Pandemia i śmierć bez żałoby

Jako społeczeństwo nie zatrzymaliśmy się, by opłakać największą powojenną tragedię – śmierć ponad 100 tys. osób z powodu pandemii. A zaniechając żałoby, straciliśmy okazję, by celebrować życie.

Aktualizacja: 29.10.2021 16:26 Publikacja: 29.10.2021 10:00

Pandemia i śmierć bez żałoby

Foto: Plus Minus

Wzbiera czwarta fala epidemii Covid-19. Do tej pory w wyniku pandemii zmarło w naszym kraju ok. 140 tys. ludzi, a w najbliższych tygodniach możemy się spodziewać, niestety, kolejnych tysięcy zgonów. To tak, jakby z mapy Polski wyparowało miasto wielkości Opola albo Zielonej Góry. Od czasów II wojny światowej nie doświadczyliśmy większej tragedii.

Prawdopodobnie większość z nas zna kogoś, kto w ostatnich miesiącach zmarł lub stracił kogoś bliskiego z powodu zakażenia koronawirusem. Jednocześnie nie widać w społeczeństwie żadnych oznak, że doświadczyliśmy tak traumatycznego wydarzenia. Przeżywamy w jakimś sensie „prześnioną" żałobę, parafrazując słowa prof. Andrzeja Ledera o „prześnionej rewolucji", na dodatek przeplecioną karnawałem minionego lata.

Zresztą w podobny sposób podchodzimy do tragedii, która rozgrywa się na polsko-białoruskiej granicy, u progu naszego domu. Staramy się nie widzieć umierających tam ludzi, i nie wynika to wyłącznie z tego, że dziennikarze nie mają dostępu do strefy przygranicznej – wszak media społecznościowe pełne są relacji aktywistów próbujących ratować przybyszów przed śmiercią. Nawet jeśli początkowo poruszały nas zdjęcia ofiar, dziś nie chcemy już na nie patrzeć, a media wolą nam już ich nie pokazywać. Nie jest to zresztą wyłącznie nasz problem – Europa odwróciła wzrok od Morza Śródziemnego, w którego wodach nadal życie kończą setki ludzi szukających nadziei na lepszy los na Starym Kontynencie, a sama UE powołała komisarza ds. ochrony europejskiego modelu życia, którego zadaniem jest de facto uszczelnienie zewnętrznych granic Unii.

***

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego uciekamy nie tylko przed śmiercią, ale i obcowaniem z nią? Dlaczego przeżywamy żałobę bez żałoby? Nie ma na te pytania ani jednoznacznej, ani prostej odpowiedzi. Temat ten stanie się zapewne przedmiotem badań psychologów społecznych.

Można znaleźć w historii wiele przykładów traumatycznych doświadczeń, o których ludzie choćby ze względu na swą bezradność starali się bardzo szybko zapomnieć, wypierając je ze swej świadomości. Nie jest przecież przypadkiem, że niełatwo znaleźć pomniki poświęcone ofiarom epidemii grypy hiszpanki, która w latach 1918–1920 według aktualnych szacunków mogła zabić nawet 100 mln ludzi, czyli więcej, niż wynosi liczba ofiar obu wojen światowych łącznie.

Dlaczego uciekamy nie tylko przed śmiercią, ale i obcowaniem z nią? Dlaczego przeżywamy żałobę bez żałoby?

Ta hipoteza „wyparcia" wydaje się zatem historycznie uzasadniona, a jednak nie czuję, aby była wystarczająca. Namysł nad tym problemem warto chyba zacząć od osobistego, ale także zakorzenionego w naszej kulturze doświadczenia śmierci i żałoby. Nie jest to niemożliwe, wszak każdy z nas przeżył odejście kogoś bliskiego i musiał zmierzyć się z doświadczeniem zarówno śmierci, jak i pustki, która pozostaje po zmarłym. Co więcej, jestem przekonany, że każdy z nas choć raz w życiu zmierzył się (choćby na ułamek sekundy) z pytaniem o własną śmierć – towarzyszy ono zresztą człowiekowi od początku jego istnienia i jest fundamentalnym elementem każdej religii. Śmierć, a co za tym idzie żałoba, nie są czymś błahym, drugorzędnym, nieistotnym. W jakimś sensie śmierć jest bardzo ważną częścią życia, nawet jeśli dla części z nas stanowi koniec naszego istnienia w jakiejkolwiek formie. Zakładając jednak, że tak jak nie ma życia bez śmierci, tak też nie ma śmierci bez życia, można zaryzykować stwierdzenie, że nie da się zrozumieć śmierci bez zrozumienia życia.

***

Uderzyło mnie to bardzo wyraźnie, kiedy ostatnio przeżywałem żałobę. W rodzinnym trwaniu w oczekiwaniu na śmierć, a później na pogrzeb, jak i późniejszym przeżywaniu pustki po zmarłej osobie niezwykle ważną rolę odegrały dzieci. Było jakimś ogromnym paradoksem, że w momencie gaśnięcia jednego życia doświadczaliśmy erupcji młodego życia. Jednocześnie to właśnie dzieci nieustannie podtrzymywały pamięć o zmarłej osobie, wspominając ją i dopytując, gdzie teraz jest.

Przeżywaliśmy żałobę z dziećmi i „dzięki" nim. Co istotne, widząc je, czuliśmy sens zarówno życia, jak i śmierci – oto w tej sztafecie jedno pokolenie, zmęczone latami ziemskich trudów, odchodzi na „wieczny odpoczynek", by przekazać pałeczkę i zrobić miejsce kolejnemu. Z pełną świadomością, że tego kolejnego pokolenia nie byłoby bez ofiary poprzedniego i jeszcze wcześniejszych. W efekcie żałoba to nic innego, jak zatrzymanie się, by z jednej strony docenić ogromną rolę poprzedniej zmiany, a z drugiej strony zrozumieć, że jesteśmy częścią jakieś międzypokoleniowej drużyny, a naszym zadaniem jest biec ile sił w nogach, aby przekazać pałeczkę kolejnym zawodnikom. Musimy się jednak zatrzymać na chwilę, żeby nie stracić sensu całego biegu. Żałoba to zatem w jakimś sensie celebracja życia, bez której tracimy jego sens.

Czytaj więcej

Prof. Horban o 1 listopada: Nie ma potrzeby noszenia masek na świeżym powietrzu

***

Wydaje się, że bardzo dobrze intuicję tę rozumie kultura, w której od wieków, i to pod różnymi szerokościami geograficznymi, śmierć, żałoba i pamięć o zmarłych odgrywały bardzo istotną rolę. W krajach Ameryki Łacińskiej, ale także wśród społeczności romskiej do dziś żywa jest tradycja uroczystego celebrowania życia podczas święta zmarłych, z muzyką i jedzeniem spożywanym przy ich grobach. Nie trzeba jednak szukać specjalnie daleko, aby zrozumieć, jak ogromną rolę w społecznym życiu odgrywa(ła) śmierć i to, co się z nią wiąże. Wystarczy bowiem sięgnąć do rodzimych tradycji. Pierwszy przykład z brzegu: wiele parafii rzymskokatolickich w Polsce zbankrutowałoby bez ofiar składanych za msze sprawowane za zmarłych, gdyż stanowią one pewnie ok. 90 proc. wszystkich intencji. Żartobliwie można powiedzieć, że w jakimś sensie to właśnie nieboszczycy finansują polski Kościół.

Oczywiście nie jest to jedyny dowód na społeczne znaczenie śmierci. Mamy bogatą tradycję śpiewów żałobnych, którą w ostatnich kilkunastu latach przywraca w swojej twórczości Adam Strug, choćby w postaci „Requiem Ludowego". Co więcej, część z nas pamięta jeszcze babcie czy ciocie, które nieraz przez rok po stracie kogoś bliskiego nosiły się w czerni. Albo rytuał towarzyszenia zwłokom przed pogrzebem, w domu, dokąd schodziła się rodzina i sąsiedzi, by modlić się przy zmarłym, nie wspominając już o konsolacjach czy „zawodowych" płaczkach. Wreszcie obrzędy pogrzebowe z całym swym bogactwem, wraz z szalenie ważną i współcześnie często niedocenianą instytucją stypy, były świadectwem znaczenia tego wydarzenia nie tylko dla najbliższej rodziny, ale i całego otoczenia. Agonia, śmierć, pogrzeb, stypa, żałoba – to wszystko elementy, które przez wieki współtworzyły wspólnotowe życie.

***

To wszystko jednak na naszych oczach zanika – prawdopodobnie dla części czytelników te wszystkie zwyczaje i rytuały będą wydawać się już niemal zupełnie obce. W świecie przesiąkniętym indywidualizmem tracimy potrzebę pielęgnowania wspólnototwórczych doświadczeń i otwarcia się na prawdę o nas samych – że nie zawdzięczamy wszystkiego samym sobie. Że nie wszystko zależy wyłącznie od nas.

To jednak, jak się wydaje, niejedyna przyczyna, dla której uciekamy od śmierci i żałoby. Dostrzegam trzy inne możliwe powody tej ucieczki. Po pierwsze, w dobie kryzysu wiary/religii, które próbowały oswoić nas ze śmiercią, tracimy nadzieję – jeśli śmierć jest końcem, za którym nic nie ma, albo jest ona czymś, co stanowi dla nas absolutną niewiadomą, o wiele trudniej się z nią zmierzyć. Po drugie, towarzyszenie odchodzącej osobie przed śmiercią, a potem jej opłakiwanie to czas, którego dziś nie mamy i który powinniśmy, jak radzi nam współczesny świat, lepiej wykorzystać.

Po trzecie, wreszcie, śmierć jest często nieestetyczna, pozostawia w naszych wspomnieniach obrazy gnijącego, rozpadającego się ciała, podczas gdy my chcemy otaczać się szeroko rozumianym pięknem. Estetyzacja kultury i naszego sposobu życia niejako wymusza usunięcie na dalszy plan tego, co się temu potocznemu rozumieniu estetyki sprzeciwia. Umieranie i żałoba nie sprzedają się dobrze w mediach społecznościowych.

***

Jest wreszcie jeszcze jeden, mniej intuicyjny, ale może najważniejszy powód, dla którego uciekamy od przeżywania czyjejś śmierci i późniejszej żałoby. Uciekamy, bo boimy się zatrzymać i zmierzyć z pytaniem o sens naszego istnienia. Uciekamy od śmierci, bo w jej obliczu może się okazać, że nie żyjemy naprawdę. Jeśli już musimy dotknąć śmierci w przestrzeni publicznej, wolimy ją zbanalizować, czego najlepszym dowodem jest popularność humorystycznego konta „Zakład Pogrzebowy A.S. Bytom" na jednym z mediów społecznościowych, które to konto obserwuje aż 172 tys. ludzi.

Uciekając od śmierci, tak naprawdę uciekamy jednak od życia, bo nie da się w pełni go docenić bez perspektywy jego początku i końca.

Uciekamy, bo boimy się zatrzymać i zmierzyć z pytaniem o sens naszego istnienia. Uciekamy od śmierci, bo w jej obliczu może się okazać, że nie żyjemy naprawdę

Czasem mam zresztą wrażenie, że ucieczka od śmierci to tylko jeden ze sposobów na ucieczkę od prawdziwego życia. Pewnie wielu z nas ma doświadczenie znajomych (a może i samych siebie?), którzy będąc przy nas, przeglądają powiadomienia na smartfonie. Albo rozmawiając z nami, są myślami gdzie indziej. Współczesny świat jest pełny takich zombie – ludzi, którzy są wśród nas, ale którzy tak do końca nie są obecni. Jak często zdarza się nam podążać za coraz to nowymi bodźcami, bo „prawdziwe życie jest gdzie indziej"? Jak często marnujemy czas na nieustanną gonitwę mającą nas uchronić od... marnowania czasu? Czy potrafimy doświadczać radości z tego, co tu i teraz? Czy zamiast żyć teraźniejszością, roztrząsamy przeszłość, na którą już nie mamy wpływu, albo próbujemy kolonizować przyszłość, na którą jeszcze nie mamy wpływu?

***

W jakimś sensie tę ucieczkę od śmierci, a tym samym ucieczkę od życia, można uznać za istotę tzw. cywilizacji śmierci, o której pisał papież Jan Paweł II. W papieskim nauczaniu przejawiała się ona przede wszystkim w dwóch zjawiskach – eutanazji, czyli w gruncie rzeczy ucieczce przed (naturalną) śmiercią, i aborcji, czyli ucieczce przed życiem. Nie jest zresztą przypadkiem, że współcześnie uciekamy właśnie przed starcami i dziećmi – czy to zsyłając ich do domów opieki, czy też opóźniając decyzję o poczęciu dziecka (lub w ogóle z niego rezygnując). Może jednym z nieuświadomionych powodów jest to, że przeczuwamy, iż konfrontacja z seniorami czy dziećmi mogłaby w niebezpieczny sposób prowadzić nas do pytania o sens naszego istnienia; do zmierzenia się z rzeczywistością przemijania.

Ta mniej lub bardziej świadoma ucieczka od pytania o sens wydaje mi się zresztą czymś coraz bardziej powszechnym, i wykraczającym daleko poza eutanazję/aborcję. Od jakiegoś czasu pytam swoich studentów, czy w ciągu swojego życia zadali sobie (albo ktoś inny im zadał) pytanie: po co żyję? Po co jestem na świecie? Zwykle staram się to robić na początku roku akademickiego, kiedy za oknem zaczynają spadać liście, w naturalny sposób nastrajając do pytań o sens życia i przemijania.

Nie jestem już zdziwiony ich zdumieniem i odpowiedziami (przeważnie nie ma ani jednej osoby, która zadała sobie wcześniej to pytanie), ale coraz częściej w oczach studentów w reakcji na to pytanie widzę wręcz przerażenie i strach. Nie wiem, może są wśród nich doomersi, którzy szykują się na prawdziwy koniec historii? Jednak nawet jeśli nie prezentują aż tak katastroficznego podejścia do życia, z roku na rok jest w nich coraz mniej szeroko rozumianej nadziei.

***

Rozumiem jednak to przerażenie w reakcji na pytanie „po co żyję", bo to właśnie nadzieja nadaje sens życiu i pozwala odzyskać wewnętrzny pokój oraz dystans do coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości. W kontekście naszych rozważań musimy jednak zapytać: czy można w doświadczeniu śmierci i żałoby odnaleźć nadzieję? Sam nie potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie, za mało w życiu przeżyłem. Ale z pomocą przychodzą ludzie, którzy mierzą się ze śmiercią codziennie.

Jednym z najbardziej przejmujących doświadczeń, które dane mi było przeżyć w ostatnich latach, były rozmowy z kapelanem z hospicjum. Nie jestem w stanie tych rozmów zrelacjonować, bo trudno jest opisać spojrzenie i głos tego księdza, mówiące nierzadko więcej niż same słowa. Nie spotkałem chyba w swoim życiu wielu ludzi, o których mógłbym bardziej powiedzieć, że są orędownikami nadziei. Pewnie nie wszyscy mają możliwość doświadczenia osobiście hospicyjnej rzeczywistości, warto jednak próbować szukać takich historii, jak choćby spisanych w wydanej niedawno książce „Nad życie. Czego uczą nas umierający". Cytując prof. Bogdana de Barbaro z recenzji wspomnianej publikacji, „namysł nad umieraniem podpowiada, jak żyć".

Oczywiście, hospicja to nie są jedyne miejsca, w których możemy (od)zyskać nadzieję i znaleźć sens życia. Jestem jednak głęboko przekonany, że nie powinniśmy pozwolić wymazać z naszego społecznego życia doświadczenia żałoby. Może paradoksalnie będzie to jeden z tych elementów, który utrzyma nas przy prawdziwym życiu i nie pozwoli od niego dalej uciekać. A jednocześnie ułatwi odbudowę wspólnoty w tym szalenie spolaryzowanym świecie. Wszak nic tak silnie nie łączy nas wszystkich, jak właśnie śmierć i przeżywanie bólu po utracie najbliższych.

O autorze:
Dr Marcin Kędzierski

Ekonomista, adiunkt w Katedrze Studiów Europejskich Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, główny ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i były prezes Klubu Jagiellońskiego, członek Ruchu Światło-Życie


Wzbiera czwarta fala epidemii Covid-19. Do tej pory w wyniku pandemii zmarło w naszym kraju ok. 140 tys. ludzi, a w najbliższych tygodniach możemy się spodziewać, niestety, kolejnych tysięcy zgonów. To tak, jakby z mapy Polski wyparowało miasto wielkości Opola albo Zielonej Góry. Od czasów II wojny światowej nie doświadczyliśmy większej tragedii.

Prawdopodobnie większość z nas zna kogoś, kto w ostatnich miesiącach zmarł lub stracił kogoś bliskiego z powodu zakażenia koronawirusem. Jednocześnie nie widać w społeczeństwie żadnych oznak, że doświadczyliśmy tak traumatycznego wydarzenia. Przeżywamy w jakimś sensie „prześnioną" żałobę, parafrazując słowa prof. Andrzeja Ledera o „prześnionej rewolucji", na dodatek przeplecioną karnawałem minionego lata.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi