„Hip Hop Genealogia”, czyli rap do czytania

Hip-hop to świat rzuconego w powietrze hasła, szybkiej riposty, aluzji, skrótu myślowego. Do opowiedzenia o tym komiks nadaje się idealnie.

Publikacja: 19.10.2018 18:00

„Flash to król... szybkiego miksowania!!!”. Fragment komiksu Eda Piskora

„Flash to król... szybkiego miksowania!!!”. Fragment komiksu Eda Piskora

Foto: materiały prasowe

Hip-hop narodził się w skrajnie zaniedbanym, nękanym podpaleniami Bronksie połowy lat 70. – nowojorskiej dzielnicy gruzowisk i pustostanów. Kiedyś to wydawało się zupełnie normalne miejsce, ale odkąd przedzieliła je autostrada, ruszyła lawina przesiedleń zmieniająca jego strukturę etniczną i sypnęło narkotykami, prezentowało się już tylko postapokaliptycznie. Jedyną przyszłością młodych były gangi – wówczas organizacje przestępcze, ale też poniekąd oświatowe. Kradziono, wymuszano i bito nie zawsze po to, żeby przeżyć, ale też z tego samego powodu, z którego ćpano – z nudów. Żeby uciec od rzeczywistości albo desperacko zwrócić na siebie uwagę.

Wiele napisano i powiedziano już o tym, jak hip-hop powstawał z niczego – imprezowi wodzireje ery disco stawali się raperami, bo rymowanki najlepiej działały na tłum, a didżeje puszczający muzykę z płyt z braku laku (tudzież środków) pełnili rolę jednoosobowych orkiestr. Ale Ed Piskor postanowił to w „Hip Hop Genealogii" narysować i opowiedzieć sekwencją kadrów. Sam pomysł, z którego nagradzaną realizacją Polacy wreszcie mają okazję zapoznać się na własne oczy (komiks ukazał się u nas nakładem Timof Comics), okazał się trafiony z wielu powodów.

Pierwszym jest warstwa wizualna – to, jak hiphopowcy wyglądali i się nosili od początku było równie ważne, o ile nie ważniejsze od tego, co mieli do powiedzenia. Marginalizowana kultura dzieciaków z upadających dzielnic nie mogła liczyć na zbyt wielkie zainteresowanie kronikarzy w czasie, gdy się rodziła. Rozwijała się raczej z dala od fleszy i kamer. O ile media zaniechań nadrobić nie mogą, to dobra graficzna synteza na podstawie zdjęć, plakatów, archiwaliów czy – bo to też ma miejsce – opartych na opowieściach wyobrażeń daje pełniejszy obraz i jest jak podróż w czasie. Zwłaszcza że modowe pomysły bywały szokujące, sceneria nowojorskiego slumsu w kontrze do przepychu klubów fascynuje do dziś, a pokrywające ściany (i pociągi!) graffiti to część hiphopowej kultury.

Dynamizm rapowych bitew

Autor wykorzystał okazję, żeby trochę poszaleć – czytelnik może zajrzeć do Disco Fever, do Apollo Theatre (gdzie chałturzy DJ Hollywood), do punkowego CBGB (tam dokazuje młody Rick Rubin), ale też do Bond's International Casino, w którym hip-hopowcy rozgrzewają tłumy przed brytyjskimi gwiazdami z zespołu The Clash. To szansa, żeby spotkać Basquiata i Fab 5 Freddy'ego w galerii na Manhattanie, pośmiać się z kiczowatych kreacji obowiązujących w Sugar Hill Records, odczuć za sprawą rozjeżdżających się kadrów moc nagłośnienia soundsystemu Brothers Disco.

Wspaniała sprawa, tym bardziej że Piskor nie wyrwał rapu z kontekstu, jest niezmordowany w drobiazgowym prezentowaniu ukazujących się płyt, a całość nie tylko wyjaśniająco poprzypisywał, ale też poparł bibliografią, dyskografią, a nawet indeksem. To pozwala przetrwać w gąszczu ksywek. I zwiększa rangę całego przedsięwzięcia. Materiał sam staje się cennym źródłem. Tym cenniejszym, że właściwy człowiek wziął się za właściwy temat. Rysunki wskazują na znajomość kontrkultury i popkultury, kreskówkowe łączy się naturalistycznym, a młodzieńcze doświadczenie writera (twórcy graffiti) wyłącznie pomaga.

– Nie znam się na komiksie. Przy swoim braku wrażliwości na malarstwo i grafikę za cholerę nie potrafiłbym powiedzieć, czy Ed Piskor to dobry rysownik. Ale mimo tej swojej barbarzyńskiej ułomności od lektury nie potrafiłem się oderwać. Tak, lektury, bo to tekst jest tu głównym atutem. Autor wiedział, do jakich źródeł sięgnąć, by stworzyć pasjonującą rysunkową kronikę początków rapu. Narracja płynie w różnym tempie, nie nuży nawet podczas bardziej rozbudowanych wątków. Zresztą, by lektura zanadto nie ciążyła, autor zadbał o sporą dawkę humoru – i w tekście, i w rysunkach – komplementuje Krzysztof „Grabiszczy" Grabowski, znawca rapu, kolekcjoner płyt i ostatni redaktor naczelny kształtującego hiphopową świadomość miesięcznika „Ślizg". Dobrze, że pokazuje, iż warstwa wizualna „Hip Hop Genealogii" to nie wszystko. Jest jeszcze adekwatność narracji.

Hip-hop to świat rzuconego w powietrze hasła, szybkiej riposty, aluzji, skrótu myślowego – niby łopatologiczny, a jednak wymagający, żeby wiele rzeczy poza obrazem sobie dopowiedzieć. Podzielona na kadry, siłą rzeczy unikająca akademickiej powagi opowieść sprawdza się idealnie. Dynamizm rapowych bitew oddano znakomicie, starcie Busy'ego Bee z Kool Moe Dee jest jednym z najjaśniejszych punktów dzieła. Szybka, dwuobrazkowa konfrontacja ekip mówi nieraz więcej od sążnistych analiz. Przerysowane reakcje i mowa ciała w pełni oddają temperament młodych, w gorącej wodzie kąpanych hip-hopowców. Piskor podpatrzył tę wyrazistość u guru alternatywnego komiksu Roberta Crumba.

I jeszcze jedno – gwiazdy mikrofonu i gramofonu jako żywo przypominają superbohaterów Marvela czy DC, korzystają z fantazyjnych pseudonimów, rymowanie, miksowanie, umiejętność tańca bądź malowania jest niczym supermoc, dla odbiorców są zaś jak nadludzie z innych planet. I sam autor, który wymienia Jacka Kirby'ego, współtwórcę X-Mena, Fantastycznej Czwórki i Hulka, jako kolejną z inspiracji, zauważa to w suplemencie.

„Ziomkować" czy „ziomić"

Co działa na niekorzyść „Hip Hop Genealogii"? Czas. Mamy już dokumentalną serię „Hip-Hop Evolution", jest fabularny serial „The Get Down" z pieczołowicie odtworzonymi realiami. Jeżeli ktoś śledzi hip-hop i poświęcone mu formy, może być nieco zmęczony brnięciem przez te same anegdoty i te same informacje kolejny raz. Zwłaszcza że skondensowanie nie zawsze miękko przechodzących w siebie wątków i umiarkowana dyscyplina chronologiczna czynią pozycję mimo wszystko hermetyczną.

Wydawca, Paweł „Timof" Timofiejuk, niezrozumienia akurat się nie obawia. – I tak bardziej kieruję „Hip Hop Genealogię" do środowiska pozakomiksowego – przyznaje. Prawa wydawnicze miał od 2016 r., ale tłumacze potrzebowali czasu. Nic dziwnego, to bardzo trudny temat. Marceli Szpak z Piotrem Czarnotą spisali się na szkolną czwórkę. Rymowane bitwy, teoretycznie najtrudniejsze (by przypomnieć tylko film „8. mila", który po polsku stał się komedią), są w porządku. Najbardziej ryzykownym zabiegiem wydają się sformułowania takie jak „pannica", „ciul", „miodzio", „odstrzelić się" czy „obstaluj nam jakiś jebitny soundsystem".

– To właściwie Piotr zaczął kombinować ze słownictwem, aż udało się odzyskać ten lekko zgredowski klimat programu edukacyjnego dla młodszej widowni, który da się wyczuć w oryginale. Za tym poszły wtręty w tekstach i codziennych gadkach chłopaków, żeby utrzymać spójność epoki. To były dzieciaki, które u nas czytałyby nie „X-Mena", ale „Kapitana Żbika" i magazyn „Relax", z językiem ciążącym ku miejskim gwarom, pełnym regionalizmów, tak jak 20 lat później słyszeliśmy u Kalibra 44 czy Wzgórza Ya-Pa-3 – mówi Marceli Szpak, dodając, że najlepszym przygotowaniem do pracy było „ćwierć wieku miłości do hip-hopu".

Tłumacze bitewne kwestie testowali w warunkach pojedynku, kierując je do siebie nawzajem, do tego weryfikowali na bazie internetowych źródeł „każdą muzykę, klip, miejscówkę i imprezę, o jakiej wspomniano na planszach". Piotr Czarnota ponoć wysłuchał tylu wywiadów z bardzo specyficznie mówiącym Simmonsem, że zdążył go znienawidzić. Czy hip-hopowiec znienawidzi Czarnotę i Szpaka na przykład za to, że zamiast „ziomkować" jest „ziomić", a writer pyta writera „Jak się tagujesz?" (zamiast „Jak piszesz?")?

Chciwcy i przestępcy

Hip Hop Genealogia" jest jednak za dobra, żeby czepiać się szczegółów. Brawa należą się za to, że pomimo odczuwalnej miłości do kultury nie ma tu idealizowania jej wydawałoby się rozkosznie naiwnych początków. Warto sobie przypomnieć, że pomimo energii, pasji, kolorytu i pozytywnego charakteru przypisywanych czasom, na imprezie w klubie można było dostać kulkę (Cowboy) albo odnieść ranę kłutą (DJ Kool Herc), legitymizowano narkotyki, promotor Grandmaster Flasha potrafił zastraszyć jego żądającą sprawiedliwego podziału doli ekipę, nasyłając zbirów, a Sylvia Robinson z Sugar Hill była chciwym, bezwzględnym wydawcą, bez mrugnięcia okiem posuwającym się do kradzieży muzyki.

Piskor nie szuka sensacji, przeciwnie. Jest zdolny prostować funkcjonujące wśród znawców mylne informacje, przypominając np., że to nie „Rapper's Delight" Sugarhill Gangu, lecz „King Tim III" Fatback Bandu było pierwszym oficjalnym hip-hopowym singlem. Łączy przyjemne z pożytecznym tak, że nie można doczekać się na polskim rynku następnej części. Wydawca zapowiedział, że chciałby z nią zdążyć do końca roku.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Hip-hop narodził się w skrajnie zaniedbanym, nękanym podpaleniami Bronksie połowy lat 70. – nowojorskiej dzielnicy gruzowisk i pustostanów. Kiedyś to wydawało się zupełnie normalne miejsce, ale odkąd przedzieliła je autostrada, ruszyła lawina przesiedleń zmieniająca jego strukturę etniczną i sypnęło narkotykami, prezentowało się już tylko postapokaliptycznie. Jedyną przyszłością młodych były gangi – wówczas organizacje przestępcze, ale też poniekąd oświatowe. Kradziono, wymuszano i bito nie zawsze po to, żeby przeżyć, ale też z tego samego powodu, z którego ćpano – z nudów. Żeby uciec od rzeczywistości albo desperacko zwrócić na siebie uwagę.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi