czarnych łóżek polowych. Te trzy elementy zwracają uwagę w pierwszych chwilach pobytu w największym centrum noclegowym dla ukraińskich uchodźców w Polsce. Ten punkt działa w halach targowych w podwarszawskim Nadarzynie. W połowie marca noc spędzało tam około siedmiu tysięcy obywateli Ukrainy. Docelowo, w razie potrzeb, łóżek zmieści się tam dużo więcej. Gwar i tłum robią wrażenie tym większe, że w czasie dwóch lat pandemii odzwyczailiśmy się od takich bodźców. Dookoła słychać mieszankę języków: rosyjskiego, angielskiego, czasem polskiego czy włoskiego, najczęściej ukraińskiego. Co kilka chwil podchodzą obywatele Ukrainy, którzy proszą o wsparcie: ktoś dostał telefon komórkowy i nie potrafi wytłumaczyć taksówkarzowi, gdzie konkretnie ma przyjechać. Szczekają psy, które też uciekały z ogarniętej rosyjską agresją Ukrainy. Część osób szuka miejsca, gdzie spokojnie może zjeść ciepły obiad. Dookoła są setki twarzy: smutnych, zamyślonych, przestraszonych, szukających podpowiedzi, co robić dalej, zmęczonych, często są to twarze osób, które marzą o tym, by zasnąć. Wrażenie robi skala niemal wszystkiego, co jest dookoła: liczby przygotowanych kołder, poduszek, podjeżdżających autokarów, zdania i okrzyki dookoła.

Widok z Nadarzyna to dla większości z nas nowość. Masowe punkty pobytu uchodźców część z nas widziała w filmach, uczyła się o nich w szkole. Trzeba oswoić się ze świadomością, że takie miejsca są blisko. Obraz podobny do tego z podwarszawskich hal można było znaleźć w mniejszej skali w wielu polskich miastach: na dworcach, w salach gimnastycznych, pomieszczeniach dawnych supermarketów przerobionych na centra noclegowe. Te nowe zjawiska można potraktować nie tylko jako sytuację przejściową, lecz jako zapowiedź poważnych i długotrwałych zmian w polskim społeczeństwie. Zjawiska takie jak punkty pobytu uciekających przed wojną czy masowe migracje historycznie są dobrze znane, zbadane i opisane. Problem uchodźstwa spowodowanego wojnami dotyka Europę od dziesięcioleci. Dwa miesiące, które upłynęły od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę, pozwalają na ostrożne prognozy, jak te dramatyczne wydarzenia przemodelują polskie społeczeństwo.

Czytaj więcej

Pandemia? Zapomnij. Pomóż uchodźcom

Trzydzieści lat później

Wyobraźmy sobie miasto, w którym na ulicach jest więcej kobiet, w szkołach więcej uczniów, rośnie też liczba posługujących się językami ukraińskim i rosyjskim. Coraz więcej jest też osób, które po trudnych przeżyciach potrzebują wsparcia psychologa. Społeczeństwo stało się wielokulturowe, w ślad za tym poszły też dodatkowe wewnętrzne podziały. To jeden z możliwych scenariuszy zmian w Polsce. Nawet jeśli tylko co trzeci obywatel Ukrainy, który przybył do Polski, deklaruje, że zamierza u nas pozostać, to skala migracji, przekraczająca 2,5 mln osób, może prowadzić do poważnych zmian struktury społecznej.

Sięgnijmy do historii. Inwazja Rosji na Ukrainę zbiegła się w czasie z 30. rocznicą ogłoszenia przez Bośnię i Hercegowinę niepodległości. Był to jeden z kluczowych momentów, który doprowadził do wybuchu wojny z Serbią, jednego z najbardziej krwawych konfliktów od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Trzy dekady temu to też wywołało masowe migracje.

Tamte wydarzenia były konsekwencją wkroczenia przez jugosłowiańską armię na początku lat 90. do Chorwacji i Słowenii, czyli państw, które kolejno ogłaszały swoją niepodległość i opuszczały Socjalistyczną Federacyjną Republikę Jugosławii. Państwa europejskie poparły ich dążenia niepodległościowe. To przyspieszyło dezintegrację Jugosławii, a w efekcie zdestabilizowało cały region. Minęło 30 lat. Sytuację sprzed trzech dekad w porównaniu z obecną pod wieloma względami, choćby technologicznymi, dzieli przepaść. Ale są też dwa istotne podobieństwa.

Według danych UNHCR, czyli wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców, w 1992 r., pierwszym roku konfliktu rozgrywającego się na terenie Bośni i Hercegowiny, liczba uchodźców sięgnęła 1,8 miliona, a w wyniku całej wojny 2,5 miliona. O podobnych liczbach słyszymy dzisiaj, po miesiącu od napaści na Ukrainę. Wtedy większość osób wyjechała do państw rozpadającej się Jugosławii: Czarnogóry i Chorwacji, do Stanów Zjednoczonych oraz do Europy Zachodniej, głównie do Niemiec, Szwecji i Austrii. – Te kraje w bardzo różny sposób potraktowały uchodźców. Nie było takiej solidarności jak obecnie w przypadku osób uciekających z Ukrainy – zauważa w rozmowie z „Plusem Minusem" Emina Zoletic z Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka traumy, jaką wywołała wojna w Bośni i Hercegowinie. – Najbardziej profesjonalnie do przyjęcia uchodźców podeszły Szwecja i Austria, które szybko zadbały, by te osoby miały formalny status pobytu oraz dostęp do rynku pracy, edukacji i ochrony zdrowia – dodaje.

Kolejne podobieństwo obecnej sytuacji z wojną sprzed trzydziestu lat dotyczy roli państwa sąsiadującego z zaatakowanym krajem. Badacze migracji zauważają, że ucieczka do sąsiednich państw jest charakterystyczna dla migracji przymusowych. Dzisiaj takim państwem jest Polska, trzy dekady temu taką rolę odegrała Chorwacja, która okazała się być dłuższym przystankiem w jeszcze dalszej podróży. – Połowa osób, które w 1994 roku uciekły z Bośni do Chorwacji, po dwóch latach, gdy Stany Zjednoczone i Kanada otworzyły swoje granice dla tych uciekinierów, postanowiła tam wyjechać. Na przykład w Saint Louis dzisiaj jest świetnie prosperująca bośniacka diaspora – dodaje Emina Zoletic.

Tu pojawia się pytanie, co będzie dalej. Wojna w Bośni i Hercegowinie, tak jak inne konflikty zbrojne, pokazała, że im więcej czasu upływa od wybuchu wojny, tym mniej jest powrotów do pierwotnych miejsc zamieszkania. Badania prowadzone wśród uchodźców pokazywały, że po wielu latach spędzonych w nowym miejscu, gdy udawało im się ułożyć życie na nowo, słabną chęci powrotu do tego, co było dawniej, nawet jeśli wiążą się z tym pozytywne wspomnienia. Raport UNHCR z 2004 roku pokazuje, że spośród 2,5 miliona osób, które uciekły przed wojną w Bośni i Hercegowinie, do pierwotnego miejsca wróciło około 400 tysięcy uchodźców i ponad 500 tysięcy przesiedlonych wewnętrznie, czyli mniejszość, mimo że ułatwiał to szereg przepisów chroniących ich przed nękaniem i prześladowaniem po powrocie. W 2015 roku, dwadzieścia lat po zakończeniu wojny w Bośni i Hercegowinie, zarejestrowano zaledwie 19 powrotów. Z kolei Serbia gości dzisiaj jedną z największych grup uchodźców i wewnętrznie przesiedlonych osób w Europie.

Oczywiście, wydarzeń sprzed trzydziestu lat na Bałkanach nie można zestawiać z obecną sytuacją. W państwach byłej Jugosławii większe było choćby zróżnicowanie kulturowo-etniczno-religijne. Ale z czysto ludzkiego punktu widzenia sytuacja i emocje tych, którzy uciekają przed wojną, są podobne.

Z przeprowadzonego na początku kwietnia badania „Uchodźcy z Ukrainy w Polsce", opracowanego przez Platformę Migracyjną EWL, Fundację na rzecz Wspierania Migrantów na Rynku Pracy „EWL" i Studium Europy Wschodniej wynika, że ponad połowa osób (58 proc.), które uciekły z objętej wojenną pożogą Ukrainy, zamierza tam wrócić. Co ósmy (12 proc.) chce wyjechać do innego kraju niż Polska, a co trzeci (30 proc.) zamierza u nas pozostać. Aż 93 proc. z dorosłych emigrantów to kobiety. – W porównaniu z badaniami migrantów z Ukrainy, które robiliśmy w poprzednich latach, widzimy, że profil migranta bardzo się zmienił. Są to ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieszkali za granicą, a często nawet nie wyjeżdżali. Teraz uciekli, bo zmusiły ich do tego okoliczności – mówił podczas prezentacji raportu Rafał Mróz z EWL.

Jest nas więcej

Nic więc dziwnego, że po prawie dwóch miesiącach od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę populacja Polski jest inna niż miesiąc temu. Język ukraiński i inne obce języki usłyszeć można nie tylko w centrach noclegowych dla uchodźców, lecz na ulicach, w sklepach, hotelach, coraz częściej w komunikacji miejskiej czy restauracjach. Patrząc z perspektywy demograficznej, możemy spodziewać się dwóch zjawisk. Pierwsze z nich to obniżenie średniego wieku w naszej populacji.

Drugie to wzrost współczynnika feminizacji, który pokazuje, ile kobiet przypada średnio na stu mężczyzn. Do polskich szpitali trafia coraz więcej osób, którym rosyjska inwazja przerwała leczenie przewlekłych chorób w ukraińskich placówkach. Od początku wojny utrzymuje się stały trend: ponad połowa tej grupy to dzieci, wśród nich nawet noworodki, które urodziły się jeszcze w Ukrainie i w pierwszych kilkudziesięciu godzinach życia zostały przetransportowane z mamami do Polski.

Na to, jak realny jest scenariusz, w którym te osoby planują związać się z naszym krajem, wskazuje ich duże zainteresowanie uzyskaniem numeru PESEL. Od kiedy pojawiła się taka formalna możliwość, przed urzędami gmin ustawiały się kolejki. We Wrocławiu i Olsztynie chętnych było tak dużo, że pierwszego dnia, w którym nadawano PESEL, zapisujący się przez internet zajęli terminy na kolejne dwa tygodnie. W Lublinie miasto wyznaczyło oddzielne placówki dla uchodźców.

Napływ uchodźców zauważyć można przede wszystkim w dużych miastach. Na przykład w Warszawie w ciągu trzech tygodni od początku rosyjskiej inwazji liczba mieszkańców wzrosła o ok. 17 procent. W ciągu 21 dni do stolicy Polski dotarło łącznie około 445 tysięcy osób, spośród których zatrzymało się około 300 tysięcy. W mniejszym tempie, lecz regularnie, zwiększała się liczba obywateli Ukrainy także w mniejszych ośrodkach. Do powiatu radomskiego na Mazowszu w ciągu trzech tygodni rosyjskiej inwazji przyjechało prawie dwa tysiące uchodźców. Mieszkają głównie w remizach ochotniczych straży pożarnych oraz u osób, które przyjęły ich pod swój dach.

Dr Marta Kindler z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego zwraca uwagę w rozmowie z „Plusem Minusem", że do 2014 roku skala napływu do Polski imigrantów była bardzo niska i pod względem ich liczby nasz kraj był na jednym z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej. Pod koniec 2013 r. nieco ponad 120 tys. cudzoziemców posiadało ważne karty pobytu w Polsce. – Najważniejszą grupą już wtedy byli obywatele Ukrainy. Były to przede wszystkim migracje zarobkowe o charakterze wyspowym. Imigranci skupiali się w zaledwie kilku wybranych regionach, a nawet miastach. Kluczową rolę odgrywają województwo mazowieckie i Warszawa. Obecnie mamy do czynienia z niespotykaną skalą i dynamiką napływu osób z Ukrainy – opisuje dr Kindler. Według jej prognoz, w skrajnym scenariuszu z liczącej ponad 40 milionów obywateli Ukrainy, do Polski i innych krajów może uciec jedna czwarta populacji, czyli około 10 milionów. – To, ile z tych osób zostanie w Polsce i na jak długo, zależy od tego, jak zadziała system recepcyjno-integracyjny w naszym kraju, jak duże będą zniszczenia na terenie Ukrainy i jak zadziałają sieci migracyjne. Właśnie to, czy ktoś ma w danym kraju rodzinę lub znajomych, często decyduje o tym, czy chce zostać – tłumaczy.

Sieci migracyjne dla ukraińskich uchodźców w Polsce rozbudowały się w ostatnich latach. W ubiegłym roku liczba obywateli Ukrainy posiadających ważne zezwolenia na pobyt w naszym kraju przekroczyła 300 tysięcy. Była to ponad połowa wszystkich osiedlających się nad Wisłą cudzoziemców. – Musimy jednak pamiętać, że Ukraińcy i Ukrainki pracowały przed wojną także w wielu innych krajach Unii Europejskiej, jak Włochy czy Hiszpania. Istnieje też dobrze zorganizowana diaspora ukraińska w Kanadzie – podkreśla dr Kindler.

Zmiany w społeczeństwie polskim przyspieszyć może zmiana dyskursu na temat przyjmowania uchodźców. – Do niedawna słyszeliśmy od przedstawicieli rządu, że polityka migracyjna Polski ma polegać na ochronie granic i pomaganiu na miejscu konfliktu. Obecny rząd odżegnywał się od przyjmowania uchodźców, odmówił uczestniczenia w programie ich relokacji po kryzysie humanitarnym w 2015 roku – przypomina dr Kindler. Obecny zwrot w polityce jest bardzo zauważalny i może zmniejszać społeczną podejrzliwość wobec uchodźców.

Czytaj więcej

Lektorat z koronajęzyka

Chroniąc siebie, chronimy innych

Lekarze zwracają uwagę, że ruchy migracyjne ostatnich tygodni zmieniają populację Polski także pod względem epidemiologicznym. To ważna perspektywa, bo posługiwaliśmy się nią regularnie przez ostatnie dwa lata pandemii, gdy zdrowie było jednym z głównych, jeśli nie najważniejszym tematem. Lekarze mówią zgodnie: gdy opadną największe emocje związane z ucieczką przed wojną, warto rozmawiać o szczepieniach i profilaktyce z naszymi gośćmi zza wschodniej granicy. Pod tym względem różnic między nami a obywatelami Ukrainy jest dużo. – Musimy sobie zdawać sprawę, że na terenie Ukrainy występują pewne choroby zakaźne, których nie ma w Polsce. Poziom wyszczepienia jest niższy niż w naszym kraju, chodzi nie tylko o Covid-19. Dochodzi do tego kwestia migracji. Historycznie wojny i migracje wiązały się ze zwiększoną liczbą chorób zakaźnych. Należy być na to przygotowanym i nie można tego wykluczyć. Dzisiaj najważniejsza jest pomoc dla ukraińskich uchodźców, róbmy wszystko, by stosować się do zasad reżimu sanitarnego. Chroniąc siebie, chronimy też tych, którym pomagamy – podkreśla prof. Krzysztof Tomasiewicz, wiceprezes Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych.

Przekazywanie informacji o tym, jak dbać o zdrowie, w dalszej perspektywie jest równie istotne, jak pomoc polegająca na przekazywaniu kart SIM do telefonów, kosmetyków czy ciepłych posiłków. Wsparcie kondycji zdrowotnej obywateli Ukrainy, którzy przyjeżdżają do nas, jest tym ważniejsze, że o zdrowie trudno jest dbać, gdy jest się w trudnej sytuacji materialnej. Przedstawiciele Programu do spraw Rozwoju Organizacji Narodów Zjednoczonych szacują, że przez fakt, że wojna drenuje gospodarkę Ukrainy, znaczną część tego społeczeństwa, w pesymistycznym wariancie nawet dziewięciu na dziesięciu mieszkańców, dotknie ubóstwo.

Badacze migracji przekonują, że po przyjeździe do nowego miejsca, uchodźcy w pierwszej kolejności szukali punktów oparcia, które dadzą im wstępną stabilność i poczucie bezpieczeństwa. Socjolog Aleksandra Grzymała-Kazłowska podkreśla, że jest to szczególnie ważne w sytuacjach granicznych. Do takich z pewnością należy wojna. Te punkty oparcia nazywa kotwicami, które pozwalają społecznie się zakotwiczyć. Mogą być to kotwice prawne, na przykład numer PESEL, ekonomiczne, takie jak praca, czy środowiskowe, jak odnajdywanie w nowym społeczeństwie rodzinnych korzeni. Przedstawiam cztery historie ukraińskich uchodźców, które pokazują różne kierunki, w jakich niezależnie od siebie potoczyć mogą się losy obywateli Ukrainy i ich wpływ na nasze społeczeństwo, w zależności od tego, gdzie znaleźli takie kotwice.

Dziurawe osadzenie

Pierwszy scenariusz zakłada, że rodziny ukraińskie i polsko-ukraińskie, które od lat funkcjonują w Polsce, staną się bardziej liczne. Przykład stanowi historia Andrija, który w naszym kraju mieszka od ośmiu lat, niedawno kupił mieszkanie w Warszawie. W pierwszych dniach inwazji Rosji na Ukrainę organizował transport swojej rodziny do Polski. – Najpierw przyjechała moja mama z siostrą. Potem kuzynki. W pewnym momencie w moim 50-metrowym mieszkaniu było 11 osób. Planowaliśmy, że spotkamy się w wakacje, nagle wszyscy dużo wcześniej znaleźliśmy się w jednym miejscu. Wspieram ich, jak umiem – przyznaje pan Andrij. W połowie marca pomagał swoim bliskim przetłumaczyć dokumenty niezbędne, by uzyskać numer PESEL. Zorganizował też dwa dodatkowe tymczasowe mieszkania dla swoich kuzynek. Wszyscy mieszkają w warszawskiej dzielnicy Włochy, blisko siebie. – Czuję się, jakby rodzina nam się powiększyła – dodaje.

Drugi model losów migranta obrazuje historia Ludmiły i Oleny, które spotkałem w punkcie pomocowym w warszawskiej hali Torwar. Obie pochodzą z Charkowa. Ludmiła w Polsce mieszka od dwóch lat. Przyjechała tu do pracy. Olena dojechała na początku marca, uciekając przed wojną. – Olena ma u mnie dach nad głową. Przyszłyśmy tutaj po kołdrę, poduszkę, jedzenie dla kota, bo udało jej się uciec ze zwierzakiem. Będziemy szybko działać. Wczoraj przyjazd, dzisiaj kompletujemy najpotrzebniejsze rzeczy, jutro zaczynamy poszukiwania pracy. Olena jest fryzjerką. Praca pomoże jej się usamodzielnić. Na razie zostaje u mnie. Polacy nas wspierają, my też się wspieramy nawzajem – opisywała pani Ludmiła.

Trzecia historia dotyczy osób, które przyjeżdżają do Polski samotnie. Gdy wysiadały z autokaru po wielu godzinach podróży, nie znały tu nikogo. Natalia z Iwano-Frankowska przyjechała do Polski w ostatnim dniu lutego. Był to piąty dzień rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Od kilku tygodni pracuje w jednej z warszawskich restauracji. Gotuje, poznaje lepiej przepisy na dania polskiej kuchni. – Jest bezpiecznie. W Ukrainie pracowałam kiedyś przez kilka miesięcy na kuchni. Poznaję codziennie nowe słowa po polsku, jest mi łatwiej. Jest miło, szef zatrudniał już wcześniej Ukraińców, poznałam ich, oni już pokazali, że jesteśmy dobrymi pracownikami – opowiada.

Podobna jest historia z jednego ze szpitali centralnej Polski, w którym salową została obywatelka Ukrainy, która przed rosyjską agresją pracowała w Kijowie jako położna. Liczy na to, że uda się jej znaleźć pracę w zawodzie, gdy tylko lepiej pozna język polski.

W czwartej historii pojawia się ukraińska rodzina, która przyjechała do Polski w drugim tygodniu marca. Trzy dorosłe siostry i dwójka dzieci. Często Polacy przyjmują w ramach pomocy te osoby pod swój dach. – Znalazłem cerkiew, gdzie jeździmy w weekendy, by panie mogły się pomodlić. Pomagam w formalnościach. Staram się załatwić dla nich jak najwięcej spraw, żeby potem było im łatwiej. Wciąż szukają pomysłu, co zrobią dalej. Widać, że jest im trudno – opowiada mieszkaniec podwarszawskiej Zielonki, którego spotkałem przed urzędem, w którym panie z Ukrainy chcą otrzymać numer PESEL.

Bohaterowie ostatniej i pierwszej historii najbardziej narażeni są na scenariusz nazywany dziurawym osadzeniem. Polega on na tym, że migrant przyswaja sobie reguły nowego społeczeństwa tylko w sferze publicznej, głównie w życiu zawodowym. Sfera prywatna pozostaje niemal nienaruszona. Wolny czas po pracy migranci spędzają wśród swoich rodaków, posługując się ojczystym językiem, kultywując zwyczaje rozrywkowe i kulinarne charakterystyczne dla miejsc, z których uciekli. W efekcie te osoby, mimo kolejnych tygodni spędzanych w nowym kraju, często wciąż mają poczucie wyobcowania.

Dziurawe osadzenie pojawia się, gdy praca, często niewymagająca wielu bezpośrednich kontaktów, to główne miejsce kontaktu z nowym społeczeństwem. Zawód oczywiście zapewnia im zarobek i niezależność, lecz nie zwiększa liczby mocnych więzi towarzyskich. Na niepełne osadzenie narażeni są też oczywiście bohaterowie historii drugiej i trzeciej. Jednak w ich przypadku motywacja, by szukać nowych kontaktów, także poza sferą zawodową, jest większa.

Zastanawiając się, jak wydarzenia ostatnich tygodni zmienią nasze społeczeństwo, warto pomyśleć także o wewnętrznych podziałach. Już teraz pojawiają się dyskusje dotyczące tego, jak duża i w jakiej formie powinna być pomoc oferowana uchodźcom. Czy tak jak w poprzednim roku podzieliło nas podejście do szczepień, tak teraz dotychczasowe spory dostaną nowego paliwa i różnice między nami pogłębią skrajnie różne strategie wspierania obywateli Ukrainy?

W czasie pobytu w hali noclegowej dla ukraińskich uchodźców w Nadarzynie zwróciłem uwagę na smutnego kilkuletniego chłopca, który przytulał się do swojej mamy. W pierwszej chwili byłem przekonany, że to efekt trudnych przeżyć ostatnich dni. – Mieliśmy jechać do Niemiec. Wybraliśmy już nawet autokar, ale on nie chce jechać – tłumaczyła mama chłopca. – Jesteśmy tu od czterech dni, byliśmy w Warszawie. Jemu się tu podoba, chce zostać. Może jednak nie pojedziemy? Wahamy się. Tam nikogo nie mamy, tu też nie – opisuje. Na pytanie, czy po napływie obywateli Ukrainy możemy być jako społeczeństwo młodsi, odpowiedź twierdząca nasuwa się sama. To duża szansa na rozwiązanie problemów demograficznych i jednocześnie jeszcze większe zobowiązanie.

Czytaj więcej

Omniworyści. Ludzie, którzy od życia chcą wszystkiego

Korzystałem z artykułów I. Pieróg „Problem uchodźców i przesiedleńców w Bośni i Hercegowinie" i A. Grzymały-Kazłowskiej „Od tożsamości i i integracji do społecznego zakotwiczenia – propozycja nowej koncepcji teoretycznej"

Autor jest doktorem socjologii i dziennikarzem RMF FM

Gwar, tysiące osób oraz rzędy czarnych łóżek polowych. Te trzy elementy zwracają uwagę w pierwszych chwilach pobytu w największym centrum noclegowym dla ukraińskich uchodźców w Polsce. Ten punkt działa w halach targowych w podwarszawskim Nadarzynie. W połowie marca noc spędzało tam około siedmiu tysięcy obywateli Ukrainy. Docelowo, w razie potrzeb, łóżek zmieści się tam dużo więcej. Gwar i tłum robią wrażenie tym większe, że w czasie dwóch lat pandemii odzwyczailiśmy się od takich bodźców. Dookoła słychać mieszankę języków: rosyjskiego, angielskiego, czasem polskiego czy włoskiego, najczęściej ukraińskiego. Co kilka chwil podchodzą obywatele Ukrainy, którzy proszą o wsparcie: ktoś dostał telefon komórkowy i nie potrafi wytłumaczyć taksówkarzowi, gdzie konkretnie ma przyjechać. Szczekają psy, które też uciekały z ogarniętej rosyjską agresją Ukrainy. Część osób szuka miejsca, gdzie spokojnie może zjeść ciepły obiad. Dookoła są setki twarzy: smutnych, zamyślonych, przestraszonych, szukających podpowiedzi, co robić dalej, zmęczonych, często są to twarze osób, które marzą o tym, by zasnąć. Wrażenie robi skala niemal wszystkiego, co jest dookoła: liczby przygotowanych kołder, poduszek, podjeżdżających autokarów, zdania i okrzyki dookoła.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi