Powszechny dostęp do edukacji wyższej, dłuższy okres aktywnego wsparcia rodziców, mniejsza liczba rodzeństwa, nieumiejętność oszczędzania czy konsumpcjonizm – lista czynników, przez które młodzi ludzie nie spieszą się z wejściem w dorosłość, jest naprawdę długa. Jednym z kluczowych jest niemal koczowniczy tryb życia w miastach i „gniazdowniczy" na prowincji, na który skazywani są przez lata młodzi dorośli, zanim uda im się osiedlić i poczuć rzeczywiście „na swoim". Zżymanie się na niedojrzałość młodych, kiedy przez dekady nie potrafiło się właściwie odpowiedzieć na podstawowe wyzwanie społeczne, trąci więc hipokryzją. Problem z mieszkaniami nie jest bowiem efektem niedojrzałości młodych, ale jednym z powodów, dla których nie mogą dorosnąć.
Z taką perspektywą trudno przebić się jednak bardziej zaangażowanym politycznie miejskim prekariuszom, do których na stałe przylgnęła łatka konsumentów sojowego latte. Z doskonałym przykładem takiej „dziaderskiej" – jak nazywają ją młodzi ludzie – perspektywy mieliśmy do czynienia po lutowej konwencji Lewicy, na której politycy oddali pole swoim partyjnym młodzieżówkom. Obok postulatów obyczajowych po raz kolejny powróciło hasło „taniego mieszkania na wynajem". Jeden z działaczy zauważał, że „pokolenie młodych ludzi jest w ciężkiej sytuacji, ponieważ zaharowuje się na kasie czy w taksówce i średnio do 35. roku życia będzie mieszkać z rodzicami".
Wystąpienie to skomentował jeden z niezwykle popularnych czołowych działaczy Konfederacji Sławomir Mentzen, ripostując: „Brutalna prawda jest taka, że trzeba było się uczyć, pracować i oszczędzać. Nauczylibyście się malować ściany, spawać, prowadzić tira, tobyście z rodzicami nie mieszkali". Chociaż trudno zarzucić 34-letniemu Mentzenowi „dziaderstwo", to śledzenie dyskusji po konwencji lewicowych młodzieżówek przepełnione było tak sformułowaną krytyką – oto roszczeniowe pokolenie nie potrafi zarobić na własne cztery kąty i oczekuje, że państwo zrobi to za nie. Zarzut ten w przypadku rynku mieszkaniowego jest jednak zupełnie nietrafiony. Młodych zwyczajnie na mieszkanie nie stać, a zjawisko luki mieszkaniowej sukcesywnie się powiększa.
Prekariusze i gniazdownicy
W zeszłym roku ówczesne Ministerstwo Rozwoju oszacowało, że na koniec 2019 r. deficyt mieszkań w Polsce wynosił 641 tys. Oznacza to, że na tysiąc mieszkańców przypadało ich w naszym kraju 386, sytuując nas znacznie poniżej unijnej średniej, a do nadgonienia Europy potrzebujemy wybudować ich między 4 a 5 mln. Co prawda w ostatnich latach liczba oddawanych do użytku mieszkań jest jedną z większych w historii III RP i jedną z wyższych na kontynencie, jednak wraz z tym paradoksalnie rosną ceny – np. 70-metrowe mieszkanie kosztuje w Polsce przeciętnie już 7,7 rocznej pensji brutto, a współczynnik ten systematycznie się zwiększa.
Efekt? Jak zauważyło Ministerstwo Rozwoju w swoim raporcie: „Oznacza to, że wzrost liczby oddawanych do użytku mieszkań nie poprawia w znaczący sposób dostępności mieszkań dla osób o dochodach zbyt niskich, by nabyć lub wynająć mieszkanie na zasadach rynkowych, a jednocześnie zbyt wysokich, aby móc ubiegać się o najem mieszkania komunalnego". A te ostatnie stanowią mniej niż 3 proc. wszystkich nowych lokali oddawanych corocznie do użytku. Fundacja Habitat for Humanity Poland w raporcie „Mieszkalnictwo w Polsce. Przyszłość najmu społecznego" potwierdza, że aż 70 proc. polskich rodzin skarży się na brak zdolności kredytowej, a 40 proc. z nich ma jednocześnie zbyt wysokie dochody, aby ubiegać się o lokal komunalny.