Plus Minus: Serial „Sukcesja" jest przez wielu postrzegany jako opowieść o „amerykańskości". Tymczasem pan od kilku lat mieszka w Danii, w całkiem innej mentalnie, społecznie i kulturowo przestrzeni. Czy to jakoś wpływa na pana postrzeganie tej produkcji?
Właściwie to nie. Praca aktora w pewnym sensie polega na byciu pustym naczyniem. Trochę jak to, co w buddyzmie zen określa się mianem „shoshin" – „umysł początkującego" („shoshin" odnosi się do idei uwolnienia się od uprzedzeń i zachowania postawy otwartości podczas studiowania przedmiotu – red.). Chodzi o oczyszczenie się ze wszystkiego. By, niczym puste naczynie, być gotowym przyjąć coś nowego.
W przypadku aktora pustą przestrzeń stwarza się po to, żeby zapisane w scenariuszu słowa mogły pracować, swobodnie wpływać na aktora. Tekst scenariusza nie jest martwy, jest aktywny na bardzo wielu polach. Jeśli tylko nie będzie mu się przeszkadzać, zabierze nas tam, gdzie mamy dojść. Nie rozgrzebuję mojej postaci, nie rozkładam na części pierwsze jej charakterystyki poza czasem, kiedy jestem na planie. Ale kiedy już jestem na zdjęciach, to wypełnia mnie całego. Próbuję zamieszkać w tej postaci, uwewnętrznić pracę scenarzystów tak głęboko, jak to możliwe.
Granie tak wielowymiarowego i zaskakującego bohatera jak Kendall Roy musi być przeciekawym, ale też bardzo trudnym wyzwaniem.
Zanim zacząłem zdjęcia do trzeciego sezonu, przebywałem w Polinezji Francuskiej. Często jeździłem tam na flyboardzie, to taki rodzaj zmotoryzowanego surfingu, który wyrzuca surfującego ponad powierzchnię wody, ale dopiero gdy ten osiągnie równowagę. Granie w trzecim sezonie „Sukcesji" odczuwam podobnie jak w chwili, gdy poczułem się na desce na tyle pewnie, że zacząłem unosić się do góry. Czasami na planie czułem się, jakbym unosił się w powietrzu, całkowicie wolny od wszystkich rzeczy, które trzymały moją postać przy ziemi, obciążały go i ograniczały przez całe życie. To całkiem nowe uczucie wyzwolenia było wspaniałe. Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w zachowaniu Kendalla jest coś z manii, przypomina to poniekąd stan fugi dysocjacyjnej (rodzaj zaburzenia nerwowego – red.). To burzyło równowagę, ciągnęło mnie w dół.