Magdalena Milert. Zwycięstwo komercji nad przestrzenią publiczną

Magdalena Milert, architektka i urbanistka: W Polsce od dłuższego czasu mówi się wręcz o kryzysie planowania przestrzennego. Właściwie wszystko, co ładnego powstaje u nas w miastach, jest komercyjne. Jak choćby ogródki, gdzie można posiedzieć przy kawie. A to, co powstaje jako przestrzeń publiczna, nie jest ładne ani integrujące – zazwyczaj to tzw. betonoza.

Publikacja: 08.10.2021 10:00

Magdalena Milert, architektka i urbanistka

Magdalena Milert, architektka i urbanistka

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

"Rzeczpospolita": Stać nas już na mieszkanie w dobrym miejscu do życia?

Stać na pewno tzw. programistów 15k, którzy mają z czego sobie odłożyć niezłą górkę oszczędności. I oni rzeczywiście dość dobrze zdają sobie sprawę, czym jest takie fajne miejsce do życia, bo w miarę znają swoje potrzeby i wiedzą, jak chcą żyć, i nie mają problemu, żeby sobie takie mieszkanie kupić, ewentualnie wynająć. Gorzej to wygląda z tzw. boomersami, których odwiecznym pragnieniem było posiadanie bajkowego domu gdzieś w zacisznym zakątku – generalnie brokat i blichtr. I oni muszą teraz stawić czoła problemom, których zazwyczaj nie przewidzieli, a zwłaszcza będą musiały zmagać się z nimi ich dzieci, ale też żony czy opiekunki dzieci, bo to grupy najmocniej poszkodowane przez nasze marzenia o domku na przedmieściach.

Czyli mała willa gdzieś 10 km za Wieliczką...

...która się fajnie prezentuje w katalogu, bo ładnie wychodzi na zdjęciach z drona. Ale to raczej dobre miejsce na wyjazd na weekend, ale już niekoniecznie do codziennego mieszkania. Takich dylematów i tak przeciętny milenials czy reprezentant jeszcze młodszego pokolenia Z nie ma, bo on w ogóle nie ma takich perspektyw. Młodzi Polacy w zasadzie mają dwa wyjścia: albo mieszkanie odziedziczą, albo postarają się o 30–35-letni kredyt, ale tu trzeba mieć na wkład własny, a 40 proc. Polek i Polaków jest w tzw. luce czynszowej, czyli nie stać ich na wzięcie kredytu, a jednocześnie zarabiają zbyt dużo, by dostać mieszkanie komunalne.

Czyli muszą wynająć. Na Zachodzie to normalne, że mieszkania się wynajmuje.

Tylko że w Polsce ceny najmu są wyższe niż rata kredytu, a dla młodych to naprawdę dramatyczne stawki, dlatego gotowi są zrobić wszystko, by jakoś zdobyć te pieniądze na wkład własny: biorą pożyczki u rodziny, szukają po znajomych. Bo tu sprawa jest prosta: albo będą spłacać swój kredyt na swoje mieszkanie, albo komuś kredyt na jego lokal, od niego go wynajmując. Właściwie na całym Zachodzie, mniej lub bardziej, widoczny jest dziś problem mieszkaniowy, ale w państwach byłego bloku wschodniego zmagamy się z nim najmocniej, bo jednak wolny rynek nie wszystko zweryfikował tak, jak to było obiecane.

W Polsce ceny najmu są wyższe niż rata kredytu, a dla młodych to naprawdę dramatyczne stawki, dlatego gotowi są zrobić wszystko, by jakoś zdobyć te pieniądze na wkład własny

Co to znaczy?

Wierzyliśmy, że budując coraz więcej, uda się zaspokoić potrzeby mieszkaniowe Polaków, ale obecne ceny mieszkań dobitnie nam pokazują, że to nie rozwiązuje wcale problemu – Polakom coraz trudniej zdobyć swoje cztery kąty. Po prostu budowanie coraz większej liczby mieszkań nie pomaga.

Dlaczego?

Bo mieszkania kupowane są, jak to się ładnie mówi, jako cele inwestycyjne. Wystarczy spojrzeć na reklamy deweloperów – „gwarantowany zysk", „idealne na inwestycje" – albo przyjrzeć się nowym apartamentowcom i zobaczyć, jak wiele mieszkań stoi pustych. Tam często nie uświadczy się sąsiadów na piętrze, to po prostu w większości takie współczesne pustostany. Ich właściciele wierzą, że te mieszkania będą zyskiwać na wartości, może kiedyś będą dla córki czy syna, a może przydadzą się do czegoś jeszcze innego. Bardzo często jest tak, że tych mieszkań nawet nie wykańczają – zostawiają je tak, jak zostały oddane przez dewelopera. To współczesna wersja trzymania pieniędzy pod materacem. Ludzie wolą inwestować w mieszkania niż w obligacje czy kryptowaluty, bo to po prostu jest zdecydowanie łatwiejsze.

Nie mamy jednak danych, ile mieszkań kupowanych jest po to, by zaspokoić potrzeby mieszkaniowe, a ile jako cele inwestycyjne. To utrudnia nam dyskusję o problemie mieszkaniowym.

Na szczęście i tak coraz więcej o tym dyskutujemy, szczególnie jak wyrasta kolejny budynek, który miał być blokiem mieszkalnym lub standardowym hotelem, a okazuje się blokiem tzw. miniapartamentów. Przepisy mówią jasno, że mieszkanie musi mieć co najmniej 25 mkw., a tymczasem dostajemy klitki po kilkanaście, a czasem nawet po kilka metrów. I coraz częściej słychać pytanie, jak możliwe jest takie obchodzenie prawa.

Czytaj więcej

Przybywa chętnych na wynajem. Stawki rosną

Jednak ktoś w tych klitkach chce mieszkać. Rozumiem, że są na przykład studenci, którzy zamiast wynajmować zatęchły pokój u starszej gospodyni, wolą wynająć taką minikawalerkę.

Ktoś nie oznacza wszyscy. Małemu odsetkowi społeczeństwa podoba się takie minimieszkanie. Natomiast faktycznie jest tak, że na całym świecie widać trend budowy mikromieszkań, ale za nim musi iść dobre wyposażenie przestrzeni miejskiej, czyli okolica bloku musi być przedłużeniem salonu. Inaczej mówiąc – jeśli zmniejszamy mieszkania, to musimy powiększyć sferę przestrzeni publicznej: dostępnej, równościowej, integrującej, dobrze wyposażonej. I tu widzimy pewien problem, bo jednak takich przestrzeni nie mamy. Więcej, w Polsce od dłuższego czasu mówi się wręcz o kryzysie planowania przestrzennego. Właściwie wszystko, co ładnego powstaje u nas w miastach, jest komercyjne. Jak choćby ogródki, gdzie można posiedzieć przy kawie. A to, co powstaje jako przestrzeń publiczna, nie jest ładne ani integrujące – zazwyczaj to tzw. betonoza.

W Warszawie to często wygląda tak, że miasto remontuje deptak lub bulwary wiślane, a potem podnosi na nich ceny najmu, więc pojawiają się tam same dość drogie kawiarnie i knajpy.

I w szerszym ujęciu to też problem tzw. gentryfikacji, a dokładniej woonerfizacji, czyli tworzenia pięknych, zrewitalizowanych ulic z mnóstwem knajp i uspokojonym ruchem, które często przyczyniają się do wzrostu cen. Warto się zastanowić, kogo konkretnie takie deptaki przyciągają i jak oddziałują na ludzi, którzy tam mieszkają od dziesiątek lat – czy oni z nich korzystają. My oczywiście lubimy takie ładne obrazki: ogródki restauracyjne, gwarne tłumy przy prosecco...

Bo mieliśmy niewiele takich miejsc...

...a teraz mamy różne dotacje, możemy porobić sobie takie deptaki. Tylko bardzo łatwo tę kwestię spłaszczyć do konkluzji, że to, co jest ładne, to jest dobre. A to tak, niestety, w społeczeństwie nie działa. Nie ukrywajmy, że mamy jednak bardzo niewielu Polaków w drugim progu podatkowym, czyli raczej niewielu stać na to, by sobie codziennie wyjść na kawę na miasto. Myśląc o remontach i rewitalizacjach, powinniśmy myśleć o tych wszystkich grupach społecznych, które z tej przestrzeni mogą skorzystać.

To tak szczerze: dlaczego o tym się nie myśli? Bo jednak to wydaje się oczywiste, że jeśli zrobimy deptak z drogimi knajpami, to tylko niewielka część mieszkańców będzie z niego korzystać.

Może i oczywiste, ale nie przypominam sobie, byśmy często dyskutowali o tym na Wydziale Architektury i Urbanistyki. Jasne, czasem pojawiał się wątek miejsc dla niepełnosprawnych, ale chodziło wyłącznie o ludzi na wózkach inwalidzkich, a przecież jest całe spektrum niepełnosprawności, nie mówiąc o ogólnej dostępności miejsc, o myśleniu, że mamy po prostu różnych ludzi: bogatych, biednych, młodszych, starszych... Problemem jest też oczywiście marketingowa mentalność włodarzy miejskich, bo przecież chcą sobie oni wrzucić na Facebooka ładne zdjęcia po rewitalizacji, na których będzie widać błyszczącą fontannę, nowe ławeczki i czysty beton, a nie jakieś tanie poprawki parków albo, co gorsza, nasadzenia czy po prostu utrzymanie istniejącej zieleni. Poza tym beton wciąż kojarzy się wielu jako coś wielkomiejskiego, nowoczesnego – taka odwrotność błota za komuny. A już rzadko urzędnicy zastanawiają się nad tym, kto z tej przestrzeni ma korzystać. Zazwyczaj typowy przetarg wygląda tak, że wygrywa projekt, który ma produkt polski, jest trwały i oczywiście jak najtańszy. I efektem takich wytycznych jest właśnie betonowy plac.

Mamy jednak bardzo niewielu Polaków w drugim progu podatkowym, czyli raczej niewielu stać na to, by sobie codziennie wyjść na kawę na miasto

A pod kogo konkretnie powinny być projektowane takie place?

Jeśli mówimy na przykład o rewitalizacji placu w małym czy średnim mieście, to są to przecież ośrodki, które od lat się wyludniają i społecznie starzeją. Głównym użytkownikiem takiego placu będą więc osoby starsze. Jeśli jednak w zapisie wytycznych nie ma takich informacji, a konsultacje miejskie prowadzone są drogą cyfrową, co w dobie pandemii stało się już normą, to tacy mieszkańcy są często wykluczeni cyfrowo, więc nie wezmą w nich udziału. A potem 50-letni burmistrz z 45-letnim przewodniczącym rady miejskiej uścisną sobie dłonie na zrewitalizowanym placu, przetną wstęgę i szybko schronią się pod jakiś daszek, bo nie będą w stanie wystać w słońcu na tej betonowej pustyni.

Czyli 40-latkowie robią rewitalizacje dla 40-latków?

Bardzo często tak to, niestety, wygląda: dla ludzi, których stać, którzy są sprawni, mają podobne gusta, także estetyczne. Bardzo często myślimy pokoleniowo, dlatego tak ważne jest, by w proces projektowy włączać najrozmaitsze grupy społeczne, bo inaczej jedna konkretna grupa będzie urządzać przestrzeń miejską pod siebie.

W dużych miastach często słychać narzekanie, że ratusz słucha tylko jednej grupy – miejskich aktywistów, bo oni najgłośniej krzyczą i przedstawiają się jako głos zwykłych mieszkańców, a tak naprawdę większość mieszkańców nie jest dopuszczana do głosu, a miasto nawet się nie stara, by to zmienić.

Rzeczywiście często jest tak, że w źle przeprowadzonych konsultacjach społecznych owoc zbiera ten, kto głośniej krzyczy. Tylko nie jestem pewna, czy tym kimś są akurat miejscy aktywiści. Jeśli przyjrzymy się konfliktom, jakie generuje choćby likwidacja miejsc parkingowych, to tu najgłośniejsi są jednak aktywiści samochodowi. To oni narzucają ton, że to zabieranie wolności. Tymczasem, jeśli rozparcelujemy sobie społeczeństwo, to większość mieszkańców stanowią jednak kobiety, które rzadziej mają prawo jazdy i które statystycznie znacznie częściej pełnią funkcje opiekuńcze – i one dzięki likwidacji części miejsc parkingowych mogą zyskać lepszą jakość życia, na przykład mogą przejść z wózkiem, bo żadne auto nie zastawia chodnika. To one najbardziej skorzystają z większej ciągłości przestrzeni miejskiej dla pieszych, czyli choćby likwidacji przejść podziemnych. To więc działanie równościowe – branie pod uwagę potrzeb innych ludzi, nie tylko naszych własnych.

Często jest tak, że w źle przeprowadzonych konsultacjach społecznych owoc zbiera ten, kto głośniej krzyczy

Nie wiem, jak u ciebie w Krakowie, ale u mnie w warszawskim Śródmieściu konsultacje to kpina.

Dla mieszkańców to znak, by władzy, która sobie z nich kpi, ponownie nie wybierać. Ale nie mamy wciąż rozwiniętej kultury demokratyczno-obywatelskiej, więc różnie to bywa i z konsultacjami, i potem ze zmienianiem władzy, która nie troszczy się o nasze potrzeby. Partycypacja jest jednak procesem bardzo skomplikowanym, który trzeba rozsądnie zaprojektować. I konsultanci muszą dotrzeć do różnych grup, usłyszeć różne głosy, a później je wyważyć.

To brzmi pięknie, ale wyjaśnij mnie i czytelnikom, dlaczego we wszystkich polskich miastach ludzie narzekają, że władza ich nie chce słuchać?

Bo jesteśmy bardzo nisko na tzw. drabinie partycypacyjnej, dopiero dorastamy do prawdziwej demokracji: muszą minąć pokolenia, musimy do tego po prostu dorosnąć jako społeczeństwo. Niestety, jest tak, że podczas transformacji ustrojowej mocno te sprawy spłaszczyliśmy. Wszystko, co było społeczne, wspólne, uznaliśmy za niepożądane. Starszym pokoleniom to się kojarzy wyłącznie z komunizmem, a młodszych nikt niczego w tej kwestii nie uczy. Debata oksfordzka w szkole? Rzadkość. No i mamy tego owoce.

Bo po co wspólne podwórko, postawmy sobie płot...

I zamiast „płot" mówmy „panel ogrodzeniowy", oczywiście zielony, a dookoła rozsypmy biały żwirek i zasadźmy tuje – tak to się robi po polsku (śmiech). Dopiero dziś pomału zaczynamy zauważać, że może to był jednak błąd, że może trzeba tę przestrzeń urządzać trochę inaczej.

Czytaj więcej

Mieszkaniowy wysyp w powiatach

I ludzie z naszego pokolenia zaczynają myśleć, że te peerelowskie osiedla z wielkiej płyty nie były jednak takie złe.

Dlatego mieszkania w nich są dziś często droższe niż te na rynku pierwotnym. W ogóle ceny na rynku wtórnym często są statystyczniee wyższe, a wielka płyta to już w ogóle święci triumfy, bo tam są zieleń, szkoła, sklep, dobra komunikacja miejska...

...o ile ta zieleń nie została w międzyczasie zamieniona w parkingi.

To się zdarza, ale na starszych osiedlach bardzo często widać jednak poszanowanie tej zieleni – ludziom chce się dbać o ogródki pod oknami. I młodzi widzą, że tam po prostu mieszka się lepiej niż na nowych osiedlach.

Może to więc wpłynie jakoś na rynek. Czy deweloperzy nie będą musieli się dostosować do tych potrzeb?

To zawsze jest zderzenie różnych sił, ale presja społeczna oczywiście jest ważna. Jak mamy dziś presję na odchodzenie od betonozy, to okazuje się, że nawet Łódź wycofuje się z takich planów.

Nawet Łódź? To już daleko zaszło.

(śmiech) Okazuje się, że można, tylko trzeba o tym mówić, dyskutować, uświadamiać.

Dobra, to rozumiem, że będziemy więcej dyskutować o tym, czego potrzebujemy, i zrobi się na to moda. Tylko czego my właściwie potrzebujemy?

Każdy sam powinien sobie zadać to pytanie, bo wiadomo, że jak włożę jedną rękę do wrzątku, a drugą zamrożę, to statystycznie odczuję komfort termiczny...

A czego ty potrzebujesz?

Ciszy, spokoju, dobrego skomunikowania z centrum, ale też wyposażenia mojej dzielnicy w usługi, bym nie musiała do tego centrum za często jeździć, bo lubię raczej chodzić. Nie potrzebuję za to dużego metrażu, żadnej osobnej pracowni malarskiej, sypialni dla gości, bo po prostu nie mam takiego stylu życia.

Mamy jednak statystyczną polską rodzinę, tzw. dwa plus dwa, czyli małżeństwo i dwójka dzieci. Powinniśmy dostosowywać do nich miasta?

Powinniśmy na pewno myśleć o nich jako o trzech grupach: pracujących dorosłych, dzieciach i rodzicach – bo tu dorośli pełnią różne funkcje. Ale powinniśmy też myśleć choćby o wielkości ich mieszkań, by nie były przeludnione. By spełnić europejski standard mieszkaniowy, na jedną dorosłą osobę lub małżeństwo powinna przypadać jedna sypialnia i także jedna sypialnia na dziecko powyżej 12. roku życia. Typowa polska rodzina powinna mieć więc co najmniej trzy sypialnie i oddzielny salon, inaczej mówimy o przeludnionym mieszkaniu.

Czteropokojowe mieszkanie? W centrum Warszawy chyba już nawet takich nie ma.

Dokładnie. Czteropokojowe powstają dziś jedynie na obrzeżach miast, gdzie nie ma za to żadnej infrastruktury społecznej. W miastach robi się mieszkania nie większe niż 50 mkw., bo statystyczny Kowalski nie dostanie kredytu na droższe. Mamy więc do czynienia z systemowym wypychaniem rodzin poza miasto, co rodzi mnóstwo problemów i generuje olbrzymie koszty. Dorastająca dziś w Polsce młodzież, jak to się ładnie mówi, jest wychowana na tylnym siedzeniu SUV-a, bo rodzice muszą ją wszędzie dowozić, jak taksówkarz. Rzadko myślimy, jak to wpływa na samodzielność tych dzieci czy więzi społeczne, bo one przecież nie mogą się spotykać ze znajomymi tak, jak robią to dzieci choćby na miejskich osiedlach, gdzie do szkoły chodzi się pieszo. A młodsze dzieci trzeba dowozić do przedszkoli, oczywiście prywatnych, bo na nowo powstających przedmieściach innych nie ma. I potem, jak podliczymy koszty mieszkania poza miastem, to okazuje się, że do wyjściowej ceny takiego większego mieszkania na obrzeżach trzeba jeszcze doliczyć sporo codziennych wydatków, których w mieście nie było. W długofalowej kalkulacji kosztów osobistych, społecznych i środowiskowych rozlewanie się miast mocno się nam nie spina.

Ale wybór, przypomnijmy, jest trudny: dwa małe pokoje w mieście czy spore mieszkanie pod miastem.

I dlatego jesteśmy w sytuacji patowej, bo to wybieranie między złym a gorszym.

Czyli w najbliższym czasie nie zrealizujemy naszych średnioklasowych aspiracji?

Na tym polega właśnie problem, że my nie jesteśmy naszymi marzeniami, a naszą codziennością. Jeśli tę codzienność weźmiemy sobie na tapetę, to się okaże, że w ogóle czego innego potrzebujemy, niż wmawiają nam nasze aspiracje.

Ale teściowa chce nas jednak widzieć w tym ładnym domku na przedmieściach, a to przecież ważne, by jej udowodnić, że powiodło nam się w życiu.

Polecam się jednak zastanowić, czy na pewno powinniśmy udowadniać wszystkim wokół, że nam się powiodło w życiu. Polecam terapię, tam właśnie o takich sprawach się rozmawia – żyje się później łatwiej, lepiej. I w mieszkaniu, które odpowiada naszym potrzebom.

A ty dlaczego rzuciłaś karierę w pracowniach architektonicznych?

Bo ta praca zniszczyła mi zdrowie, miałam stany lękowe, nie mogłam spać. To historia wielu osób w tej branży. Jak widzę się ze znajomymi ze studiów, to wszyscy albo już to mieli, albo właśnie mają, albo wyczuwam, że zaraz ich to spotka. To bardzo niezdrowe środowisko pracy.

Architekt ma za dużo na głowie?

Zdecydowanie za dużo, plus ciężkie warunki pracy, brak umów o pracę i niskie wynagrodzenie.

Buduje się mnóstwo. Nie czułaś, że możesz zmieniać świat?

Absolutnie nie czułam. Młodych architektów w ogóle nie dopuszcza się do głosu. Nawet jak mają nowy know-how, nowoczesne spojrzenie, to słyszą ciągle, że tu zawsze robiliśmy inaczej i tak jest dobrze. Młodych się gasi – mają się uczyć od starszych, i tyle.

Stwierdziłaś więc, że zostaniesz gwiazdą mediów społecznościowych?

Właściwie to przerzuciłam się na grafikę, która pozwoliła mi normalnie żyć, a po godzinach wrzucałam sobie zdjęcia na Instagrama, na początku często jakąś zagraniczną architekturę, a widząc odzew, zaczęłam coraz bardziej się temu poświęcać. Dziś zdarza się, że któryś z deweloperów zaprasza mnie na jakieś szkolenia – i to pokazuje mi, że ten świat jednak można zmienić.

I co konkretnie chciałabyś zmienić?

Chciałabym, żeby nasze miasta uważniej słuchały mieszkańców, były bardziej równościowe. Wciąż rzadko myślimy o osobach z ograniczeniem mobilności, wciąż są one wykluczone przestrzennie. Nadal za mało myślimy o perspektywie kobiet czy seniorów. A przecież w niedługim czasie to oni będą największą grupą mieszkańców, bo nasze społeczeństwo błyskawicznie się starzeje.

Powinniśmy więc robić miasta pod seniorów?

To jedna z dwóch najważniejszych kwestii, o których dziś się myśli pod kątem przyszłości. Nie ma ważniejszych: starzejące się społeczeństwa i kryzys klimatyczny.

Złapałem się właśnie, że powiedziałem „robić miasto", a to od ciebie się tego nauczyłem – często używasz tego zwrotu w swoich kanałach społecznościowych. To brzmi jak jakiś proces produkcyjny.

Trochę tak, a trochę jak coś rzemieślniczego. Mamy teraz w tym fancy, nowobogackim świecie modę na rzemieślnicze pieczywa, meble, ceramikę, piwa. Wszystko musi być „craft". I w tym właśnie sensie mówię o robieniu miasta, by robić je od podstaw, a nie z półproduktów. By testować, szukać odpowiednich rozwiązań, dawać sobie przestrzeń na pomyłki, ale dążyć cały czas do ulepszania.

A polskie miasta są efektem masowej produkcji?

Zdecydowanie – od biurowców, które są dokładnie takie same, a różnią się jedynie elewacją, przez budynki mieszkalne, gdzie wszystkie mieszkania wyglądają tak samo, aż po ulice i wszechobecną kostkę Bauma. Tak wygląda nasza rzeczywistość, a ja bym chciała, by była ona trochę bardziej dostosowana do potrzeb konkretnych mieszkańców.

Ale to chyba musi być nas na to stać.

Właśnie niekoniecznie, bo tzw. tactical urbanism, czyli urbanistyka taktyczna, tymczasowa, pokazuje właśnie, że przestrzeń można mocno zmieniać za pomocą tego, co ma się pod ręką. To ruch prężnie działający choćby w Stanach Zjednoczonych, które są przecież jeszcze mocniej samochodocentryczne niż Polska. Przestrzeń można poprawiać nawet dzięki starym oponom, paletom, donicom.

Mieliśmy już taką próbę w Warszawie – tzw. strefę relaksu na placu Bankowym przed ratuszem.

Tak, to była próba. I uważam, że niepotrzebnie tak krytykowana, choć tam hejt dotyczył głównie dość dużych pieniędzy, jakie ta strefa kosztowała miasto. I to rzeczywiście był problem, bo w normalnym procesie takiego taktycznego urbanizmu powinno to być sporo tańsze. Najpierw można by rozstawić takie palety na parkingu na dwa tygodnie, zobaczyć, czy ludzie chcą z nich korzystać, potem przepytać ludzi, którzy tam przyjdą, jakie mają potrzeby, a na koniec przemodelować tę strefę, by jeszcze lepiej odpowiadała potrzebom mieszkańców. I tak powinno się właśnie robić miasto.

Nasza debata społeczna jest jednak szalenie spolityzowana i każda taka inicjatywa od razu zostanie zaszufladkowana. Jak ktoś nie identyfikuje się z ruchami miejskimi czy w ogóle z ruchami progresywnymi, a ma poglądy bardziej konserwatywne, to pewnie automatycznie zamknie się na taki pomysł, uznając go za „lewacki".

Wszystko zależy, jak mu o tym opowiemy. Jeśli zbudujemy opowieść, że to miejsce, do którego jego żona z dzieckiem może spokojnie przyjść i miło w nim spędzić czas, czyli jeśli sprzedamy to jako miejsce rodzinne, niekomercyjne, to może trafić też do ludzi, dla których takie wartości są ważne.

Ale zabierasz im parking, a samochód to symbol indywidualizmu, wolności.

A czy to, że jego żona może bezpiecznie tam przejść z wózkiem szerokim chodnikiem, to nie służy jej wolności? Co jest symbolem indywidualizmu: stanie w korkach czy swobodne chodzenie po mieście?

Często słyszę, że w mieście wszystkie usługi powinniśmy mieć w zasięgu spaceru. To utopia.

Nie, dzielnice spokojnie można zaprojektować tak, by wszędzie było blisko. Tylko miasto trzeba planować.

I wystarczy mieć plany zagospodarowania przestrzennego?

Ale nie byle jakie plany, bo na przykład bliska Wola, czyli tzw. warszawski Hongkong, akurat jest na planie miejscowym, tak samo jak większość tych słynnych betonowych rynków. Czyli nie chodzi tylko o to, żeby te plany były, ale by były one dostosowane do wyzwań współczesnego świata. A przestrzenie, które dziś tworzymy, to, niestety, nie są przestrzenie do życia. I to, że teraz sobie myślimy, że jest super, bo możemy wszędzie podjechać autem, to nie znaczy, że za 20–30 lat dalej będziemy tak supermobilni, bo na przykład pogorszy nam się wzrok i sami samochodem już nigdzie nie dojedziemy. A przy naszym dzisiejszym trybie życia, gdy cały czas siedzimy albo przy komputerze, albo wpatrzeni w ekran smartfona, to ten wzrok będzie nam się pogarszał dramatycznie, tak samo jak i zakres ruchów.

A o czym dziś marzysz? Taka jedna, jedyna realistyczna rzecz, która w Polsce naprawdę mogłaby się zmienić?

Chciałabym, żebyśmy po prostu umieli ze sobą rozmawiać, bo pewne rzeczy naprawdę są do zrozumienia, jeśli będziemy w stanie się w siebie wsłuchać. I pod tym względem winą można po równo obarczyć wszystkich, bo jeśli chodzi o problemy z komunikacją, to i lewica, i prawica mają na swoim koncie tyle samo grzechów. I dziś nie mamy żadnej płaszczyzny do porozumienia, są tylko łatki, szufladki, metki... A miasto jest odbiciem społeczeństwa – widać w nim wszystkie nasze problemy.

O rozmówcy:
Magdalena Milert (ur. 1991)

Jest architektką i urbanistką, na swoich kanałach w mediach społecznościowych jako @pieing opowiada o gospodarce przestrzennej, architekturze, urbanistyce oraz psychologii architektury i przestrzeni. Wiceprezeska Ambasady Społeczności, członkini Klubu Jagiellońskiego


"Rzeczpospolita": Stać nas już na mieszkanie w dobrym miejscu do życia?

Stać na pewno tzw. programistów 15k, którzy mają z czego sobie odłożyć niezłą górkę oszczędności. I oni rzeczywiście dość dobrze zdają sobie sprawę, czym jest takie fajne miejsce do życia, bo w miarę znają swoje potrzeby i wiedzą, jak chcą żyć, i nie mają problemu, żeby sobie takie mieszkanie kupić, ewentualnie wynająć. Gorzej to wygląda z tzw. boomersami, których odwiecznym pragnieniem było posiadanie bajkowego domu gdzieś w zacisznym zakątku – generalnie brokat i blichtr. I oni muszą teraz stawić czoła problemom, których zazwyczaj nie przewidzieli, a zwłaszcza będą musiały zmagać się z nimi ich dzieci, ale też żony czy opiekunki dzieci, bo to grupy najmocniej poszkodowane przez nasze marzenia o domku na przedmieściach.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi