Bruno Alomar: Bruksela już nie użyje swojego fortelu

Bruno Alomar, autor książek o UE, wykładowca Sciences Po i Sorbony: Wielka Brytania postanowiła wyjść z UE nie ze względów gospodarczych, ale aby przywrócić pełną suwerenność Izbie Gmin. Ten postulat Europa zlekceważyła. Na utratę kolejnego kraju Unii już jednak nie stać, bo to by nakreśliło wzór rozpadu Wspólnoty.

Publikacja: 05.11.2021 16:00

Bruno Alomar

Bruno Alomar

Foto: Archiwum prywatne

"Rzeczpospolita": Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen oświadczyła w Parlamencie Europejskim, że orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego z 7 października o granicach prymatu prawa krajowego nad unijnym nie tylko podważa fundament, na jakim została zbudowana Wspólnota, ale też oznacza, że Polska zrobiła krok, na który nie odważył się żaden kraj. To zamach na Unię?

Von der Leyen nie mówi prawdy. I to z paru powodów. Trybunały konstytucyjne kilku państw członkowskich od lat orzekają, że prawo konstytucyjne bierze górę nad traktatami unijnymi. W szczególności w Niemczech w 2009 i w 2020 r., ale także francuska Rada Stanu potwierdziła wyższość krajowej konstytucji, choćby orzeczeniem z 1998 r. Podobnie uczynił francuski Trybunał Konstytucyjny w 2004 r. Teza von der Leyen jest fałszywa także dlatego, że sam traktat o UE mówi o tym, że kompetencje instytucji europejskich zostały przyznane i ściśle określone przez państwa członkowskie. Jest to więc dobrowolny transfer władzy, który z natury rzeczy może być cofnięty. Z definicji suwerenem jest zaś ten, do kogo pierwotnie należą kompetencje.

Czytaj więcej

Von der Leyen: Obywatele Polski zawierzyli UE. Słusznie. Będziemy ich bronić

To rozumowanie da się zresztą posunąć dalej: Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) może interpretować wspomniane uprawnienia w sposób korzystny dla instytucji unijnych, ale może też przychylić się do stanowiska państw narodowych. Te ostatnie, w szczególności Francja, wielokrotnie występowały o przywrócenie oddanych wcześniej Unii kompetencji, głównie w polityce konkurencji. Wreszcie, gdyby trzymać się logiki von der Leyen, należałoby powiedzieć, że odrzucając w referendach konstytucję europejską w 2005 r., Francuzi i Holendrzy także zadali śmiertelny cios jedności Europy. Tam był zapis o bezwzględnym prymacie prawa europejskiego nad krajowym, który zniknął.

To dlaczego słowa von der Leyen powszechnie wzięto za dobrą monetę?

To nic nowego. Przynajmniej od orzeczenia TSUE z 1964 r. (rozstrzygając sprawę Costa vs. E.N.E.L., Trybunał wprowadził zasadę, że prawo wywodzące się z traktatu z Maastricht nie może być podważone przez ustawy krajowe – red.) Wspólnota rozwija się dwutorowo, ma dwa porządki prawne. Jeden z bezwzględnym prymatem prawa europejskiego, drugi – krajowego. W książce „Reforma lub niebyt" („La reforme ou l'insignifiance") wzywałem do przecięcia tego węzła gordyjskiego, rozstrzygnięcia, czy Unia jest taką samą organizacją międzynarodową jak Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju czy Światowa Organizacja Handlu, czy też zalążkiem superpaństwa. Tego jednak nigdy nie zrobiono, nie tylko dlatego, że bardzo długo wydawało się, iż to tylko subtelność, która interesuje garstkę prawników. Ta dwuznaczność jest też na rękę elitom u władzy w wielu krajach europejskich i w samej Brukseli. Dzięki niej mogą rozwijać projekt europejski i poszerzać wspólne kompetencje, nawet jeśli wyborcy się na to nie zgadzają.

Jak jednak porównać wiarygodność Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe czy francuskich Rady Stanu i Trybunału Konstytucyjnego z polskim TK i jego sędziami dublerami? Tym bardziej że, inaczej niż w Niemczech i Francji, orzeczenie zostało wydane na wniosek premiera.

Wspólnota rozwija się dwutorowo, ma dwa porządki prawne. Jeden z bezwzględnym prymatem prawa europejskiego, drugi – krajowego

Tu trzeba być niezwykle ostrożnym. Niezależnie od tego, kto występuje do trybunału konstytucyjnego danego kraju i jaki jest jego skład, pozostaje on suwerenem i nie da się jego orzeczeń podważać. We Francji do Trybunału Konstytucyjnego wchodzą np. automatycznie byli prezydenci, choć często nie mają po temu żadnych kompetencji prawniczych. Do niedawna wykształcenie prawnicze nie było też konieczne dla uprawiania zawodu sędziego: nominacje były czysto polityczne. Z punktu widzenia kultury prawniczej np. Danii jest to coś niewyobrażalnego. A jednak Francuz nie mógłby przyjąć z tego względu krytyki Duńczyków czy innego narodu unijnego: takiego wyboru dokonali Francuzi, zatwierdzając konstytucję i wybierając latami takie a nie inne rządy. To w żadnym wypadku nie jest kompetencja unijna.

Wyrok polskiego trybunału wstrząsnął Europą. W szczególności stał się przedmiotem kampanii wyborczej we Francji: niemal wszyscy kandydaci opozycji stanęli po stronie polskich sędziów. Dlaczego to, co miało „interesować garść prawników", nagle rozbudza emocje mas?

Emmanuel Macron jest przekonany, że wśród dwóch–trzech czynników, które zapewniły mu zwycięstwo w wyborach w 2017 r., jest poparcie Francuzów dla europejskiego projektu federalnego. Nic bardziej mylnego. Macron został wybrany, bo Francja chciała postawić tamę Marine Le Pen. Rzeczywistość jest taka, że o ile większość francuskich wyborców nie chce wyjścia kraju z Unii, o tyle nie chce też przekazywania jej dodatkowych kompetencji, jak to się dziś dzieje. Ale Polska wbiła kij w mrowisko nie tylko orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, ale też wcześniejszym odrzuceniem unijnej polityki migracyjnej i otwartej definicji rodziny. To są dwa przewodnie tematy, dzięki którym francuska inteligencja – przeważnie lewicowa – utrzymała wiatr w żaglach, gdy po upadku muru berlińskiego jej tradycyjny program legł w gruzach. Co więcej, to wyzwanie przyszło ze strony kraju, który jako jeden z ostatnich został zaproszony do europejskiego stołu, do niedawna kojarzył się z hydraulikiem i dlatego w ocenie elit rządzących powinien zasadniczo siedzieć cicho. Nikt nad Sekwaną nie chciał pochylić się nad historią Polski, która dopiero 32 lata temu wyzwoliła się spod sowieckiej dominacji i przez to ma inne podejście do idei suwerenności. Wszystko to doprowadziło do prawdziwie wybuchowej mieszanki we Francji.

Czytaj więcej

"New York Times" o wyroku TK: Polska idzie na kolizję z UE

Związki homoseksualne nie powinny więc być traktowane tak samo jak heteroseksualne?

Powinny, podobnie jak transseksualne. Jest tylko jeden problem: nie można tego egzekwować od Polski, jeśli Polacy się pod czymś takim nie podpisali. Unia Europejska z założenia jest projektem ekonomicznym, a nie antropologicznym czy politycznym. Więcej: negocjując przystąpienie do Unii, Polacy nie mogli spodziewać się, że ktoś będzie od nich czegoś takiego oczekiwał. Bo wtedy nie oczekiwali tego i Francuzi. Pod koniec lat 90., gdy ustanowiono Obywatelską Umowę Solidarności (PACS), aby stworzyć rodzaj związków partnerskich dla par homoseksualnych, francuski rząd tłumaczył, że jest przeciwny małżeństwom osób tej samej płci. Moje rozumowanie jest proste: kraje członkowskie mogą bez przeszkód zmieniać charakter Unii. Ale nie można postępować tak, jakby Polska (i wiele innych krajów) przystąpiła do traktatów, w których zgodziła się, aby instytucje UE decydowały o polityce czy strukturze rodziny.

Polski bunt może zmusić Unię do konfrontacji z samą sobą w kwestii natury integracji?

Talleyrand mawiał: z dwuznaczności wychodzi się na własny koszt. To bolesny proces, na który Unia z powodu samej Polski by się nie zdobyła. Gdy we wspomnianym referendum w 2005 r. Francuzi odrzucili unijną konstytucję, uznano, że tak naprawdę głosowali przeciw ówczesnemu prezydentowi Jacques'owi Chiracowi, i kontynuowano proces pogłębienia integracji. Także i w przypadku Polski Bruksela z pewnością sięgnęłaby po fortel, który pozwoliłby na dalsze odsuwanie tej debaty. Jest tylko jeden problem: brexit. Wielka Brytania postanowiła wyjść nie ze względów gospodarczych, jak powszechnie sądzono, ale aby przywrócić pełną suwerenność Izbie Gmin. Ten postulat Europa zlekceważyła, rozwód, na który zdecydowało się Zjednoczone Królestwo, całkowicie zaskoczył Niemcy i Francję. Na utratę kolejnego kraju Unii już jednak nie stać, bo to by nakreśliło wzór rozpadu Wspólnoty.

Gdyby brytyjski Sąd Najwyższy wpadł na pomysł orzeczenia, jakie zapadło teraz w Warszawie, może pozwoliłoby to uniknąć brexitu?

Wątpię. Wielka Brytania wielokrotnie sygnalizowała, że nie czuje się dobrze w coraz bardziej zintegrowanej Unii. Margaret Thatcher mówiła o tym już w 1988 r. Kolejne ostrzeżenie padło, gdy rodziło się euro, a także w 2014 r., gdy wbrew stanowisku Davida Camerona na przewodniczącego Komisji Europejskiej wybrano federalistę Jeana-Claude'a Junckera. I w 2015 r., gdy Angela Merkel bez konsultacji z innymi krajami Unii wpuściła milion imigrantów, którzy zyskali prawo do osiedlania się w całej Wspólnocie. Ale Europa nie chciała słuchać. Nawet po referendum rozwodowym w 2016 r. w Paryżu i Berlinie sądzono, że tak naprawdę do brexitu nie dojdzie. Wątpię więc, aby orzeczenie brytyjskiego Sądu Najwyższego sprowokowało kilka lat temu prawdziwą debatę, czym ma być Unia i czy Brytyjczycy mogą się w niej czuć komfortowo.

Dziś się ona odbędzie?

Sądzę, że dla wielu przywódców, jak premier Włoch i Hiszpanii – Mario Draghi i Pedro Sanchez – nie stanowiłoby problemu uznanie Unii jedynie za organizację międzynarodową, jeśli taka miałaby być cena utrzymania w niej Polski. I przy założeniu, że wracamy do tematu za 20 czy 30 lat. Inaczej jednak z Francją, która do idei integracji ma podejście dalece ideologiczne. Już postawienie takiego pytania jej elita rządząca uznałaby za potwarz. Rozstrzygające byłoby więc stanowisko Niemiec. Te zaś wysyłają sprzeczne sygnały. Z jednej strony grają na siebie, choćby jednostronnie wychodząc z energetyki jądrowej i wiążąc się Nord Stream 2 z Rosją. Z drugiej potrafią wziąć odpowiedzialność za całą Unię, jak przy Funduszu Odbudowy i uwspólnotowieniu unijnego długu. Dla Niemiec Polska pozostaje krajem o fundamentalnym znaczeniu – ze względu na geografię, historię, interesy gospodarcze. Berlin zawsze będzie więc szukał kompromisu, który utrzyma ją w takiej czy innej formie w orbicie Zachodu. Nie musi to być pełne członkostwo w Unii: kraj może znakomicie funkcjonować, jeśli zachowa dostęp do jednolitego rynku i utrzyma gwarancje bezpieczeństwa w ramach NATO. Trochę jak Turcja.

Wielka Brytania wielokrotnie sygnalizowała, że nie czuje się dobrze w coraz bardziej zintegrowanej Unii

Obrońcy członkostwa w Unii wskazują na alternatywną definicję „suwerenności": to zespół wolności i praw, które gwarantuje każdemu przynależność do Wspólnoty. Tak zabezpieczeni Polacy razem stanowią naród, który przez to umacnia się w swojej suwerenności.

XVI-wieczny francuski filozof i prawnik Jean Bodin w dziele „Republika" bardzo precyzyjnie określił, czym jest „suwerenność". To władza, której nic nie zatrzymuje. Nie należy tego mylić z ograniczeniami, jakim mogą być poddani obywatele. Korea Północna jest krajem suwerennym, a jednocześnie takim, w którym ograniczenia dla ludności są daleko posunięte, gdzie żyje się bardzo źle. Funkcjonujemy zresztą w świecie coraz głębszych współzależności, choćby w internecie czy obszarze zmian klimatycznych. Suwerenność nie oznacza też więc panowania nad światem, ale określa, kto przy wszystkich ograniczeniach w ostatecznym rachunku podejmuje decyzję.

Nawet jeśli Unia przestraszy się polexitu i uzna, że faktycznie TSUE działa poza kompetencjami, próbując narzucić rozwiązania instytucjonalne, w tym kształt reformy sądownictwa, pozostaje problem fundamentalny: co zrobić z krajem członkowskim, który osuwa się ku autorytaryzmowi? Unia to przecież nie naród, tylko zespół praw i wartości, na czele z demokracją.

Tego nie da się rozwiązać środkami prawnymi. Bo kto miałby przesądzić, w którym miejscu kończy się demokracja i zaczynają rządy dyktatorskie? TSUE z pewnością nie ma takich kompetencji. Pozostaje więc tylko porządek polityczny. Gdyby jakiś kraj zerwał z demokracją, reszta państw musiałaby wywrzeć na nim taką presję dyplomatyczną, aby przekonać go, że nie ma dla niego miejsca w Unii. Gdyby zaś to nie zadziałało, przywódcy 26 państw członkowskich mogliby spotkać się bez tego jednego i założyć nową organizację, np. pod nazwą Europa, z całym unijnym dorobkiem traktatowym. Mam jednak gorącą nadzieję, że do tego nie dojdzie i możliwy będzie kompromis, który uszanuje ducha traktatów i suwerenność Polski.

Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego niesie ryzyko, że sędziowie w Polsce będą interpretowali prawo europejskie po swojemu. Unia może tak funkcjonować?

Nie może! Podobnie jak nie ma Polski, jeśli sędzia z Krakowa będzie orzekał inaczej niż ten w Warszawie. To jest więc niezwykle poważne zagrożenie. Wszystko zależy teraz od tego, jak to orzeczenie zostanie zinterpretowane przez elity rządzące. To jest sprawa, która dalece wykracza poza Polskę. Jeśli za pół roku prezydentem Francji zostanie Eric Zemmour, Marine Le Pen lub Arnaud Montebourg, wystąpi do Rady Stanu o dokładnie takie samo orzeczenie, jak to wydane przez polski Trybunał Konstytucyjny. Ale to jest problem, który wykracza poza Europę. Ameryka też staje przecież przed pytaniem, jak dalece Sąd Najwyższy ma angażować się w życie Amerykanów, w którym momencie stanowi to zagrożenie dla demokracji. Sam Zemmour podnosi ten problem od dziesięciu lat. Wskazuje na daleko idące uprawnienia Rady Stanu, która np. wyśrubowanymi normami ochrony środowiska niszczy biznes. To zwykło się we Francji nazywać „rządami sędziów".

Niemiecki tygodnik „Der Spiegel" twierdzi, że nie tylko elity w największych krajach Unii dążą ku większej centralizacji Wspólnoty. Chcą tego także unijne instytucje, przede wszystkim Komisja Europejska i TSUE. Z czego to wynika?

W słynnej bajce Jeana de La Fontaine'a skorpion, którego żaba przenosi na grzbiecie przez rzekę, w środku nurtu wbija żądło. Żaba przed śmiercią pyta: ale dlaczego to zrobiłeś? Przecież utopisz się teraz razem ze mną! I słyszy odpowiedź: jestem skorpionem, nie potrafię inaczej. Podobnie jest z Komisją Europejską i TSUE: to są te dwie spośród dziewięciu instytucji Unii, które mają charakter ponadnarodowy i nie potrafią nic innego, niż poszerzać kompetencje unijnej centrali. Proces ten staje się jednak wyjątkowo kontrowersyjny z dwóch powodów. Po pierwsze, gdy prawo europejskie objęło wszystkie sprawy gospodarcze, w naturalny sposób te instytucje zaczęły sięgać do niepomiernie bardziej drażliwych obszarów: prawa rodzinnego, seksualności, polityki zagranicznej czy imigracyjnej, prawa karnego. Po drugie, co jeszcze ważniejsze, mówimy o organach, które nie mają legitymizacji demokratycznej, aby zawładnąć takimi kompetencjami.

Na początku obecnego wieku przewodniczący Konwentu Europejskiego Valery Giscard d'Estaing znalazł z tego wyjście: wybór prezydenta Europy w głosowaniu powszechnym.

To była do pewnego stopnia próba przeniesienia systemu V Republiki na grunt europejski, co samo przez się jest kontrowersyjne, bo prezydent Francji ma niespotykane w innych krajach zachodnich kompetencje – rzecz dla wielu wątpliwa z punktu widzenia procedur demokratycznych. Przede wszystkim demokracja na poziomie Unii nie jest jednak możliwa, bo nie ma narodu europejskiego. Są tylko narody Europy. O tym mówiła we wspomnianym już przemówieniu w 1988 r. Margaret Thatcher.

Polski rząd ma pomysł, jak wyrwać się z tego zaklętego kręgu. To przyznanie parlamentom narodowym prawa do większej kontroli nad unijnym ustawodawstwem. Ma to sens?

Mowa o czymś na kształt drugiej izby parlamentu, senatu. Tyle że taką rolę pełni już Rada UE, gdzie zasiadają przedstawicieli rządów narodowych. Moim zdaniem demokratycznego deficytu, na który cierpi Unia, nie można zlikwidować w Brukseli. Trzeba to zrobić w krajach członkowskich, respektując oczekiwania wyborców. Choćby w Grecji, ojczyźnie demokracji, która musiała podporządkować się planom oszczędnościowym strefy euro wbrew wynikowi referendum. Od tego zależy zresztą przetrwanie samej Wspólnoty: albo w nadchodzących latach znajdzie satysfakcjonującą dla narodowych stolic równowagę między tym, co robi unijna centrala, a tym, co robią państwa członkowskie, albo za Wielką Brytanią pójdą kolejne kraje, a Unia, trochę jak ONZ, będzie organizacją o coraz mniejszym znaczeniu.

Na razie się na to nie zanosi: przynajmniej 70 proc. ustaw przyjmowanych w parlamentach narodowych to wprowadzenie w życie decyzji podjętych w Brukseli.

To jest wizja, którą w latach 80. propagował ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej Jacques Delors. Chodzi o przyjmowanie norm. Dzieje się to z woli krajów członkowskich. Przede wszystkim jednak na nich nie kończy się życie. Jest znacznie więcej aspektów, które decydują o tożsamości narodów.

Dwa kluczowe wydarzenia zdają się powodować, że pogłębienie integracji było nie do uniknięcia. Pierwsze to zjednoczenie Niemiec, które sprowokowało drugie – stworzenie wspólnej waluty, euro, bo Francja obawiała się, że potężna Republika Federalna odpłynie od Unii.

Zgoda: Francois Mitterrand bał się zjednoczonych Niemiec, to było źródło stworzenia euro. Czy jednak wspólna waluta implikuje nieodwracalny proces pogłębienia integracji? To fałszywe założenie. Przeciwnie, niedokończona waluta już doprowadziła do głębokiego podziału między południem i północą Unii. I obawiam się, że będzie te podziały pogłębiać. Kryzys finansowy sprzed dziesięciu lat dał zresztą okazję, aby pokazać, czy można wyjść z euro bez opuszczenia Unii. Do tego jednak ostatecznie nie doszło, bo Francois Hollande zablokował starania Niemiec o wyrzucenie Grecji z unii walutowej. Bał się efektu domina. Gdyby jednak tego nie zrobił, być może okazałoby się, że dziś Grecja prosperuje. Mówiąc wprost: ustanowienie euro w żadnej mierze nie przesądza o powołaniu europejskiego superpaństwa.

Nie takie było jednak pierwotne marzenie ojców założycieli Wspólnoty?

Mamy tu paradoks, który leży w sercu sporu z Polską: do jakiego stopnia Europejczycy powinni żyć w taki sam sposób? Owszem, początkowo projekt europejski miał prowadzić do powstania „Stanów Zjednoczonych Europy". Ale w Ameryce, która jest niepomiernie bardziej zintegrowana, są stany, które karę śmierci dopuszczają, a inne tego nie robią. I jakoś to działa. W Unii obowiązuje tu zaś bezwzględny zakaz. Twierdzenie, że harmonizacja reguł życia i obyczajów powinna być silniejsza w Europie niż Ameryce, jest, biorąc pod uwagę historię, różnorodność języków etc., czystym szaleństwem. Byłoby to też sprzeczne z hasłem Unii: „zjednoczeni w różnorodności". Można odnieść wrażenie, że wiele osób w moim kraju i w Brukseli jest tak zaangażowanych w wojnę ideologiczną z Polską i Węgrami, że o tym zapomina.

O rozmówcy:
Bruno Alomar

Były wysokiej rangi urzędnik Komisji Europejskiej, wykłada sprawy europejskie na prestiżowej paryskiej uczelni Sciences Po i na Sorbonie. Absolwent francuskiej Narodowej Szkoły Administracji (ENA), jest autorem książek „Reforma lub niebyt: 10 lat, aby uratować Unię Europejską" oraz „Wielkie wyzwania Europy"


"Rzeczpospolita": Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen oświadczyła w Parlamencie Europejskim, że orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego z 7 października o granicach prymatu prawa krajowego nad unijnym nie tylko podważa fundament, na jakim została zbudowana Wspólnota, ale też oznacza, że Polska zrobiła krok, na który nie odważył się żaden kraj. To zamach na Unię?

Von der Leyen nie mówi prawdy. I to z paru powodów. Trybunały konstytucyjne kilku państw członkowskich od lat orzekają, że prawo konstytucyjne bierze górę nad traktatami unijnymi. W szczególności w Niemczech w 2009 i w 2020 r., ale także francuska Rada Stanu potwierdziła wyższość krajowej konstytucji, choćby orzeczeniem z 1998 r. Podobnie uczynił francuski Trybunał Konstytucyjny w 2004 r. Teza von der Leyen jest fałszywa także dlatego, że sam traktat o UE mówi o tym, że kompetencje instytucji europejskich zostały przyznane i ściśle określone przez państwa członkowskie. Jest to więc dobrowolny transfer władzy, który z natury rzeczy może być cofnięty. Z definicji suwerenem jest zaś ten, do kogo pierwotnie należą kompetencje.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi