Piotr Zaremba: Wszystkie maski Donalda Tuska

Donald Tusk to polityk sporego kalibru, ale głównie w sferze zręcznego posługiwania się słowami. To dużo w walce o władzę, mało w dziele realnego umacniania Polski, kraju wciąż w stanie budowy. Właśnie zalał nas kolejnym potokiem retoryki.

Aktualizacja: 24.11.2018 06:58 Publikacja: 23.11.2018 00:01

Piotr Zaremba: Wszystkie maski Donalda Tuska

Foto: AFP

Wraca koszmar. Donald Tusk znów chce rządzić Polską". „Boże chroń nas przed Tuskiem" – alarmowały równocześnie okładki dwóch prawicowych tygodników. Jakby konkurencyjne redakcje się umówiły. Ton lekceważenia, z jakim od miesięcy pisano o opozycji, nagle zastąpiła panika.

Taki ton ma wymiar komercyjny. Redakcje wiedzą (albo sądzą, że wiedzą), czym straszyć swoich czytelników. Ale jeśli Tusk jest nagle kreowany na samotnego giganta zdolnego obrócić o 180 stopni scenę polityczną, to jest to mimowolny wyraz uznania dla tego polityka. Nawet jeśli opowiada się o nim równocześnie jak o Baronie Samedim, królu upiorów ze świata magii voodoo, którego powinno się przebić osinowym kołkiem.

Po prostu to lubi

Same te teksty są wewnętrznie sprzeczne. Uznaje się w nich za pewnik, że Tusk, zwłaszcza niedawnym głośnym wywiadem w „Gazecie Wyborczej", potwierdził swój zamiar startu w wyborach prezydenckich w 2020 roku, zarazem cytując polityków PO, którzy twierdzą, że raczej tego nie zrobi, jeśli wcześniej Platforma nie wygra wyborów parlamentarnych. Od miesięcy słyszałem podobne zapewnienia ze strony znających go ludzi. Czyżby coś się zmieniło?

Być może tak, skoro przewodniczący Rady Europejskiej dopuścił, aby Adam Michnik i Jarosław Kurski namawiali go do powrotu na ubitą polską ziemię, do walki o prezydenturę. Można by przypuszczać, że takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, że jakaś granica została przekroczona. Cały jego pobyt w Polsce przy okazji zeznań przed komisją ds. Amber Gold, a potem obchodów 100. rocznicy odzyskania niepodległości sprawiały wrażenie dobrze zaplanowanego scenariusza. Łącznie z takimi nieoczekiwanymi zagraniami, jak pojawienie się przed Grobem Nieznanego Żołnierza, gdzie dał się postawić z tyłu za drugorzędnymi politykami rządzącego dziś obozu.

Dochodzimy więc do przekonania, że już zaczął kampanię? Są one w Polsce coraz dłuższe. I dlaczego to robi? Bo jednak marzył o tym zawsze? Bo go poprosili europejscy przywódcy chcący „odzyskać Polskę"?

Studzi emocje dobrze go znający ongiś ważny człowiek Platformy: – Swoje kolejne pobyty w Polsce wykorzystuje do takich spektakli, bo to lubi. To okazja do potwierdzenia własnych zdolności i wysłuchania pochwał. Ale tak naprawdę niczego wiążącego nie powiedział. Chce mieć po prostu komfort wyboru: albo wystartuje, albo nie.

Można by wskazywać także inne powody takich spektakularnych widowisk. Choćby taki, że trudniej jest próbować sądzić czy pociągać do jakiejkolwiek odpowiedzialności kogoś, kto jest liczącym się graczem w obecnej politycznej rozgrywce. I reakcje publiki byłyby mocniejsze, i podejrzenie o małostkowe blokowanie drogi konkurentowi może zniechęcać obecną władzę do takich decyzji. Ale wierzę, że i bez tego Tusk realizuje się w przypominaniu o sobie. Z wciąż niejasnym, niedopowiedzianym celem.

Zarazem wszystko było zaplanowane bez mała perfekcyjnie. Jeszcze podczas przesłuchania przez komisję posłanki Wassermann były premier kilka razy wychodził z roli człowieka protekcjonalnie pochylonego nad nękającymi go złymi ludźmi. A potem było już tylko lepiej.

Donald Tusk na publicznym spotkaniu przestrzega Polaków przed „nowymi bolszewikami" i zachęca do oporu wobec nich. Nikt nie ma wątpliwości, o kogo mu chodzi – dziennikarze „Wyborczej" spierają się potem na Twitterze, czy wypada tak mówić o politykach PiS, czy nie. Jednak Tusk na tym samym Twitterze zaprzecza, jakoby chciał obrazić polityczną konkurencję. Czy to musi być o PiS? To dziwne, że sam PiS rozpoznaje w tych słowach siebie, drwi przy okazji.

Odwołując się do tego epitetu, Tusk przesuwa bardzo daleko granice debaty w Polsce. To już nawet nie jest zarzut o zamiar ustanowienia dyktatury – nikt by nie nazwał tak, powiedzmy, polityków sanacji. Ale przy obecnym stanie emocji w Polsce jest mnóstwo ludzi, którzy to łykną. A zarazem fakt niepostawienia kropki nad „i" staje się odrębnym tematem. Może przekona tych mniej rozżartych? A może ucieszy tych, którzy uznają takie uniki za wyraz sprytu albo poczucia humoru? Ależ on z nimi gra, uśmiechnie się niejedna inteligencka dusza.

Także pójście na uroczystość przed Grobem Nieznanego Żołnierza to majstersztyk. Politycy PiS, stawiając go tam, gdzie postawili, i pomijając w kurtuazyjnych wyliczankach, pracowali na jego sukces. – Dziwne, że nie znalazł się usłużny dziennikarz, który go o to spytał. Nieważne, gdzie kto stoi, jesteśmy tego dnia wszyscy razem, padłaby odpowiedź – dworuje sobie dawny znajomy Tuska.

Oczywiście żaden z polityków PiS nie byłby w stanie zachować się w ten sposób. Oni odreagowują przez politykę prawdziwe i urojone upokorzenia, on po prostu pracuje w tej branży. Żaden z ludzi prawicy nie był też w stanie wpaść na pomysł, aby mu niczego nie ułatwiać. Inna sprawa, że trudno sobie wyobrazić także kogokolwiek z PO, kto bierze się do tak finezyjnej gry.

Przy okazji padło też wiele zdań „merytorycznych". Tusk staje się z wiekiem coraz bardziej skłonny do teoretyzowania. Bartłomiej Radziejewski, naczelny „Nowej Konfederacji", podjął z nim rzeczową polemikę. Wypomniał mu, że każe Polakom wybierać między USA i Unią Europejską. Że fałszywie przedstawia eurosceptyczne ruchy i wypowiedzi jako zagrożenie dla niepodległości Polski. Że wreszcie, korzystając z niepodległościowej rocznicy, zwłaszcza w bombastycznym wywiadzie w „Wyborczej", powiązał walkę z PiS z mitem marszałka Piłsudskiego. Wyszło na to, że obecna liberalna opozycja jest spadkobiercą sanacji, choć na pierwszy rzut oka skojarzenia nasuwają się wręcz odmienne.

Polemika to uprawniona – wszak słowa Tuska są adresowane do jakiejś publiczności. Można jej tłumaczyć, że jest inaczej. Ale wiara w to, że bijemy się z prawdziwymi przekonaniami, wydaje mi się mocno na wyrost. Wojna Donalda Tuska z Donaldem Trumpem to oczywiście część europejskiej strategii jego obecnego międzynarodowego środowiska. Ale czy wierzy on, że Kaczyński zagraża niepodległości? Albo że – jak oznajmił podczas poprzedniego pobytu w Polsce – Unia rozwiązała problem imigrantów? Wątpię.

A czy uważa się za spadkobiercę Marszałka? Też wątpię, choć naturalnie jak wielu rodaków żywił do niego sentyment i pisał o nim nawet pracę magisterską. On przede wszystkim wie, że Polacy kochają tę postać, a wielu liberalnych i lewicowych inteligentów wybacza Piłsudskiemu półdyktaturę, bo przecież „powstrzymywał endecję". To oferta: będę równie niejednoznaczny, ale powstrzymam dla was Kaczyńskiego.

To polityczny PR, dziś wciąż mniej przekonujący niż społeczna logika zakorzenienia się PiS w umysłach części Polaków. Ale sugestywniejszy niż cokolwiek innego, co mogą wymyślić dawni koledzy Tuska z PO. Nie mniej demagogiczny niż wszystko to, co produkuje dziś obóz rządzący, a podawany z wciąż sporym, nawet jeśli cokolwiek zmęczonym wdziękiem. Jeśli gdzieś około roku 2014 Tusk męczył Polaków, dziś ma na powrót potencjał. W tym sensie groza bijąca z prawicowych tygodników znajduje podstawy.

Miłość kopiąca w klatkę

W latach 90. był najpierw wyluzowanym, kumplującym się z dziennikarzami liberałem, przyjezdnym z Gdańska, który traktował politykę trochę jak zabawę, i zresztą obsługiwał pewną społeczną niszę. Pokonany w 1995 roku we frakcyjnych rozgrywkach wewnątrz Unii Wolności, zesłany w 1997 roku na boczny tor w fasadowej roli wicemarszałka Senatu, uchodzący za lenia, rozważał serio powrót do Trójmiasta, gdzie miał się zajmować wydawaniem książek. Ciężko w to dziś uwierzyć.

W roku 2000 sprawił sobie nową partię, Platformę Obywatelską, i utrzymał się w ten sposób w grze. Ale wciąż uchodził za polityka „gabinetowego", zbyt pasywnego. Tak naprawdę po raz pierwszy błysnął talentem, przejmując w 2005 roku inicjatywę w kampanii prezydenckiej, kiedy rywale byli na wakacjach. Przegrał wtedy ostatecznie nie tyle z etykietką „wnuka człowieka z Wehrmachtu", co ze społecznym trendem. Lech Kaczyński, profesor z Żoliborza, był programowo bardziej ludowy. Ale Tusk potwierdził siłę swojej partii. Niwecząc koalicję z PiS, na dokładkę w taki sposób, że padło na tamtych, budował podstawy pod nową polaryzację sceny politycznej. I pokazał twarz drapieżnika.

Widać było, jak się uczy, kiedy odpowiadał Jarosławowi Kaczyńskiemu na jego gromkie sejmowe przemówienie zaliczające Platformę do układu. Zręcznie wrzucił do polityki pojęcie „moherowych beretów", opisując cały konflikt symbolicznie. Wtedy jeszcze bardziej się bronił. To PiS jawił się jako prący do przodu taran.

Wkrótce byli z Kaczyńskim nierozłączną parą antagonistów. Obaj mówiący w Sejmie bez kartki (do dziś mało kto poza nimi to potrafi), górujący nad otoczeniem, podporządkowujący wszystko polityce. Zarazem działali na zasadzie kontrastu. Kaczyński bez wątpienia ideowy, ale nieustannie spięty, groźny, walczący, napędzany urazami. Tuskowi nie pozostało nic innego jak dobrze zagrać rolę tego bardziej wyluzowanego. Na tym budował też opozycję. Miał być rzecznikiem większej otwartości i wiary w ludzi wobec państwa nieufnego, podejrzliwego i nastawionego na represje. W ten sposób można było bronić nawet łez Beaty Sawickiej, posłanki PO złapanej na szykowaniu przekrętów. W 2007 roku tak zdefiniowana kampania dała upragniony sukces Platformie.

Przez prawie osiem lat kierował potem machiną państwową, zasypując Polaków najróżniejszymi deklaracjami. Zaczynał, przypominając im o... miłości. Rolę państwa definiował jako nieprzeszkadzanie ludziom w ich naturalnych pragnieniach. Rząd miał się nie wtrącać do wielu sfer życia i do wielu instytucji, które zostawiał korporacjom zawodowym. Nie on, lecz publicysta Robert Krasowski wymyślił slogan o „partii ciepłej wody w kranie", ale Tusk chętnie kupił minimalizm jako wyznacznik swoich aspiracji. I co prawda jego partia nawet tę wodę nie zawsze umiała Polakom zagwarantować, ale dzielnie grała fachowców.

Równocześnie bywał oskarżany o sprzężenie polityki z PR, także tym czarnym, wymierzonym w opozycję. I trzeba powiedzieć, że był w tym konsekwentny. On sam i jego ludzie kopali, wedle ówczesnej modnej metafory, w drzwi klatki z małpami, prowokując pisowską opozycję i Lecha Kaczyńskiego do histerycznych okrzyków.

Odmówienie prezydentowi samolotu, aby nie poleciał na szczyt do Brukseli, to kwintesencja jego metody działania. Debata o tym trwała potem miesiącami, w miejsce debaty o jego rządzeniu. Nie zmienił tych zwyczajów także po katastrofie smoleńskiej. Po pierwszym szoku, kiedy zaczęto go obwiniać, szybko wypracował system periodycznego powracania do tematu – zwłaszcza przed kolejnymi kampaniami wyborczymi. To do czasu działało.

Przedstawiano go jako wydmuszkę marketingowców, twierdzono, że zza jego pleców rządzi Igor Ostachowicz obmyślający ruch za ruchem. Była to jednak nieprawda – Ostachowicz, zaniedbany z wyglądu spec od PR, był najwyżej zwierciadłem, w którym przeglądały się pomysły samego Tuska. To on był wirtuozem, ale też zarazem złym duchem własnej polityki, choć lubił czasem szeroko otwierać oczy i udawać, że jest zaskoczony ruchami swoich podwładnych.

W starciach z PiS on sam recytował w Sejmie dowcipne, przedwojenne wierszyki o tym, że krytyk bywa podobny do impotenta. Ale to za jego błogosławieństwem Janusz Palikot oskarżał prezydenta Kaczyńskiego o alkoholizm. Sam Tusk tylko czasem dowodził swojej bezwzględności. Po kilku jego rozmowach z Lechem Kaczyńskim w cztery oczy, już następnego dnia ich szczegóły wyciekały do prasy. I miały zawsze niekorzystny wydźwięk dla tego drugiego.

Czy robił to wszystko na zimno? Niekoniecznie, w kampanii 2005 roku rozpłakał się w obecności współpracowników, kiedy Jacek Kurski użył broni atomowej, czyli „dziadka z Wehrmachtu". Jeszcze w roku 2011, przed kolejną kampanią, dochodziły go słuchy, że pewien historyk chce pisać o nim książkę, że próbuje zajmować się jego awanturami z żoną, że tropi go na rodzimym trójmiejskim podwórku. Takie zdarzenia niewątpliwie pogrubiają skórę.

A zarazem po porażce w 2005 roku powtarzał, że to go przekonało, aby już nigdy nie być zbyt łagodnym. Potrafił się wyżywać na współpracownikach. Naprawdę wytarł sobie buty w marynarkę jednego z liderów Platformy, kiedy ten wyszedł do toalety, a marynarka spadła na podłogę. I naprawdę sprawiało mu po roku 2009 przyjemność degradowanie Grzegorza Schetyny, który wcześniej był dla niego nieodłącznym towarzyszem biesiad, elementem osobistego dworu.

W swoim gabinecie w Kancelarii Premiera w Alejach Ujazdowskich trzymał wycięte z papieru zdjęcie Lecha Kaczyńskiego, który upokorzył go, pokonując w prezydenckim starciu. Żeby sobie poprawić humor... po prostu w nie pstrykał. Oczywiście papierowa figurka zniknęła po 10 kwietnia 2010 roku.

Nieustający show

Nie był też tak bardzo wyluzowany, za jakiego się podawał. Potrafił uraczyć swoich gości opowieściami o tym, jak dziennikarze prześladują go na sejmowych korytarzach i w toalecie. Ba, przywiązywał do tego sporą wagę. Jedno różniło go wszakże od Kaczyńskiego – unikał ogłaszania publicznie podobnych „przemyśleń". Prezes PiS czynił z takich pretensji do świata co jakiś czas temat słownej publicystyki. Tusk wobec swoich obsesji naprawdę stosował błogosławioną zasadę „tisze jedziesz, dalsze budiesz".

Samo rządzenie zmienił za to w nieustające show. Można oczywiście dostrzec w tym ośmiu względnie spokojnych latach „partii ciepłej wody" niejedno osiągnięcie. Kryzys, jaki nastał na początku, był światowy, niezawiniony przez PO, a ostatni okres przyniósł wkroczenie na ścieżkę wzrostu. Administrowano poprawnie, osiągano czasem drobne sukcesy w polityce zagranicznej. W końcu to PO zaczęła rozmowy prowadzące do większej obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce. Zachowywano też, prawie do końca, rozmaite ideowe kompromisy. Możliwe, że sam Tusk wierzył w stabilizację jako naczelną wartość.

Zarazem jeden z czołowych ministrów opowiadał mi, że w ciągu paru lat urzędowania miał może jedną rozmowę w cztery oczy z Tuskiem na temat spraw swojego resortu. Zamiast tego była nagła zapowiedź premiera w roku 2008 wejścia do strefy euro z konkretną datą (rok 2011), oczywiście bez żadnych konsekwencji. Albo improwizowana naprędce policyjna kampania przeciw dopalaczom i ich sprzedawcom zakończona przyjęciem całkiem nieefektywnej ustawy (rok 2010).

Kiedyś Tusk wdał się w jednym z wywiadów w niejasne rozważania o konieczności rewizji stosunku do eutanazji. Kiedy zdziwiony, bo PO starała się wtedy unikać ideologicznych konfliktów, spytałem o to kogoś z jego otoczenia, mój rozmówca zareagował przypuszczeniem: „Widocznie było mu to do czegoś potrzebne. Może chciał coś przykryć?".

W końcu nieokreśloność jego polityki zyskała nawet oficjalne ideologiczne uzasadnienie. W 2011 roku w obliczu kolejnej kampanii Donald Tusk ogłosił, że on i jego partia to „liberalno-konserwatywni socjaliści" – powtarzał to w wywiadach, nawiązał też do tego na partyjnej konwencji. Podchwycenie formułki Leszka Kołakowskiego było świadectwem erudycji. W dodatku nie całkiem bezsensownym, bo każde wielkie ugrupowanie stosuje rozwiązania mieszane albo sięga po różne filozofie rządzenia.

Tyle że w wykonaniu Tuska stało się to głównie usprawiedliwieniem – tego, czego nie zrobiono i czego nadal nie zamierzano robić. W 2007 roku PO obiecywała przykładowo rozwiązanie problemu finansowania służby zdrowia przez wprowadzenie konkurujących ze sobą ubezpieczalni. Była to oferta z arsenału wolnorynkowych liberałów. Nic z tego nie wyszło i można to było usprawiedliwiać „mieszaną naturą" programu partii. Ba, Kołakowski jako uzasadnienie trafiał do inteligencji.

W rzeczywistości ten cytat z filozofa oznaczał usankcjonowanie bezruchu. Dotyczy to wielu dziedzin, nie tylko służby zdrowia. Zarazem dziś Tusk gotów jest przywdziać dowolną barwę. Rozliczany przez Michnika, dlaczego nie uprzedził ruchów PiS własnym rozdawnictwem, platformerskim 500+, nie powołał się na liberalny, wolnorynkowy program, lecz na swoją zbyt optymistyczną wizję polskiej mentalności. Skoro dziś widzi Polaków inaczej, gotów jest na każdy zwrot?

Tusk opowiadał bon moty w roku 2009, reagując na aferę hazardową. Okazało się wtedy, że pokazywanie partyjnym kolegom filmu z płaczącą Sawicką, co miało do korupcji zniechęcać, nie spełniło roli skutecznej terapii. Opowiadał też bon moty w roku 2013 w reakcji na aferę podsłuchową. To ostatnie było już mało skuteczne, bo Polacy potrzebowali zmiany. Ale trzeba przyznać, że do końca potrafił mówić sugestywnie – zwłaszcza gdy nakłuwał nabzdyczenie i fanatyzm swoich przeciwników.

Droga komiwojażera

Do dziś trwa spór, czy przenosząc się do Brukseli, Tusk pozbawił swoją partię ostatniej nadziei na zminimalizowanie porażki, czy zbiegł z tonącego okrętu, który zatonąłby także z nim. Ma rację, mówiąc podczas ostatniej wizyty w Polsce, że sama taka dyskusja jest wyrazem uznania dla niego. Bo owszem, uczynienie swoim następcą akurat Ewy Kopacz było swoistym żartem starzejącego się satrapy, który nie chce, aby następca go przyćmił. Ale prawdę mówiąc, ciężko byłoby szukać w Platformie postaci jego formatu.

Tyle że jest to format przede wszystkim sprawnego retora, komiwojażera umiejącego wepchnąć oniemiałym Polakom dowolną tezę. Ambasadora pewnej ogólnej formułki: Polski bardziej europejskiej, pragmatycznej, oświeconej, co z reguły oznacza podążanie za innymi przy braku własnych decyzji. Zapewne na głównie reprezentacyjnym europejskim urzędzie nauczył się jeszcze kilku trików. I miał wiele okazji, aby ćwiczyć się w sugestywnym przemawianiu. Nie ma też już wątpliwości, że sam pisze sobie scenariusze. Wokół niego brak dawnych współpracowników, poza wiernym Pawłem Grasiem. A ten z pewnością nie wymyśla niczego.

Jedyny kłopot polega na tym, że Tusk odczuwa dziś podobno niechęć do jeżdżenia po Polsce i licytowania się z kimkolwiek kontaktem z tłumami, a tego nie dałoby się uniknąć. Że bezpieczna, choć niedająca takich satysfakcji, kolejna europejska posada (choćby szefa Europejskiej Partii Ludowej) też ma dla niego swoje powaby. Następne miesiące będą więc okresem jego hamletycznej męki. Jest to męka cokolwiek pluszowa, mało heroiczna, ale całkiem na miarę jego politycznego programu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wraca koszmar. Donald Tusk znów chce rządzić Polską". „Boże chroń nas przed Tuskiem" – alarmowały równocześnie okładki dwóch prawicowych tygodników. Jakby konkurencyjne redakcje się umówiły. Ton lekceważenia, z jakim od miesięcy pisano o opozycji, nagle zastąpiła panika.

Taki ton ma wymiar komercyjny. Redakcje wiedzą (albo sądzą, że wiedzą), czym straszyć swoich czytelników. Ale jeśli Tusk jest nagle kreowany na samotnego giganta zdolnego obrócić o 180 stopni scenę polityczną, to jest to mimowolny wyraz uznania dla tego polityka. Nawet jeśli opowiada się o nim równocześnie jak o Baronie Samedim, królu upiorów ze świata magii voodoo, którego powinno się przebić osinowym kołkiem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS