W reklamach widać wszędzie gołe, obskubane oczywiście z piór indyki, które w dodatku zastrzykuje się jakimiś ziołami i tłuszczami, żeby podobno lepiej smakowały. Wydaje mi się, że gdy chce się namówić wszystkich na szczepienie się przeciwko wirusom, można by darować sobie te raczej nieprzyjemne skojarzenia ze strzykawką. Zwłaszcza że wedle znajomych jadających indyki nic nie pomaga – świąteczny indyk jest zazwyczaj suchy i bez smaku. Dlatego dziękczynieniowy entuzjazm numer dwa skupia się na stuffingu, czyli nadzieniu. Można sobie wyobrazić rozmiar jaskini, czyli wnętrza dziesięciokilogramowego indyka, i ile tam trzeba wepchnąć, żeby je wypełnić. Głównymi składnikami są chleb, jajka, masło, cebula i różne specjalnie na tę okazję zmieszane i przygotowane przyprawy, z których czasem można wyróżnić smak rozmarynu.
Do tego obiadu – najważniejszego święta rodzinnego w tradycji amerykańskiej, na które zjeżdżają się dzieci z college'u i babcie z domów starców – który trwa godzinami, podaje się też różne, dożynkowe jakby potrawy: zupę, potrawkę i placek z dyni, kukurydzę w różnych postaciach i – o dziwo – brukselkę, która pojawiła się na amerykańskiej ziemi dopiero około 100 lat temu. W związku z nową polityką historyczną nie bardzo już wypada przebierać się za pielgrzymów i Indian, więc dzieci przebierają się za indyki i dynie, zwłaszcza że te ostatnie, które też osiągają tu gargantuiczne rozmiary, są wprowadzane do sprzedaży już we wrześniu, w oczekiwaniu na Halloween, czyli amerykańskich Wszystkich Świętych.
Czytaj więcej
Mam nadzieję, że gdy te słowa ukażą się w druku, Polska i inne kraje, w tym nie tylko Litwa i Łotwa, ależ też Niemcy, „uruchomią" artykuł 4 NATO. Ten punkt traktatu NATO stwierdza po prostu: „Strony będą się wspólnie konsultowały, ilekroć, zdaniem którejkolwiek z nich, zagrożone będą integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze Stron". Czy z wymachiwania groźbą, że ktoś zamierza się konsultować – wynika, że do tej pory nikt się z nikim nie konsultował?
Bo rok w Stanach dzieli się na dwie nierówne części. W czasie pierwszej, ośmiomiesięcznej, są tylko dwa jako tako komercyjne święta: walentynki i 4 lipca, czyli Dzień Niepodległości. To pierwsze już się mało opłaca, bo kiedyś ludzie kupowali dziesiątki kartek z serduszkami, ale internet zamknął ten biznes, a i z lipcowym świętem nie jest najlepiej, bo ile można zarobić na flagach i zimnych ogniach? Natomiast druga, krótsza, część roku jest niekończącym się festiwalem zakupów i sprzedaży, który zaczyna się po Labor Day, niby takim tutejszym 1 Maja, pierwszym poniedziałku września, i trwa do początków stycznia. Kiedyś pomiędzy świętami były jakieś przerwy, w czasie których zmieniano wystawy i wystrój sklepów. W tym roku już we wrześniu pojawiły się dekoracje i wystroje halloweenowe, thanksgivingowe, chanukowe i bożonarodzeniowe. W zeszłą niedzielę byłam na niewielkiej ulicy w Arlingtonie, na której jest kilka restauracyjek i barów, i aż przelewało się w nich od szkieletów, dyni, szopek i drejdli. Wszystkiego jest w bród – poza klientami, którzy powoli wychodzą z pandemii, zastanawiając się, czy czwarta doza szczepionki będzie się nazywać booster czy jakoś inaczej, i którzy odczuwają pełzającą inflację.