Hip-hop narodził się w skrajnie zaniedbanym, nękanym podpaleniami Bronksie połowy lat 70. – nowojorskiej dzielnicy gruzowisk i pustostanów. Kiedyś to wydawało się zupełnie normalne miejsce, ale odkąd przedzieliła je autostrada, ruszyła lawina przesiedleń zmieniająca jego strukturę etniczną i sypnęło narkotykami, prezentowało się już tylko postapokaliptycznie. Jedyną przyszłością młodych były gangi – wówczas organizacje przestępcze, ale też poniekąd oświatowe. Kradziono, wymuszano i bito nie zawsze po to, żeby przeżyć, ale też z tego samego powodu, z którego ćpano – z nudów. Żeby uciec od rzeczywistości albo desperacko zwrócić na siebie uwagę.
Wiele napisano i powiedziano już o tym, jak hip-hop powstawał z niczego – imprezowi wodzireje ery disco stawali się raperami, bo rymowanki najlepiej działały na tłum, a didżeje puszczający muzykę z płyt z braku laku (tudzież środków) pełnili rolę jednoosobowych orkiestr. Ale Ed Piskor postanowił to w „Hip Hop Genealogii" narysować i opowiedzieć sekwencją kadrów. Sam pomysł, z którego nagradzaną realizacją Polacy wreszcie mają okazję zapoznać się na własne oczy (komiks ukazał się u nas nakładem Timof Comics), okazał się trafiony z wielu powodów.
Pierwszym jest warstwa wizualna – to, jak hiphopowcy wyglądali i się nosili od początku było równie ważne, o ile nie ważniejsze od tego, co mieli do powiedzenia. Marginalizowana kultura dzieciaków z upadających dzielnic nie mogła liczyć na zbyt wielkie zainteresowanie kronikarzy w czasie, gdy się rodziła. Rozwijała się raczej z dala od fleszy i kamer. O ile media zaniechań nadrobić nie mogą, to dobra graficzna synteza na podstawie zdjęć, plakatów, archiwaliów czy – bo to też ma miejsce – opartych na opowieściach wyobrażeń daje pełniejszy obraz i jest jak podróż w czasie. Zwłaszcza że modowe pomysły bywały szokujące, sceneria nowojorskiego slumsu w kontrze do przepychu klubów fascynuje do dziś, a pokrywające ściany (i pociągi!) graffiti to część hiphopowej kultury.
Dynamizm rapowych bitew
Autor wykorzystał okazję, żeby trochę poszaleć – czytelnik może zajrzeć do Disco Fever, do Apollo Theatre (gdzie chałturzy DJ Hollywood), do punkowego CBGB (tam dokazuje młody Rick Rubin), ale też do Bond's International Casino, w którym hip-hopowcy rozgrzewają tłumy przed brytyjskimi gwiazdami z zespołu The Clash. To szansa, żeby spotkać Basquiata i Fab 5 Freddy'ego w galerii na Manhattanie, pośmiać się z kiczowatych kreacji obowiązujących w Sugar Hill Records, odczuć za sprawą rozjeżdżających się kadrów moc nagłośnienia soundsystemu Brothers Disco.
Wspaniała sprawa, tym bardziej że Piskor nie wyrwał rapu z kontekstu, jest niezmordowany w drobiazgowym prezentowaniu ukazujących się płyt, a całość nie tylko wyjaśniająco poprzypisywał, ale też poparł bibliografią, dyskografią, a nawet indeksem. To pozwala przetrwać w gąszczu ksywek. I zwiększa rangę całego przedsięwzięcia. Materiał sam staje się cennym źródłem. Tym cenniejszym, że właściwy człowiek wziął się za właściwy temat. Rysunki wskazują na znajomość kontrkultury i popkultury, kreskówkowe łączy się naturalistycznym, a młodzieńcze doświadczenie writera (twórcy graffiti) wyłącznie pomaga.