Piotr Domalewski: Każdy czas jest dobry, by krzyczeć

– Z obu polskich światów, dzisiaj rozdzielonych, staram się brać to, co wartościowe. Nie wiem, czy można być obiektywnym w ocenach, ale staram się – mówi Barbarze Hollender Piotr Domalewski, reżyser filmu „Hiacynt”, dostępnego od października na Netfliksie.

Publikacja: 22.10.2021 10:00

Piotr Domalewski: Każdy czas jest dobry, by krzyczeć

Foto: PAP/Jan Dzban

W polskim kinie pojawiła się fala filmów osadzonych w PRL-u. Od dramatów po komedie. Kręcą je często reżyserzy, którzy w latach 80. chodzili do przedszkola. Pana „Hiacynt" też się w ten nurt wpisuje. Co was wszystkich do tamtego świata ciągnie?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale mam wrażenie, że jesteśmy dziś mentalnie zanurzeni w PRL-u. Kształt naszej rzeczywistości i rodzaj pojmowania racji stanu pochodzą z tamtego czasu. To dramat, bo świat poszedł naprzód. Socjolodzy piszą o karuzeli: ludzie, którzy wychowali się w komunistycznym reżimie, przez 25 lat uczyli się wolności. I okazało się, że ta wolność nie bardzo im się podoba. To dzieje się dziś na naszych oczach, więc może powrót w kinie do PRL-u stał się narzędziem do opowiadania o naszych czasach. I ostrzeżeniem.

To prawda: po „Żeby nie było śladów" o sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka przez milicję wszyscy wspominali o tym, że dzisiaj policja też dopuszcza się aktów przemocy i jest chroniona przez władzę. „Bo we mnie jest seks" o Kalinie Jędrusik już rodzi dyskusję o prawie do niezależności kobiet. Pana „Hiacynt" to kino gatunkowe, które odwołuje się do akcji pod takim kryptonimem, jaka miała miejsce w latach 1985–1987. Milicja stworzyła wówczas ewidencję 11 tysięcy homoseksualistów. To też budzi skojarzenia z dzisiejszą sytuacją osób nieheteronormatywnych, tworzeniem stref wolnych od LGBT czy symbolicznym już dzisiaj określeniem „to ideologia, nie ludzie".

Czytaj więcej

Festiwal w Gdyni: Życie seksualne w PRL

Wierzę, że każdy czas jest dobry, by krzyczeć, że jakaś grupa obywateli jest przez system prześladowana. Dostałem do ręki scenariusz Marcina Ciastonia. Przez wiele lat dokumentował temat akcji Hiacynt, dlatego po raz pierwszy zdecydowałem się przenieść na ekran nie swój pomysł. Po dwóch współczesnych, bardzo osobistych filmach o emigracji chciałem spróbować sił w kinie gatunkowym.

Wyszło świetnie. Ale taki temat można ująć w różny sposób. Bohaterem filmu mógł zostać ktoś prześladowany i narażony na represje. Można było pokazać mechanizmy uruchamiania akcji, która pod płaszczykiem walki z AIDS miała służyć zastraszaniu homoseksualistów, kompromitowaniu ich i werbowaniu do współpracy z SB. Jak w „Żeby nie było śladów", gdzie wprowadzono na ekran ówczesnych polityków, choćby Czesława Kiszczaka. Tymczasem pana bohater jest postacią fikcyjną. To młody milicjant, który na własną rękę zaczyna prowadzić śledztwo w sprawie zabójstw gejów.

Chciałem zrobić film o mężczyźnie, który musi zmierzyć się z tym, co pozwala określić samego siebie, odnaleźć się w rzeczywistości. Robert ma bezpieczną sytuację rodzinną, zawodową, zapewnioną karierę, nad którą czuwa jego ojciec, wysoko postawiony w milicyjnej hierarchii. Narzeczona jest trochę kopią matki. Pewnie to jego pierwszy związek. Przede wszystkim jednak jest uwięziony w bylejakości, w świecie, w którym przymyka się oko na prawdę. My wciąż jesteśmy takim narodem: „Mój Boże, zmalwersował 200 milionów, no może nie wiedział, może miał dobre intencje...". A bohater nie chce uznać, że sprawa zabójstwa jest zamknięta, skoro winą obciążono niewłaściwego człowieka. Bo on nie lubi przymykać oka. Ja też tego nie lubię. Dlatego „Hiacynt" jest dla mnie filmem osobistym.

Piotr Domalewski

Reżyser filmowy (ur. w 1983 r. w Łomży). Za debiutancką „Cichą noc" zdobył Złote Lwy w 2018 r. Potem nakręcił „Jak najdalej stąd" (2020), a ostatnio premierę na Netfliksie miał jego „Hiacynt" – kryminał inspirowany akcją PRL-owskich służb wymierzoną w środowiska homoseksualne

Dla wielu widzów pozostanie jednak mocnym głosem na temat prześladowania środowisk LGBT. Ogromne wrażenie robią sceny przesłuchań, upokarzania i znęcania się nad gejami przez milicjantów.

Dzielenie ludzi stało się narzędziem walki politycznej. Dlatego po 45 latach komuny wciąż potrzebujemy budować poczucie wspólnoty

Mój ojciec jest historykiem i nauczycielem wiedzy o społeczeństwie. Musiałem wykuć między innymi, czym jest państwo. I – według definicji politologicznej – jest ono „jednostką terytorialną mającą na celu zapewnienie dobrobytu i bezpieczeństwa ludziom, którzy na tym terenie mieszkają". Dlatego nie mieści mi się w głowie stwierdzenie, że ktoś jest gorszym obywatelem. A my wciąż przeżywamy napaści na grupy, które zaczynają nam przeszkadzać. To się zdarza regularnie, co jakiś czas. Nagle okazuje się, że ktoś ma inne włosy albo mówi z nie naszym akcentem i trzeba zrobić porządek. Kompletny absurd. Nie wiem, z czego to wynika. Chyba ze strachu.

Strachu przed czym?

Przed nieznanym. Ale też z niskiego poczucia własnej wartości. Człowiek szuka słabszego i wyładowuje na nim agresję, żeby zbudować własną pozycję. Podstawowa zasada życia więziennego polega na tym, że trzeba znaleźć kogoś słabszego i zacząć się nad nim znęcać, żeby inni widzieli, że jesteś silny. Podobnie rodzą się podziały w społeczeństwach.

Obecna polityka tym podziałom sprzyja. Dziś mówi się o dwóch Polskach: PiS-owskiej i nie-PiS-owskiej. Ale są też inne podziały, na przykład na Polaków zaszczepionych i niezaszczepionych.

Dzielenie ludzi stało się ostatnio narzędziem walki politycznej. Niestety, bardzo efektywnym. Dlatego po 45 latach komuny wciąż potrzebujemy kształtować społeczeństwo obywatelskie, budować poczucie wspólnoty. Tymczasem stale wmawia się nam, że są dwie różne Polski. To jest chore, wykalkulowane, nie przyniesie niczego dobrego. A będziemy musieli z tym żyć.

Mam wrażenie, że czas pandemii te podziały pogłębił.

Pandemia wciąż ma na nie wpływ. To są często drobne wydarzenia. Przed chwilą jechałem metrem. Jedna kobieta nie miała na twarzy maski. Niebezpieczne, aspołeczne. Wyzwoliła we mnie dziwny rodzaj emocji. Myślałem: ona nie ma maski i nie spotyka ją za to żadna kara, to może ja jestem frajerem, bo w tej masce chodzę cały czas. Nawet takie drobiazgi pogłębiają rozwarstwienie.

Pana film można też odczytać jako opowieść o niechęci do inności.

To temat bardzo mi bliski. Już sam tytuł „Obcy", jednej z moich pierwszych szkolnych etiud, które nakręciłem w rodzinnych stronach, niedaleko Łomży, dobrze obrazował stan ducha mieszkających tam ludzi. Pamiętam to z młodzieńczych czasów: „Grunt, żebyś był swój. Obcy do nas nie pasują".

Tomasz Ziętek w filmie „Hiacynt”

Tomasz Ziętek w filmie „Hiacynt”

Bartosz Mrozowski, Netflix / Materiały prasowe

„Obcy" krył w sobie strach przed światem zewnętrznym, może też wypieraną pamięć o straszliwych zbrodniach, jakie miały tam miejsce w latach 40. Takie podszyte strachem społeczne uwarunkowania różnych zachowań zawsze chyba pana interesowały. Pamiętam inny pana film. W „60 kilo niczego" umiera Ukrainiec ranny na budowie. Pracował nielegalnie i kierownik nie chce go odwieźć do szpitala. Historia aż trudna do uwierzenia, która potem zdarzyła się w rzeczywistości.

W ostatnim czasie głośno było o dwóch takich sprawach. W Lubelskiem właścicielka firmy wywiozła rannego ukraińskiego robotnika do lasu, z kolei na Śląsku właściciel rodzinnej firmy zostawił faceta na przystanku autobusowym, bo był nielegalnie zatrudnionym cudzoziemcem. Podobnych historii jest więcej, tylko nie wszystkie przedzierają się do opinii publicznej.

Wróćmy do „Hiacynta". W kinie jest czas kobiet. Powstaje coraz więcej filmów o nich, tworzonych przez reżyserki. A pan proponuje opowieść o męskości. I to męskości toksycznej. O ludziach, którym w dzieciństwie zapewne mówiono, że mężczyzna nie płacze.

Sam zostałem wychowany w takim świecie, w latach 80. Okazujesz słabość i ból? To jest wada. A jeśli się mężczyznę pozbawia udziału w tej przestrzeni, jaką jest mówienie o uczuciach, a nawet szansy na odczuwanie ich – konsekwencje są bardzo poważne. Tę sferę odcina się, amputuje. Chyba najwyższy czas, żeby zacząć o tym mówić.

Hubert Miłkowski, Marek Kalita i Tomasz Ziętek w filmie „Hiacynt”

Hubert Miłkowski, Marek Kalita i Tomasz Ziętek w filmie „Hiacynt”

Bartosz Mrozowski, Netflix / Materiały prasowe

Robi pan filmy bardzo polskie. Ale jednocześnie – czy opowiada pan o emigracji i jej kosztach czy o naszym stosunku do inności – te historie są uniwersalne.

Zawsze dążyłem do tego, żeby widz za granicą zrozumiał film i nas. Żeby ktoś na innym kontynencie pomyślał, że gdzieś tam jest kraj, w którym ludzie są w gruncie rzeczy podobni do niego: cierpią, kochają, boją się, borykają się z losem, potrafią być mali i okrutni, ale też szlachetni. Że szukają swojej drogi przez życie. Mam też swoje założenia. Na przykład nie chciałbym chyba nakręcić niczyjej biografii, bo wtedy byłby to film tylko o jednym człowieku. Szukam bohaterów nieznanych. Myślę, że tylko wtedy film może się stać opowieścią o każdym z nas. A że są to historie głęboko osadzone w Polsce i polskiej mentalności? Oriana Fallaci powiedziała kiedyś o sobie, że jest katolicką ateistką. Ktoś spytał: „Jak to możliwe?". „Wychowałam się w kulturze rzymskokatolickiej i jeżeli w coś nie wierzę, to właśnie w nią" – odparła. Ja jestem Polakiem, wychowałem się tutaj. I jak większość obywateli naszego kraju noszę w sobie różne traumy narodowe. Ostatnio choćby tę związaną z pańszczyzną i niewolnictwem krajowym. Nigdy nie byliśmy państwem kolonialnym, ale przynajmniej przez 400–500 lat byliśmy krajem niewolniczym. Bardzo uważnie śledzę wszystkie publikacje na ten temat. Mam chłopskie pochodzenie, więc one mnie żywo interesują.

Pierwszych pięć lat spędził pan na wsi w domu dziadka, potem z rodzicami i rodzeństwem w Łomży. Dzisiaj jest pan warszawiakiem, jeździ pan ze swoimi filmami na zagraniczne festiwale, może pan marzyć, żeby zrobić „Star Treka" w Hollywood. A to chłopskie pochodzenie gdzieś się w panu odłożyło? Ma dla pana znaczenie?

Ogromne. Zostałem wychowany w konkretnym kręgu kulturowym: na wschodzie Polski. Z tego wynika mój odbiór rzeczywistości. Szymborska napisała, że nie bardzo potrafi zrozumieć wielkie liczby. Ze mną jest podobnie. Mnie interesuje tylko człowiek z osobna. Może dlatego, że we wsi, w której się wychowałem, każdy ma swoją historię. Na każdą grupę patrzę więc jak na zbiór indywiduów. Z jednej strony to męczące, z drugiej – fajne, bo ten sposób percepcji świata daje mi narzędzie do pracy. I spokój. Bo to bardzo ważne, by wiedzieć, skąd się jest.

Mirosław Zbrojewicz, Tomasz Ziętek i Tomasz Schuchardt w filmie „Hiacynt”

Mirosław Zbrojewicz, Tomasz Ziętek i Tomasz Schuchardt w filmie „Hiacynt”

Bartosz Mrozowski, Netflix / Materiały prasowe

Ale przecież jest też w pana życiu ten „drugi świat": kino, studia na artystycznych kierunkach, festiwale, nagrody i choćby niezgoda na podzieloną Polskę.

Z obu tych światów, dzisiaj rozdzielonych, staram się brać to, co w nich wartościowe. Nie wiem, czy można być obiektywnym w ocenach i czy zawsze dokonuję dobrych wyborów, ale staram się.

Zrobił pan dwa filmy – „Cichą noc" i „Jak najdalej stąd" – o ludziach, którzy szukali nowych szans z dala od Polski. O emigracji i jej kosztach. Pana brat też wyjechał z kraju. Myślał pan o nim, kręcąc te obrazy?

To oczywiste. Jeśli ja wywodzę się z dwóch światów, to z ilu światów jest on? Pochodzi ze wsi, studiował dwa fakultety, mieszkał w Warszawie, potem był emigrantem zarobkowym, który pojechał za granicę, odkładał tam pieniądze i wrócił, a teraz znów tam żyje, staje się częścią szkockiej kultury. Myślę o nim cały czas: co on tam, kurczę, robi? Mam nadzieję, że nie jest mu źle...

Taki polski los. A pan mógłby się zdecydować na emigrację?

Chyba nie mam tyle odwagi. Wszyscy mówią, że to akt ucieczki, a ja uważam, że to akt odwagi. Poza tym bardzo lubię język polski i trudno by mi było stale rozmawiać w innym języku. No i mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia.

Ma pan 38 lat, a dorobek niebywały. Skończoną szkołę muzyczną w klasie klarnetu. Trzy fakultety: lalkarstwo w Białymstoku, aktorstwo w Krakowie i reżyserię w Katowicach. Trzy lata na deskach gdańskiego Teatru Wybrzeże, role w przedstawieniach w innych polskich teatrach, nagrody imienia Świderskiego i Woszczerowicza. Kilka krótkich filmów wyróżnianych na festiwalach. Pięć napisanych sztuk teatralnych. Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów w 2017 roku za debiutancką „Cichą noc". Potem kolejny znakomity film „Jak najdalej stąd", serial „Sexify" dla Netfliksa, wreszcie „Hiacynt". Nie mówiąc już o tym, że jako nastolatek był pan wicemistrzem Łomży w skoku wzwyż, koszykarzem i ministrantem, że ma pan uprawnienia ratownika wodnego i patent żeglarza. Co pana tak gna?

Nie wiem. Przez mojego dziadka, który był rolnikiem, zostałem wychowany w ogromnym kulcie pracy. Dla niego praca była sensem życia. Ja się bardzo mocno zmagam z myślą, że odpoczynek też jest potrzebny. Ale dziadek się z tym nie zgadzał. A dziś? Rzeczywistość jest bardzo ciekawa, a ja mam szczęście, że mogę zarabiać na życie, robiąc coś, co mnie pasjonuje.

Pandemia wiele osób zatrzymała. Pana nie?

Nie, absolutnie nie. Nigdy w ciągu roku nie miałem tylu dni zdjęciowych co przez pierwszy okres lockdownu. Nakręciłem serial „Sexify", pracowałem nad scenariuszem „Hiacynta", napisałem treatment „Nangar Khel. Zdradzeni", na który dostaliśmy z PISF-u dofinansowanie. Zrealizowałem zdjęcia i postprodukcję do „Hiacynta" i jeszcze napisałem treatment drugiego sezonu „Sexify". Wszystko to zrobiłem od marca 2020 r. do kwietnia 2021 r. Ktoś musiał to robić. Pandemia pokazała, że sztuka jest niezwykle istotna. Bo co byśmy robili w zamkniętych domach? Coś trzeba czytać, coś trzeba oglądać, czegoś trzeba słuchać.

A myślał pan o tym, żeby w kinie odnieść się do pandemii?

Pandemia się jeszcze nie skończyła i potrzeba trochę czasu, by nabrać do niej dystansu. Powstało już kilka takich filmów, oglądałem je, ale wydały mi się niespecjalnie prawdziwe. Może szkoda, że nie ma już Barei – on by nakręcił arcydzieło. Te momenty, kiedy zamknęli i otworzyli lasy, powinny być początkiem jego filmu. Widziałem też, jak Żandarmeria Wojskowa goniła w lesie dwoje szesnastolatków, którzy wyszli z domu sami, bez opieki. Pomyślałem: Bareja by się nie powstydził – to się naprawdę dzieje. Smutny fakt, że mamy zaledwie 50 proc. zaszczepionych ludzi, też jest jak „z Barei".

Kiedyś powiedział mi pan, że jako pracoholik nigdy nie był pan na urlopie. Nadal się nie udało?

No, pojechałem na kilka festiwali z „Jak najdalej stąd", ale to chyba nie są wakacje. Każdy taki wyjazd ma swój harmonogram, jest wypełniony wywiadami, spotkaniami. W czasie wakacji własnoręcznie dokończyłem remont mieszkania, położyłem gładzie, pomalowałem ściany, zmieniłem parapety. Bardzo odświeżające, polecam.

Pana serial „Sexify" był w maju 2021 r. najchętniej oglądanym w Netfliksie cyklem, na świecie zanotowano ponad 2 miliony otwarć. „Hiacynt" też wszedł od razu do streamingu. Nie zakłuło pana serce, że nie trafił do kin?

Na pewno trochę żal, że film nie wchodzi na duże ekrany. Ale też widzę, jaka jest kondycja polskich kin. Liczby nie są tu całkiem miarodajne. W ofercie jest teraz dwa razy więcej tytułów niż kiedyś, a jednocześnie kina przyciągają 50–60 procent widzów w porównaniu z okresem przedpandemicznym, więc de facto szansa filmu na kontakt z widzem jest na poziomie 30 proc. frekwencji sprzed pandemii. Z „Jak najdalej stąd" przeżyłem dramat: wypuściliśmy film, a po trzech tygodniach zaczął się lockdown. Musieliśmy się z tym mierzyć i pomogły nam serwisy streamingowe. One zresztą ratowały twórców jeszcze przed pandemią. Nie przypadkiem w czasie, gdy na dużych ekranach królują herosi, filmy dla telewizji i platform takich jak Netflix, Apple, Amazon kręcą najwięksi artyści ze Scorsese i Fincherem na czele. Posłużę się słowami klasyka Wałęsy: są plusy ujemne i plusy dodatnie tej sytuacji. Świat się zmienia i tych dodatnich jest dużo.

Co teraz przed panem?

Serial na podstawie znakomitej powieści, o którym jeszcze nie mogę mówić. A z myślą o kinie na pewno będę kręcił film na podstawie własnego scenariusza. Nagromadziło mi się trochę różnych pomysłów. Nie wiem jeszcze, który wypali pierwszy. Ale świat jest ciekawy, dzieje się wiele dramatów. Trzeba im się przyglądać.

rozmawiała Barbara Hollender

W polskim kinie pojawiła się fala filmów osadzonych w PRL-u. Od dramatów po komedie. Kręcą je często reżyserzy, którzy w latach 80. chodzili do przedszkola. Pana „Hiacynt" też się w ten nurt wpisuje. Co was wszystkich do tamtego świata ciągnie?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale mam wrażenie, że jesteśmy dziś mentalnie zanurzeni w PRL-u. Kształt naszej rzeczywistości i rodzaj pojmowania racji stanu pochodzą z tamtego czasu. To dramat, bo świat poszedł naprzód. Socjolodzy piszą o karuzeli: ludzie, którzy wychowali się w komunistycznym reżimie, przez 25 lat uczyli się wolności. I okazało się, że ta wolność nie bardzo im się podoba. To dzieje się dziś na naszych oczach, więc może powrót w kinie do PRL-u stał się narzędziem do opowiadania o naszych czasach. I ostrzeżeniem.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi