Anthony Blinken i wojny o gazociąg

W czasie, gdy formowały się poglądy Antony'ego Blinkena na politykę międzynarodową, wyzwania dla relacji transatlantyckich były łudząco podobne do obecnych. Jak tamte doświadczenia nowego sekretarza stanu USA wpłyną na politykę administracji Joe Bidena wobec Polski i Europy?

Publikacja: 19.03.2021 09:00

Nowy sekretarz stanu USA Antony Blinken wydaje się kierować przekonaniem, że zrozumienie motywacji s

Nowy sekretarz stanu USA Antony Blinken wydaje się kierować przekonaniem, że zrozumienie motywacji sojusznika jest nie mniej ważne dla amerykańskiej racji stanu niż uderzenie w interesy przeciwnika

Foto: POOL/AFP/CARLOS BARRIA

Ostanie relacji transatlantyckich trudno powiedzieć coś optymistycznego. Stany Zjednoczone i Europa nie potrafią – a może nawet nie chcą – wypracować wspólnego stanowiska wobec państwa, które nazywają swoim największym systemowym rywalem. Waszyngton pragnie mieć swokół siebie lojalną koalicję państw zachodnich, które dołożą swoją cegiełkę do ograniczania potęgi tego rywala. Europa oczywiście również dostrzega zagrożenie, ale traktuje je raczej jako wyzwanie, do którego trzeba podejść wieloaspektowo, a na pewno nie jednoznacznie wrogo. Wszak rywal rywalem, ale płynące z handlu z nim korzyści gospodarcze mogą przełożyć się na większą stabilność wewnętrzną państw europejskich. A grozi im przecież niekontrolowany wzrost bezrobocia i zapaść w niektórych sektorach gospodarki.

Tak można dziś zarysować relacje w trójkącie USA–Europa–Chiny. Ale to również dość wierna rekonstrukcja relacji między Waszyngtonem, Europą Zachodnią i Związkiem Radzieckim w latach 80. ubiegłego wieku. Co jednak najbardziej interesujące, oba te okresy mają szczególne znaczenie dla Antony'ego Blinkena – polityka, który stoi dziś na czele amerykańskiej dyplomacji i który w najbliższych latach będzie miał ogromy wpływ na kształtowanie relacji Waszyngtonu z Chinami i Europą. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Blinken dał się poznać jako wnikliwy obserwator relacji transatlantyckich i orędownik ich wzmacniania na ścieżce dyplomatycznej. Czy ta perspektywa pomoże mu dziś w odbudowaniu więzów ze Starym Kontynentem? I co to będzie oznaczało dla Polski?

Kapitał intelektualny Blinkena

Znane jest powiedzenie Henry'ego Kissingera, że w trakcie pełnienia urzędu przywódcy nie mają czasu na naukę i jedynie konsumują intelektualny kapitał, który zgromadzili przez wszystkie wcześniejsze lata. Kapitał intelektualny Blinkena (urodzonego w 1962 r.) zaczął się kształtować w bardzo młodym wieku, w czasie naznaczonym w polityce międzynarodowej najpierw przez okres „odprężenia", a następnie amerykańską ofensywę w rywalizacji z ZSRR. Na początku lat 80. do władzy doszła ekipa Reagana, która zarzucała swoim poprzednikom zbytnią „uległość" wobec Moskwy. Tak naprawdę jednak kontynuowała ostry kurs ekipy Cartera, zapoczątkowany po wejściu wojsk ZSRR do Afganistanu. Symbolem epoki stały się „gwiezdne wojny" i wyścig zbrojeń, który – jak okaże się po latach – wykończy gospodarkę radziecką i zmusi Gorbaczowa do zasadniczych reform zesztywniałej struktury państwa radzieckiego.

Ale lata 80. to także wyjątkowo niespokojna dekada w relacjach transatlantyckich. Ameryka ustanawiała cła na europejską stal; blokowała eksport towarów europejskich do ZSRR, a sama sprzedawała Moskwie kolejne tony pszenicy; nakładała sankcje na europejskich sojuszników za to, że wespół z ZSRR budowali gazociąg, który miał dostarczyć błękitne paliwo z Syberii przez terytorium dzisiejszej Ukrainy aż na drugą stronę żelaznej kurtyny. Właśnie to ostatnie wydarzenie stało się dla młodego Blinkena, wówczas studenta Harvardu, impulsem do pierwszej pogłębionej refleksji na temat przyszłości relacji transatlantyckich. W 1984 r. napisał pracę dyplomową dotyczącą napięć między sojusznikami na tle sporu o wspomniany gazociąg, a trzy lata później wydał rozbudowaną, książkową wersję tej pracy, która nosi tytuł „Ally vs ally: America, Europe and the Siberian Pipeline Crisis" (Skłóceni sojusznicy: Ameryka, Europa i kryzys wokół gazociągu syberyjskiego). Rzecz dotyczy kwestii dziś już zapomnianych, bo pozimnowojenny triumfalizm na długie lata wygładził transatlantyckie podziały. Jednak w latach 80. ubiegłego wieku wspólna budowa gazociągu przez ZSRR i państwa Europy Zachodniej – przy gwałtownym sprzeciwie Amerykanów – bardzo mocno uderzyła w jedność zachodniego sojuszu.

Pomysł na poprowadzenie gazociągu narodził się pod koniec lat 70. Był to czas regularnych zawieruch na rynku ropy naftowej, wywoływanych przez niepokoje na Bliskim Wschodzie. Kryzys z 1973 r. spowodował znaczną podwyżkę cen ropy oraz przestój w dostawach do większości państw europejskich. Sześć lat później doszło do kolejnego kryzysu i ceny znów poszybowały do poziomu, który Europejczycy uznali stanowczo za wygórowany. Nic więc dziwnego, że Niemcy, Włochy, Austria i kraje Beneluksu doszły do wniosku, że jedynie dywersyfikacja dostaw może uodpornić je na niepewność cen i dostaw z Bliskiego Wschodu. Państwa te uznały, że w zaistniałej sytuacji należy zwiększyć ilość importowanego gazu, a za najbardziej przewidywalnego partnera w tym przedsięwzięciu uznano Związek Radziecki.

Od samego początku przeciwne temu pomysłowi były Stany Zjednoczone. W dyskusjach z sojusznikami Waszyngton nie tylko wyrażał dezaprobatę wobec planowanego rurociągu, ale od słów przeszedł do czynów. Na mocy embarga nałożonego przez Reagana pod koniec 1981 r. amerykańskie przedsiębiorstwa utraciły możliwość sprzedaży komponentów potrzebnych do zbudowania gazociągu. Niedługo później europejskie firmy, które brały udział w budowie i wykorzystywały amerykańskie technologie, obłożono sankcjami. Oficjalnie stanowisko administracji Reagana miało być odpowiedzią na wprowadzenie w Polsce stanu wojennego. W rzeczywistości dużo ważniejsza była chęć ograniczenia zapędów państw Europy Zachodniej i zmuszenie ich do lojalności wobec twardego kursu w relacjach z Moskwą.

Spór trwał przez większą część lat 80.; Amerykanom przyniósł niewiele, ponieważ sankcje nie osiągnęły pożądanego rezultatu (USA dość szybko się z nich wycofały), gazociąg ukończono, za to ucierpiały relacje z sojusznikami i obustronne zaufanie. „Największą ironią kryzysu gazociągowego" – pisał w swojej książce Blinken – „było to, że sojusznicy stali się przeciwnikami, zaś ich wspólny przeciwnik – ZSRR – nie tylko praktycznie nie ucierpiał, ale tak naprawdę doczekał się wsparcia ze strony europejskich członków sojuszu atlantyckiego".

Dlaczego akurat ten temat tak bardzo zainteresował świeżo upieczonego studenta? Odpowiedzi możemy szukać w jego własnym doświadczeniu oraz rodzinnych tradycjach. Jego ojciec był ambasadorem na Węgrzech, a wuj ambasadorem w Belgii. Co jeszcze bardziej istotne: ojczymem Blinkena był Samuel Pisar – urodzony w Polsce, postać nietuzinkowa, z koneksjami po obu stronach Atlantyku. Ocalony z Holokaustu mieszkał po wojnie w Paryżu i w Nowym Jorku, był wziętym prawnikiem, autorem poczytnych wspomnień z czasu wojny, doradcą amerykańskich prezydentów i przyjacielem ich francuskich odpowiedników. To właśnie jego wrażliwość w dużym stopniu kształtowała młodego Blinkena, który sam częściowo wychowywał się w Paryżu, a po ukończeniu studiów również przez pewien czas tam pracował.

Zrozumieć Europę

Ta europejska perspektywa wręcz przebija z każdej strony książki Blinkena. O ile w relacjach między państwami rządzą przede wszystkim twarde interesy i trudno dopatrywać się w nich empatii, to motywem przewodnim książki przyszłego sekretarza stanu jest właśnie empatia. Blinken stara się przybliżyć Amerykanom europejską perspektywę relacji ze światem – zarówno ze Związkiem Radzieckim, jak i właśnie z USA. Nie lekceważy motywacji Europejczyków, przeciwnie – szczegółowo analizuje, co stało za decyzją o zwiększeniu importu gazu, ale też co zdecydowało o wyborze partnera do tego przedsięwzięcia. Nie ma u niego potępienia Europejczyków za to, że zdecydowali się uczynić wyłom we wspólnym froncie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Jest za to chęć zrozumienia. Podejście to nie jest przejawem słabości i naiwności lub próbą odrzucenia amerykańskiej racji stanu, która jest dla Blinkena racją najważniejszą. Stoi za nim raczej konstatacja, że zrozumienie motywacji sojusznika jest nie mniej ważne dla interesów amerykańskich – a może nawet ważniejsze – niż uderzenie w interesy przeciwnika.

Zdaniem Blinkena interesy Europy, która nie chciała wycofywać się z zapoczątkowanej w latach 60. polityki odprężenia, były całkowicie zrozumiałe i racjonalne. Europejczycy obawiali się bowiem o bezpieczeństwo dostaw paliw kopalnych, ale ich chęć utrzymywania stałych kontaktów z ZSRR wynikała przede wszystkim z czynników historycznych i geograficznych, które dla Amerykanów nie były aż tak istotne. Aby uwypuklić tę kwestię, Blinken przytacza słowa niemieckiego kanclerza Helmuta Schmidta, że „utrzymanie relacji gospodarczych ze Wschodem jest kluczową częścią polityki europejskiej. Przez setki lat handlowaliśmy z Rosją, bo wszyscy jesteśmy częścią wewnątrzeuropejskiej sieci handlowej. Dlatego nie pozwolimy Stanom Zjednoczonym dyktować nam warunków w tym aspekcie polityki gospodarczej".

Stąd też Blinken dopatrywał się źródeł kryzysu wokół syberyjskiego gazociągu nie w doraźnych problemach z komunikacją, lecz w fundamentalnym niezrozumieniu europejskich interesów przez administrację Reagana i dobieraniu nieodpowiednich środków, by wyjść z tego kryzysu. Europejczycy i Rosjanie dążyli do ukończenia gazociągu, Amerykanie zaś próbowali przymusić ich do zaprzestania prac i finansowania całego przedsięwzięcia. Gdy to nie pomogło, zaczęli nakładać sankcje. Te zresztą, jak relacjonuje Blinken, okazały się całkowicie nieskuteczne – ani nie zaszkodziły ZSRR, ani nie sprawiły, że europejskie firmy wycofały się z projektu.

Nie oznacza to, że młody Blinken opowiadał się przeciwko wykorzystywaniu sankcji w amerykańskiej polityce zagranicznej. Przeciwnie, przyznawał, że „pozostają sensownym rozwiązaniem, jeżeli nakładające je państwo chce wyraźnie okazać swoje niezadowolenie sojusznikom lub przeciwnikom, których działania uważa za nieakceptowalne". Przestrzegał jednak, że trzeba je koordynować i wprowadzać w porozumieniu z sojusznikami, bez naruszania ich żywotnych interesów – w przeciwnym bowiem razie „współpraca staje się nieosiągalna".

Pod koniec lat 80. XX wieku Blinken starał się przekazać Amerykanom, że zagrożenia, których upatrywali we współpracy Europy z ZSRR, okazały się wyolbrzymione, ponieważ zyski obu partnerów nie były tak duże, jak mogło się to pierwotnie wydawać. Zamiast paniki i nerwowych ruchów, kończących się groźnym pohukiwaniem na sojuszników, Blinken doradzał spokojną dyplomację i wzajemne zrozumienie. Konstatację w tym duchu znajdziemy na samym końcu jego książki: „Kryzys wokół syberyjskiego gazociągu uczy nas, że aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, sojusz państw zachodnich musi przyjrzeć się własnej kondycji, a nie tylko skupiać się na zagrożeniach zewnętrznych". Czy uwaga ta pozostaje aktualna?

Nie brać Niemców na celownik

Ponad 30 lat później Antony Blinken nie jest już tym samym młodym studentem, który doradzał amerykańskiemu establishmentowi, aby brać pod uwagę interesy sojuszników i szukać z nimi nici porozumienia. Inny jest też świat, w którym musi działać świeżo upieczony sekretarz stanu. A wyzwania? Mimo wszelkich różnic w globalnym układzie sił, pozostają podobne. Unia Europejska – podobnie jak państwa Europy Zachodniej w latach 80. ubiegłego wieku – zdecydowanie kroczy (może na razie lekko kulejąc?) ku większej niezależności na arenie międzynarodowej. Ameryka natomiast ponownie musi mierzyć się z wielkim wyzwaniem geopolitycznym, tym razem w postaci Chin, a nie ZSRR. I znowu z powodów historycznych i geograficznych, które często tak trudno pojąć Amerykanom, Europa wcale nie chce ustawiać się w jednym szeregu z USA.

Od czasu, kiedy prezydent Trump uznał Chiny za główne zagrożenie, Waszyngton zaczął traktować Europę tak, jak to czynił w latach 80. XX wieku. Administracja amerykańska mocno sprzeciwiała się budowie gazociągu Nord Stream 2, twierdziła, że Europa zarabia za dużo na wzajemnej wymianie handlowej i nakładała cła na niektóre produkty eksportowane przez Europejczyków. Przede wszystkim jednak starała się przywołać Stary Kontynent do porządku w kwestii relacji z Chinami. Podobnie jak na współpracę gospodarczą z ZSRR, Ameryka patrzy dziś krzywo na zacieśnianie relacji handlowych z Pekinem. Były sekretarz stanu Mike Pompeo jeździł po całej Europie, gdzie lobbował za usunięciem Huawei z rozwoju europejskiej sieci 5G oraz za większymi restrykcjami w handlu z Pekinem. Jako żywo przypominało to działania amerykańskich oficjeli, którzy na początku lat 80. ubiegłego wieku grozili europejskim firmom sankcjami, jeżeli nie odstąpią od współpracy z Moskwą.

Co na to Blinken? Z upływem lat ze studenta o nieortodoksyjnym podejściu do relacji ze Związkiem Radzieckim stał się wzorcowym reprezentantem amerykańskiego establishmentu zajmującego się polityką zagraniczną. Długo pracował w Białym Domu, a następnie współpracował z pełniącym wówczas funkcję senatora Joe Bidenem. Zazwyczaj płynął wtedy w głównym nurcie, w którym w latach 90. XX wieku dominował pozimnowojenny triumfalizm w relacjach z Europą oraz doktryna podwójnego powstrzymywania na Bliskim Wschodzie, a w XXI wieku koncepcja „wojna z terrorem". Poparł atak na Irak w 2003 r. i interwencję w Libii osiem lat później, w wyniku której został obalony Muammar Kaddafi. Jego podejście do świata doskonale podsumowuje tytuł ubiegłorocznego eseju Bidena (w którym Blinken niewątpliwie miał swój udział) dla magazynu „Foreign Affairs": „Dlaczego Ameryka musi znowu przewodzić". Jednak wiele wskazuje na to, że w polityce wobec Europy – i szerzej wobec sojuszu atlantyckiego – Blinken będzie starał się wykorzystać swój intelektualny kapitał, który zgromadził na początku zawodowej drogi.

18 lutego agencja Bloomberg poinformowała, że Departament Stanu zdecydował się nie nakładać nowych sankcji na niemieckie podmioty zaangażowane w budowę Nord Stream 2. Co to oznacza? Agencja podaje, że „osoby zaznajomione ze sprawą twierdzą, że sekretarz stanu Antony Blinken nie chce brać na celownik Niemców i niemieckich firm, ponieważ uważa, że ważniejsze jest znalezienie rozwiązania dyplomatycznego i zasklepienie podziałów powstałych w wyniku polityki zagranicznej Trumpa". Oczywiście, zniuansowane podejście Blinkena wcale nie musi przeważyć w trakcie sporów w łonie administracji. Ewidentnie jednak nowy sekretarz stanu – który sam jest przeciwnikiem Nord Stream 2 – stara się nie iść w ślady administracji Reagana, która europejskich sojuszników gnębiła, lecz przyniosło to efekt odwrotny od zamierzonego. W czasie przesłuchania w Senacie, podczas którego miał zostać zatwierdzony na stanowisk, Blinken stwierdził, że pierwszym krokiem będą dyplomatyczne – a więc zakulisowe – rozmowy z zaangażowanymi stronami. Dopiero jeżeli to nie pomoże, „trzeba będzie rozważyć podjęcie działań, których dotychczas nie podejmowaliśmy".

Czy rzeczywiście bardziej stanowcze działania wobec bliskich sojuszników wchodzą w grę? „W czasach pokoju różnice pojawiają się, gdy jedno z państw promuje własną wizję interesów sojuszu, ta zaś stoi w sprzeczności z zapatrywaniami innych jego członków... Zasadą w sojuszu państw zachodnich jest jednak to, że żaden z jego członków nie może wydawać rozkazów pozostałym. Krótko mówiąc, polityka sojusznicza musi być efektem kompromisu, a nie przymusu". Tak pisał Blinken w 1987 r. i wydaje się, że w tym duchu będzie chciał przynajmniej rozpocząć swoją kadencję. Jego dotychczasowe podejście do Europy – a więc akcentowanie potrzeby bardziej intensywnej współpracy z Niemcami i Francją, a nie mnożenia sankcji – może na to wskazywać.

Ten łagodniejszy kurs Ameryki niż przez ostatnie cztery lata bierze się z przekonania nowej administracji, że obecnie kluczowe jest, aby mieć Berlin po swojej stronie w rywalizacji z Chinami. To właśnie starał się przekazać Biden podczas przemówienia wygłoszonego w trakcie monachijskiej konferencji bezpieczeństwa pod koniec lutego. Prezydent USA mówił tam, że Ameryka i Europa muszą wspólnie przygotować się na długotrwałą rywalizację z Pekinem. To przyjazne zaproszenie do udziału w „nowej zimnej wojnie" po stronie Ameryki na razie Europejczyków nie przekonuje. Niemcy i Francja dążą bowiem do większej niezależności UE od Waszyngtonu i z amerykańską administracją zamierzają rozmawiać jak równy z równym. Amerykanie jednak nie ustaną w wysiłkach, ponieważ wiedzą, że po prostu nie stać ich na „utratę" Europy. A to oznacza, że bardziej kontrowersyjne kwestie, takie jak na przykład dokończenie Nord Stream 2, zejdą w rozmowach amerykańsko-europejskich na dalszy plan i najprawdopodobniej zostaną załatwione w bardziej dyskretny sposób.

Co z tą Polską

Kiedy Blinken pisał książkę o kryzysie gazociągowym, Polska znajdowała się jeszcze za żelazną kurtyną. Nie mogła więc suwerennie podejmować decyzji na arenie międzynarodowej i nie była też przez Zachód traktowana jako państwo suwerenne. Kiedy więc w latach 80. ubiegłego wieku Blinken przekonywał, że należy wziąć pod uwagę zasadne interesy Europy Zachodniej, Polska nie była z tej perspektywy istotnym elementem. Dzisiaj jest już inaczej. Co więc może dla nas oznaczać to opisane wyżej podejście Blinkena do Europy?

Przede wszystkim z niegdysiejszych doświadczeń Blinkena wynika, że jeżeli Ameryka będzie chciała osiągnąć swój nadrzędny cel – czyli nakłonić Europę do współpracy przeciwko Chinom – to będzie musiała ją potraktować po partnersku. Przez Europę Waszyngton nadal rozumie przede wszystkim Niemcy i Francję, to te państwa bowiem są najsilniejsze w Unii Europejskiej i to od nich w największym stopniu zależy przyszłość i kierunek jej rozwoju. Dlatego też relacje Waszyngtonu z obiema stolicami będą miały priorytet, a dopiero w drugiej kolejności Blinken i reszta administracji będzie brała pod uwagę głos mniejszych państw, takich jak Polska.

W tym równaniu możemy więc zyskać albo stracić, zależnie od tego, jak będziemy się pozycjonować w Europie. Obecnie w relacjach z Ameryką liczymy głównie na dwie kwestie. Po pierwsze, wojska amerykańskie nadal będą stacjonować w naszym kraju i ta obecność będzie stopniowo zwiększana, ponieważ USA mają interes w powstrzymywaniu wpływów Rosji. Po drugie, mamy nadzieję, że przy wsparciu amerykańskich sankcji Nord Stream 2 nie zostanie ukończony. Pozytywne rozstrzygnięcie obu tych kwestii stoi jednak w sprzeczności z opisanym wyżej podejściem, którym może się kierować wiedziony doświadczeniem i troską o interes Ameryki Antony Blinken i reszta tamtejszej administracji.

Zwiększanie obecności wojskowej w Polsce i krajach bałtyckich na dłuższą metę nie jest Ameryce na rękę. Wszak skoro najważniejszym zadaniem Waszyngtonu jest dziś powstrzymywanie Chin, to prędzej czy później administracja amerykańska zacznie się martwić o to, po której stronie w tej rywalizacji stanie Rosja. I z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że będzie chciała mieć ją po swojej stronie, a nie przeciwko sobie. Nie chodzi tu o żaden formalny sojusz, ale kolejny reset jest w przewidywalnej przyszłości możliwy do wyobrażenia. Ostatnie lata zresztą pokazują, że Ameryka nie chce iść na zwarcie z Rosją w Europie Środkowo-Wschodniej i nie zamierza gwałtownie wypierać jej wpływów z tego regionu. Oczywiście, nie znaczy to, że Amerykanie zamierzają wycofywać żołnierzy z Polski, albo lekceważyć artykuł 5. NATO, który dotyczy kolektywnej obrony. Jednak na dłuższą metę będą zmuszeni wypracować z Moskwą satysfakcjonujący obie strony modus vivendi. To zaś oznacza, że oczekiwania polskich władz niebezpiecznie rozmijają się z długofalowymi interesami amerykańskimi.

Podobnie jest ze sprawą Nord Stream 2. Blinken doskonale pamięta, że mimo próśb i gróźb ze strony administracji Reagana, gazociąg syberyjski został ukończony, a jego otwarcie świętowano... w Paryżu. USA były wówczas największą potęgą na świecie, a Związek Radziecki stawał się coraz mniej wydolny gospodarczo. Europa Zachodnia dynamicznie rosła, ale dokonywało się to w cieniu atomowych głowic Moskwy i pod parasolem nuklearnym Waszyngtonu. Stany Zjednoczone miały wówczas większą przewagę nad innymi państwami niż dziś, jednak nawet wtedy nie udało się im nakłonić europejskich sojuszników do zmiany zachowania. Czy więc dzisiaj Amerykanie mogą realistycznie liczyć na to, że dalszy spór z Niemcami o Nord Stream 2 przybliży ich do upragnionej odbudowy relacji transatlantyckich? Najwyraźniej Waszyngton nie chce z Berlinem wojować o podmorski gazociąg i woli postawić na współpracę w sprawach, w których są na to lepsze perspektywy.

Jeżeli w tych dwóch kwestiach – zwiększonej obecności Ameryki w Europie Środkowej oraz dokończenia Nord Stream 2 – nie możemy liczyć na entuzjastyczne zaangażowanie USA, to co pozostaje? Oczywiście, możemy robić dobrą minę do złej gry i mamić się każdym zapewnieniem o solidarności z naszymi postulatami. Jednak w polityce międzynarodowej, i tu sięgnijmy już po raz ostatni do książki Blinkena, „»solidarność« to niejasny i trudno definiowalny koncept, niewiele mówiący o rzeczywistej kondycji relacji sojuszniczych". Co w takim razie może tę kondycję poprawić?

Z perspektywy Waszyngtonu liczyć się będzie to, na ile konstruktywne propozycje Polska jest w stanie przedstawić na forum europejskim, oraz to, czy będziemy w stanie blisko współpracować z państwami, które Amerykanie uważają za najważniejsze na kontynencie. Liczyć się będzie nasza pozycja w istniejących strukturach unijnych, a nie to, czy jesteśmy gotowi przygotować kolejną bazę wojskową dla amerykańskich żołnierzy albo wyjść z kolejnym projektem w rodzaju Trójmorza. To banał, ale Polska potrzebna Amerykanom to Polska, która ma siłę sprawczą w Europie.

Oznacza to przede wszystkim to, że Amerykę mniej interesuje tak ważne dla władz w Warszawie powstrzymywanie Rosji, a dużo bardziej umiejętność sojuszu państw zachodnich wypracowania wspólnego stanowiska w sprawie Chin. Administrację Bidena dużo bardziej będzie interesowało, czy Polska będzie potrafiła przestawić politykę zagraniczną na tory dyplomacji i koncyliacji, niż to, czy zabiega o kolejne dywizje żołnierzy US Army. W końcu dla Bidena i Blinkena ważne będzie to, czy Polska w sposób odpowiedzialny oraz świadomy swoich możliwości i ograniczeń potrafi dołożyć cegiełkę do rozwikłania problemów w swoim regionie, np. na Białorusi i na Ukrainie. Nasze propozycje w tych obszarach mogłyby przyczynić się do pozytywnego rozwiązania realnych problemów, które stanowią wyzwanie zarówno dla Europy, jak i dla administracji w Waszyngtonie. Jedynie działania w tym duchu mogłyby stanowić zaczyn nieco bardziej równoprawnej i osadzonej na mocniejszym fundamencie współpracy z USA.

Kiedy Blinken i Biden mówią dziś, że Ameryka potrzebuje europejskich sojuszników, mają na myśli to, że pragnie współpracować z państwami, których siła wojskowa, gospodarcza i dyplomatyczna będzie stanowić wartość dodaną do potęgi amerykańskiej. Czas się zastanowić, jaką wartość dodaną my możemy do tej relacji wnieść. 

Łukasz Gadzała jest publicystą, specjalizuje się w tematyce stosunków międzynarodowych i polityki amerykańskiej

Ostanie relacji transatlantyckich trudno powiedzieć coś optymistycznego. Stany Zjednoczone i Europa nie potrafią – a może nawet nie chcą – wypracować wspólnego stanowiska wobec państwa, które nazywają swoim największym systemowym rywalem. Waszyngton pragnie mieć swokół siebie lojalną koalicję państw zachodnich, które dołożą swoją cegiełkę do ograniczania potęgi tego rywala. Europa oczywiście również dostrzega zagrożenie, ale traktuje je raczej jako wyzwanie, do którego trzeba podejść wieloaspektowo, a na pewno nie jednoznacznie wrogo. Wszak rywal rywalem, ale płynące z handlu z nim korzyści gospodarcze mogą przełożyć się na większą stabilność wewnętrzną państw europejskich. A grozi im przecież niekontrolowany wzrost bezrobocia i zapaść w niektórych sektorach gospodarki.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS