Trzewia III RP
Co nie zmienia faktu, że odczarowanie PRL to dla mnie wartość samoistna. Gorzej jest z próbą dogrzebania się do natury III RP. Między Polską Jaruzelskiego i „Polską pisowską" niczego właściwie nie ma. Są mikrokosmosy, są rodziny, są przemiany obyczajowe, ale nie mechanizmy społeczno-ekonomiczne.
Z jednym ważnym wyjątkiem. „Lokatorka" Michała Otłowskiego jest może na początku zbyt sprawozdawcza, ma scenariuszowe pęknięcia. Ale ta historia zamordowania i spalenia lokatorskiej działaczki Jolanty Brzeskiej po prostu powinna powstać, tak jak musiała powstać epopeja o mordzie na Przemyku.
Film nie spotkał się z entuzjazmem festiwalowej sali w Gdyni. Choć nazwa Platformy Obywatelskiej, partii odpowiedzialnej za warszawską, złodziejską reprywatyzację, w filmie nie pada, wszyscy wiedzą o co chodzi. Na niektórych aktorów znajomi wywierali naciski, aby w tym nie grali.
Film jednak powstał. Poraża siłą faktów. Zagrała mimo wszystko galeria świetnych wykonawców, a Sławomira Łozińska dostała nagrodę za drugoplanową rolę kobiecą, bo stała się skromną, ascetyczną Brzeską. Może najbardziej zaskakującą postacią jest jednak policjant Piontek zagrany świetnie przez Adriana Zarembę. To jego ustami wypowiada się także główną kontrowersję myśl zawartą w tym filmie. Jego twórcy kładą nacisk na obojętność, z jaką spotykał się los ludzi zaszczuwanych i pozbawianych skromnego dorobku życia.
Nie spodziewam się wielu innych filmów o podobnej wymowie. Jestem za to oczarowany tym, od czego zacząłem: różnorodnością stylów. Bo cokolwiek by powiedzieć o uwadze, z jaką powinniśmy się przyglądać realnej Polsce, warto też zerknąć na poetyckie, osobiste, pozbawione społecznego kontekstu „Zejście" debiutującej Doroty Lamparskiej. To właściwie „soft horror", bo jak zakwalifikować przypowieść o młodej kobiecie, która zginęła, ale nie może odejść z tego świata i nadal komunikuje się z żywymi?
Ładnie nakręcone przez Jolę Dylewską, pełne wysmakowanych plastycznych wizji (scenografia Anna Wunderlich), świetnie zagrane przez wielu znanych aktorów, na czele z kapitalną Wiktorią Gorodecką, takie kino budzi jedną moją wątpliwość. Na ile te metafizyczne łamańce są serio, na ile wyrażają pogląd na świat, a na ile są mnożeniem paradoksalnych zdań i sytuacji. Reżyserka przekonuje, że serio, a inspiracją była śmierć zaprzyjaźnionego operatora.
Warto było trafić nawet, w ramach konkurencji tzw. mikrobudżetów, na prawdziwy horror „1.11" Mirona Wojdyły, mający zresztą szersze ambicje, opowiadający o świecie, o rodzinie, o relacjach między silnymi (może zbyt silnymi) kobietami i słabymi facetami. Nawet historia doczekała się wędrówek nie tylko do czasów PRL.
Zdawało się, że temat Holokaustu jest odrobinę wyeksploatowany. Tymczasem przeczą temu przyzwoite: „Ciotka Hitlera" Michała Rogalskiego i „Śmierć Zygielbojma" Ryszarda Brylskiego. Wojciech Tomczyk napisał dla Rogalskiego kameralną opowieść o rodzinie sprawiedliwych (choć i o szmalcownikach). Z kolei Brylski opowiedział o żydowskim socjaliście, który zastrzelił się w Londynie w 1943 roku w proteście przeciw obojętności Anglików i szerzej Zachodu wobec zagłady – co nadaje jej tematowi nowego wymiaru wychodzącego poza pytanie, czy Polacy to bardziej gnębiciele, tchórze czy ludzie pełni empatii.
Mogę tylko żałować filmów, które do Gdyni się nie dostały, przede wszystkim komedii – humoru było na festiwalu mało. „Teściowie" Kuby Michalczuka to świetna rozprawka o życiu rodzinnym, dziwnie niepoprawna, gdy chodzi o wątek lesbijski, inny niż zwykle. A zarazem można ją uznać za metaforę, portret Polski podzielonej na dwa plemiona. Nieprzypadkowo to dziś sukces kasowy w kinach, jak widać poza głównym nurtem.
Wypada na koniec zauważyć, że wszystkie filmy obecne w Gdyni powstały dzięki wsparciu PISF. Dyrektor Radosław Śmigulski doczekał się nawet podczas gali podziękowań od Łukasza Rondudy, twórcy „Wszystkich naszych strachów", obrazu kontrowersyjnego z punktu widzenia konserwatywnego światopoglądu. Można to uznać za konsekwencję realiów – środowisko filmowe jest nachylone w liberalno-lewicowym kierunku, twórców „prawicowych" prawie nie ma. Jednak groźne przestrogi przed upolitycznieniem PISF się nie sprawdziły. Śmigulski jest pragmatykiem, coraz lepiej ocenianym przez świat filmu. Finansuje zarazem pozycje ważne dla polskiej tożsamości, zaliczyłbym do nich także niektóre tytuły z Gdyni, w tym film o Przemyku.
Nie przeszkadza to temu światu podniecać się apokaliptycznymi wizjami „braku wolności", o których mówiły na gali Szumowska czy Holland. Takie deklaracje mogły tu liczyć na największe owacje. Każdy ma prawo do własnych poglądów i lęków. Gorzej, że oznacza to często stawanie po jednej stronie w wojnie kulturowej, w której świat sztuki mógłby próbować być kronikarzem czy nawet rozjemcą.
Z drugiej strony polscy filmowcy wciąż umieją być bardziej otwarci i sprawiedliwi w swoich dziełach niż w wypowiadanych przy okazji opiniach. Pomimo wezwań do udziału w „antykrucjacie". To także zobaczyłem na festiwalu w Gdyni.