Milczy. Nie chce obudzić Matki, która dopiero co zasnęła, ani rozbudzić Dziecka, które dopiero co się przebudziło. Są jeszcze w Egipcie, a może już z powrotem w Nazarecie? Domy ubogich wyglądają zawsze podobnie. Jakby wiecznie byli w trakcie jakiejś ucieczki, gotowi do drogi. Dookoła nich są tylko najpotrzebniejsze rzeczy, nic ich nie zatrzymuje. Nie spowalnia w drodze.
Na jego twarzy rysuje się napięcie, które doskonale zna każdy ojciec obudzony w środku nocy przez płacz dziecka. Wie, że przyjął tę rolę w zastępstwie, że to nie na jego dłonie czekało. A i one nie mają w sobie tej mimowolnej czułości, odruchowej – pochodzącej z wnętrza ciała – mądrości. Wiedzy, jaką nabyła przez dziewięć miesięcy noszenia w sobie życia. I tak już będzie zawsze. To ona będzie się domyślać, przeczuwać, wiedzieć dużo więcej i głębiej na temat tego życia, którego on jest – tylko i aż – opiekunem. Tym, który zachowuje czujność. Siłą rzeczy musi milczeć, żeby usłyszeć to wszystko, co ona wie wcześniej i lepiej.
Dziecko właśnie się przebudziło, matka obróciła się niespokojnie na drugi bok. Ktoś przebiegł za oknem, słychać głosy wśród nocy. Łącząca wciąż tę dwójkę nić napięła się, tak już będzie w chwilach lęku i radości. Nie muszą siebie widzieć, żeby czuć to samo. Józef nie jest zaplątany w tę nić. Dlatego nie śpi i z dzieckiem na ręku wygląda przez okno. Patrzy w ciemność.
Zachowywał milczenie, więc my odwdzięczamy mu się tym samym. Co można powiedzieć na temat kogoś, kto sam nic nie mówił? Nawet kościelne hymny i modlitwy kapitulują przed ciszą, jaka się wokół niego unosi. Uciekają się do języka paradoksów: „Trzymałeś na ręku Tego, który wszystko trzyma... Uratowałeś od śmierci Nieśmiertelnego". W całej tej niepewności i mroku rozbłyskuje jeden konkret – tak szczegółowy, że aż nużący. Jego rodowód, kilkadziesiąt imion, spośród których kojarzymy zaledwie kilka. Cała reszta wydaje się niepotrzebnym zawracaniem głowy, zbędnym przypisem, wiedzą przekazaną nam przez ewangelistę tylko dlatego, że samemu – dzięki przypadkowi albo dociekliwości – udało mu się wejść w jej posiadanie. „Abraham był ojcem Izaaka, Izaak ojcem Jakuba, Jakub ojcem Judy...". Kilkadziesiąt pokoleń, zapis chwały i hańby. Zdrajcy i królowie, czcigodne matki i upadłe prostytutki. „Dawid był ojcem Salomona, a matką była dawna żona Uriasza...". Uriasza podstępnie zamordowanego przez jego króla. Rodziny się nie wybiera.
Tylko dwa typy ludzi strzegą tak zazdrośnie swojej genealogii – parweniusze i potomkowie królów. Pierwszy chciałby koniecznie czegoś dowieść. Drugi – ma obowiązek o czymś pamiętać. Parweniusz chce zdobyć coś, co mu się nie należy. Członek królewskiego rodu strzeże tego, od czego i tak nie ucieknie. Nietrudno ich rozróżnić. Pierwsi wieszają drzewa genealogiczne nad łóżkiem i zanudzają nimi znajomych. Drudzy milczą. Rząd imion, szereg postaci, suma porażek i zwycięstw jest i tak obecna we wszystkim, co robią. Tej powściągliwej godności, pokornej chwały, jaką wypełniają świat dookoła siebie, nic nie jest w stanie podrobić. Milczą nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia. Ich obecność mówi sama za siebie.