James Comey: Wina Clinton, wina Petraeusa

Chociaż wiele powiedziano o e-mailach Hillary Clinton i śledztwie FBI, często zapomina się, co właściwie było istotą tego dochodzenia. Śledztwo wymagało odpowiedzi na dwa pytania. Po pierwsze: czy treści objęte klauzulą tajności omawiano w sposób jawny? I co myślała osoba, której dotyczy postępowanie, kiedy niewłaściwie obchodziła się z tymi tajnymi informacjami?

Aktualizacja: 07.04.2019 17:42 Publikacja: 05.04.2019 18:00

James Comey był szefem FBI w latach 2013–2017. Donald Trump odwołał go, wskazując jako powód nieodpo

James Comey był szefem FBI w latach 2013–2017. Donald Trump odwołał go, wskazując jako powód nieodpowiednie potraktowanie kwestii służbowych maili Hillary Clinton. Dość szybko jednak prezydent Trump przyznał, że powodem było śledztwo ws. rosyjskiej ingerencji w wybory prezydenckie. Na zdjęciu: Comey składa przysięgę przed zeznaniami na Kapitolu, 8 czerwca 2017 r.

Foto: Forum

Nigdy nie spotkałem się z Hillary Clinton, chociaż próbowałem. Kiedy w styczniu 2002 roku zostałem okręgowym prokuratorem federalnym w Południowym Dystrykcie stanu Nowy Jork, poprosiłem mojego asystenta o znalezienie okazji do przedstawienia mnie stanowej junior senator. Uznawałem za standard to, że okręgowi prokuratorzy federalni – było nas czterech reprezentujących rząd federalny w stanie Nowy Jork – znają stanowych senatorów, a nie chciałem być niegrzeczny. Przechodząc przez proces zatwierdzania mnie na stanowisko przez Senat, zetknąłem się wcześniej z innym senatorem ze stanu Nowy Jork, Chuckiem Schumerem, ale z jakiegoś powodu do spotkania z Clinton nie doszło. Po licznych próbach nawiązania kontaktu z jej biurem i wysłaniu wielu e-maili poddaliśmy się. Nie traktowałem tego wówczas jako wielkiej sprawy, chociaż wydawało mi się to dziwne.

Do dziś nie wiem, dlaczego nie udało się nam spotkać. Zapewne zawiniło słabe wsparcie administracyjne w biurze Clinton lub po prostu senator była zbyt zajęta. Pewne znaczenie mógł mieć również fakt, że siedem lat wcześniej pracowałem przez pięć miesięcy dla komisji senackiej, która badała szereg niejasności związanych z działalnością firmy Whitewater Development Corporation powiązanej z małżeństwem Clintonów. Byłem najmłodszym stażem prawnikiem w tej komisji, wciąż jeszcze zatrudnionym w kancelarii prawnej w Richmond, a Senat płacił mi stawki godzinowe. Zajmowałem się głównie sprawą samobójstwa Vincenta Fostera, niegdyś zastępcy doradcy prawnego Białego Domu, a także losami dokumentów z jego biura. Ponieważ jednak moje zaangażowanie w prace komisji zajmującej się aferą Whitewater było skromne i krótkotrwałe – zrezygnowałem z udziału w jej pracach, kiedy w sierpniu 1995 roku zmarł nasz syn Collin – wydaje się mało prawdopodobne, aby to z tego powodu senator nie reagowała na próby kontaktu z mojej strony.

Skandaliczne ułaskawienie

Przypuszczam, że brak odpowiedzi na e-maile na początku 2002 roku mógł być raczej związany z nadzorowanym przez moje biuro dochodzeniem w sprawie ułaskawienia Marca Richa, zbiegłego z kraju handlarza ropą. Mąż pani senator, Bill Clinton, ułaskawił go rok wcześniej, w ostatnich godzinach swojej prezydentury. W 1983 roku Rudy Giuliani, ówczesny okręgowy prokurator federalny, oskarżył Richa i Pincusa Greena, jego wspólnika, o łącznie sześćdziesiąt pięć przestępstw, m.in. uchylanie się od płacenia podatków, oszustwa telekomunikacyjne, wymuszanie haraczy oraz wymianę handlową z Iranem, krajem wrogo nastawionym do USA, w którym przetrzymywano w tym czasie dziesiątki amerykańskich zakładników. Rich zbiegł ze Stanów Zjednoczonych na krótko przed ogłoszeniem aktu oskarżenia (był to wtedy największy przypadek uchylania się od płacenia podatków w historii Ameryki). Znalazł bezpieczną przystań w Szwajcarii, która odmówiła jego ekstradycji za to, co Szwajcarzy uznali za zwykłe przestępstwa podatkowe.

Niemal dwadzieścia lat później, w ostatnim dniu urzędowania, prezydent Clinton ułaskawił Richa w sposób dość niezwykły. Przede wszystkim akt łaski dotyczył zbiega, co – o ile się orientuję – nie miało dotąd precedensu. Niezwykłe i podejrzane było również to, że decyzja prezydenta nie przeszła przez zwykły proces analizy w Departamencie Sprawiedliwości. Ułaskawienie badał jedynie ówczesny wiceprokurator generalny Eric Holder, który, nie domagając się żadnych informacji od oskarżycieli lub agentów znających temat, stwierdził niejasno, że Biały Dom jest w tej sprawie „neutralny, choć nastawiony pozytywnie". Redakcja „New York Timesa" nazwała to ułaskawienie „bulwersującym nadużyciem władzy federalnej". W obliczu zarzutów, że akt łaski został wydany w zamian za obietnicę wsparcia prezydenckiej biblioteki Billa Clintona przez byłą żonę Marca Richa, Mary Jo White, moja poprzedniczka na stanowisku okręgowego prokuratora federalnego na Manhattanie, wszczęła dochodzenie, skupiając się na ustaleniu, czy istnieją dowody korupcji. Kiedy w styczniu 2002 roku zostałem okręgowym prokuratorem federalnym, otrzymałem po niej w spadku to śledztwo, które w tym czasie było już relacjonowane w mediach.

Wiedziałem nieco o tej sprawie, ponieważ wcześniej, pełniąc funkcję oskarżyciela federalnego na Manhattanie, odpowiadałem za pościg za zbiegłym Richem. Reprezentowali go wtedy wybitni prawnicy, w tym Scooter Libby, na długo zanim został szefem personelu Dicka Cheneya. W 1992 roku wraz z innymi funkcjonariuszami organów ścigania poleciałem do Zurychu, by – zgodnie z tym, co mówili nam prawnicy Richa – negocjować jego kapitulację. Według nich byłby on gotów oddać się w ręce sądu, gdyby tylko przekonał się, że jego oskarżyciele to honorowi ludzie. Wraz z moim szefem, okręgowym prokuratorem federalnym Otto Obermaierem, spotkaliśmy się z Richem i Pincusem Greenem w luksusowym apartamencie w wielkim hotelu z widokiem na Jezioro Zuryskie. Mieliśmy dokonać ustaleń dotyczących jego oddania się w ręce sprawiedliwości w Nowym Jorku. Dość szybko zorientowaliśmy się, że Rich w zasadzie nie ma zamiaru skapitulować bez uprzedniego wynegocjowania umowy gwarantującej, że nie trafi do więzienia. Rozmawiał z nami długo, wychwalając swoją działalność charytatywną i inne zasługi, po czym stwierdził:

– Nie chcę spędzić ani jednego dnia za kratami.

– Nie możemy tego panu obiecać – odparł Obermaier, wyjaśniając, że nie mamy zamiaru niczego negocjować ze zbiegami.

Dodał, że zachęca Richa, aby przedstawił wszystkie swoje argumenty przed sądem federalnym na Manhattanie. Zgodnie ze szwajcarskim prawem nie wolno nam było go zatrzymać, opuściliśmy więc Szwajcarię i kontynuowaliśmy nasze starania, żeby dopaść go, gdy będzie podróżował.

Bill Clinton zakończył te łowy na zbiega jednym pociągnięciem pióra. A teraz ja sam byłem okręgowym prokuratorem federalnym i badałem, czy to pociągnięcie pióra nie zostało kupione. Rozumiałem, czemu senator Clinton może czuć się nieswojo na myśl o spotkaniu ze mną. W końcu nie udało się znaleźć wystarczających dowodów, które pozwalałyby postawić jakiekolwiek zarzuty, i sprawa została zamknięta. Nasze ścieżki, jak sądziłem, raczej nie miały się już przeciąć.

„Poważne” szkody w systemie bezpieczeństwa narodowego

6 lipca 2015 roku do FBI wpłynęło pismo od inspektora generalnego Wspólnoty Wywiadów, niezależnego biura utworzonego przez Kongres i skupionego na poszukiwaniach zagrożeń i słabości krajowych służb wywiadowczych. Pismo to podnosiło kwestię, czy sekretarz stanu Hillary Clinton niewłaściwie obchodziła się z informacjami niejawnymi, korzystając z prywatnego systemu poczty elektronicznej. 10 lipca Biuro wszczęło śledztwo kryminalne. Departament Sprawiedliwości administracji Obamy, wówczas kierowany przez prokurator generalną Lorettę Lynch, wyznaczył oskarżycieli, którzy mieli wesprzeć dochodzenie. Podobnie jak w przypadku setek innych śledztw sprawa została otwarta w FBI daleko poniżej mojego poziomu i dowiedziałem się o niej, dopiero gdy poinformował mnie o tym mój zastępca.

Fakty w tej sprawie były proste: Hillary Clinton używała swojego prywatnego systemu poczty elektronicznej – na serwerze i z kontem e-mailowym – który sama utworzyła, do wykonywania prac wchodzących w zakres jej obowiązków jako sekretarza stanu. Postawiła serwer kilka miesięcy po objęciu urzędu. Przez kilka pierwszych miesięcy swojej kadencji używała osobistego adresu e-mail w domenie AT&T BlackBerry, potem zaś przeszła do domeny Clintonemail.com. W trakcie wykonywania swoich obowiązków wysłała e-maile do innych pracowników administracji stanowej. Jak odkrył inspektor generalny, w korespondencji tej kilkadziesiąt razy poruszano tematy objęte klauzulą tajności.

Chociaż wiele powiedziano o e-mailach Hillary Clinton i śledztwie FBI, często zapomina się, co właściwie było istotą tego dochodzenia. Śledztwo kryminalne nie skupiało się na fakcie, że sekretarz stanu Clinton postanowiła korzystać z pozarządowej poczty elektronicznej do wykonania swojej pracy. Próbując osłabić powagę zarzutów, jej obrońcy często powołują się na fakt, że jeden z jej poprzedników, Colin Powell, również używał pozarządowej poczty elektronicznej, w tym wypadku AOL, jak gdyby było to ważne dla śledztwa. W rzeczywistości ta argumentacja całkowicie pomija istotę problemu. Nigdy nie dotarły do mnie żadne sugestie, że Powell, korzystając ze swojego konta AOL, omawiał niejawne wówczas informacje, natomiast sekretarz stanu Clinton postępowała tak wielokrotnie.

Nasze śledztwo wymagało odpowiedzi na dwa pytania. Po pierwsze: czy poufne dokumenty były przenoszone poza utajnione systemy, innymi słowy, czy treści objęte klauzulą tajności omawiano w sposób jawny? Jeśli odpowiedź na to pierwsze pytanie jest twierdząca, należy postawić drugie: co myślała osoba, której dotyczy postępowanie, kiedy niewłaściwie obchodziła się z tymi tajnymi informacjami?

Informacje utajnia się na podstawie rozpoznania potencjalnej szkodliwości ich ujawnienia dla Stanów Zjednoczonych. Kategoria „poufne" obejmuje informacje o niższym stopniu tajności, które, ujawnione, mogą wywołać pewne szkody dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Kategoria „tajne" odnosi się do materiału, który w wypadku ujawnienia może spowodować „poważne" szkody w systemie bezpieczeństwa narodowego. Kategoria „ściśle tajne" dotyczy danych, które po ujawnieniu mogłyby stać się przyczyną „wyjątkowo poważnych" szkód dla bezpieczeństwa kraju. System ten egzekwuje się poprzez cały wachlarz kar administracyjnych, w tym również ewentualność zawieszenia prawa dostępu do informacji niejawnych lub utratę pracy. W najpoważniejszych przypadkach możliwe jest postępowanie karne. Kradzież informacji dotyczących bezpieczeństwa narodowego lub ujawnianie ich osobom, które nie są uprawnione do ich otrzymywania, uznaje się, zgodnie z rozmaitymi przepisami regulującymi kwestie szpiegostwa, za ciężkie przestępstwo. Z przepisów tych korzysta się najczęściej w przypadku działalności agentów obcych wywiadów lub osób udzielających informacji niejawnych dziennikarzom w celu publikacji. Częściej stosowane są przepisy, które tego rodzaju czyny kwalifikują jako wykroczenie zagrożone karą do roku więzienia. Dotyczy to niewłaściwego obchodzenia się z informacjami niejawnymi poprzez usuwanie ich z odpowiednich urządzeń lub systemów. Nawet w wypadku wykroczeń Departament Sprawiedliwości od dawna wymagał, aby śledczy skupili się na poszukiwaniu mocnych dowodów na to, że pracownicy rządowi wiedzieli, iż postępują niewłaściwie, obchodząc się w ten sposób z informacjami niejawnymi.

W wypadku sekretarz stanu Clinton odpowiedź na pierwsze pytanie – czy informacje niejawne potraktowano w niewłaściwy sposób – była oczywiście twierdząca. Pojawiło się w sumie trzydzieści sześć wątków e-maili, w których dyskutowano tematy w tamtym czasie sklasyfikowane jako „tajne". W trwającej cztery lata wymianie korespondencji Clinton i członkowie jej zespołu ośmiokrotnie poruszali – czasami aluzyjnie, czasami otwarcie – kwestie należące do kategorii „ściśle tajne". Nie wysyłali sobie nawzajem dokumentów niejawnych, ale nie miało to znaczenia. Wszystkie osoby zaangażowane w tę wymianę korespondencji posiadały uprawnienia gwarantujące dostęp do tajnych informacji i miały uzasadnioną potrzebę zapoznawania się z nimi, jednak każdy, kto kiedykolwiek otrzymał tego rodzaju uprawnienie, powinien wiedzieć, że rozmowa na temat ściśle tajnych informacji w nieutajnionym systemie narusza reguły rządzące obchodzeniem się z materiałami niejawnymi. Chociaż treści te stanowiły jedynie niewielką część e-maili Clinton, rozmowy na temat zagadnień ściśle tajnych były ponad wszelką wątpliwość niewłaściwe. Innymi słowy, korespondencja zawierała trzydzieści sześć e-maili dotyczących kwestii, które mogły spowodować szkody „poważne", oraz osiem grożących „wyjątkowo poważnymi" szkodami dla bezpieczeństwa narodowego w przypadku ich ujawnienia. Istoty sprawy dotyczyło zatem drugie pytanie: co sekretarz stanu myślała, wysyłając te e-maile? Czy było to zaniedbanie, czy też miała przestępcze zamiary? Czy możemy udowodnić, że wiedziała, iż robi coś, czego nie powinna?

Romans Petreusa

Ustalenie, jakie ktoś miał zamiary, i udowodnienie swoich twierdzeń ponad wszelką wątpliwość to zawsze trudne zadanie. Od początku tego śledztwa nie opuszczała mnie myśl o niedawnej, zamkniętej zaledwie kilka miesięcy wcześniej, sprawie Davida Petraeusa, byłego dyrektora CIA. W 2011 roku udostępnił on autorce piszącej jego biografię swoje notatniki, zawierające znaczne ilości bardzo wrażliwych, ściśle tajnych informacji. W przeciwieństwie do korespondentów Hillary Clinton wspomniana autorka – z którą Petraeus wdał się w romans – nie posiadała uprawnień gwarantujących dostęp do materiałów niejawnych ani nie miała uzasadnionej potrzeby zapoznawania się z tymi informacjami. Wśród nich znalazły się m.in. notatki z rozmów z prezydentem Obamą na poufne tematy. Petraeus był dyrektorem CIA, a zatem – na litość boską! – powierzono mu największe krajowe sekrety. Wiedział równie dobrze, jak każdy inny przedstawiciel władz, że to, co robi, jest niewłaściwe. Tymczasem zgodził się nawet, by wspomniana kobieta sfotografowała najważniejsze fragmenty tajnych dokumentów. Potem zaś okłamał agentów FBI, jakby na potwierdzenie, że miał świadomość, iż jego postępowanie było niedopuszczalne. Chociaż istniały mocne i jednoznaczne dowody, chociaż postawiono mu zarzuty dużo poważniejsze niż sekretarz stanu Clinton i chociaż nie ulegało wątpliwości, że Petraeus okłamał FBI – Departament Sprawiedliwości po zawarciu ugody obrończej oskarżył go jedynie o wykroczenie. W kwietniu 2015 roku były dyrektor CIA przyznał się do winy i zgodził na czterdzieści tysięcy dolarów grzywny i dwuletnią probację (nadzór kuratora – przyp. red.).

Zarzut niewłaściwego postępowania z materiałami niejawnymi, który usłyszał Petraeus, był uzasadniony i zgodny z tym, co zaszło, jednak z całą mocą przekonywałem prokurator generalną, że klasyfikowanie tych czynów jako wykroczenia jest niewłaściwe. Petraeus powinien zostać oskarżony o ciężkie przestępstwo: kłamstwo wobec przedstawicieli Biura. Mając w pamięci sprawy Marthy Stewart, Leonidasa Younga i Scootera Libby'ego, argumentowałem, że jeśli będziemy traktować pobłażliwie emerytowanych generałów i dyrektorów CIA kłamiących w żywe oczy podczas śledztw, to stracimy prawo do karania więzieniem tysięcy innych ludzi, którzy robili dokładnie to samo. Byłem i jestem przekonany, że w sprawie Petraeusa z powodu jego przynależności do elity zastosowano podwójne standardy. Człowiek niezamożny, nieznany – jak choćby ów młody czarnoskóry pastor ze zboru baptystycznego w Richmond – zostałby w podobnej sytuacji oskarżony o ciężkie przestępstwo i trafił do więzienia.

Konserwatywne media, karmiące swoich odbiorców rozdmuchanymi skandalami i „zapierającymi dech w piersiach rewelacjami" bez większego znaczenia, nieustannie trąbiły o sprawie Hillary Clinton. Jednak występek sekretarz stanu żadną miarą nie mógł się równać z czynami generała Petraeusa, jeżeli chodzi o ilość ujawnionych materiałów i poziom ich tajności (przynajmniej na podstawie wiedzy, jaką mieliśmy na początku). Chociaż wyglądało na to, że Clinton faktycznie używała nieutajnionego systemu do poruszania pewnych poufnych tematów, wszyscy, do których wysłała e-maile, posiadali uprawnienia gwarantujące dostęp do niejawnych informacji i mieli uzasadnioną potrzebę zapoznawania się z nimi. Tak więc choć nie zamierzaliśmy przesądzać wyniku śledztwa, rozpoczęliśmy je, mając świadomość, że jest mało prawdopodobne, aby oskarżyciele zawodowi w Departamencie Sprawiedliwości wnieśli w tym przypadku oskarżenie. Oczywiście, mogłoby to ulec zmianie, gdyby udało się nam znaleźć twardy dowód – e-mail, z którego wynikałoby niezbicie, że ktoś w rządzie mówił sekretarz stanu Clinton, żeby nie robiła tego, co robiła, lub gdybyśmy udowodnili jej utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości, bądź też gdyby wyszło na jaw, że tak jak Petraeus okłamywała nas podczas przesłuchania. Wszystko zależałoby od tego, co moglibyśmy udowodnić ponad wszelką wątpliwość – standard jakże inny od telewizyjnych talk-show czy kongresowych sloganów.

Zaledwie „rozpoznanie”

Waszyngton to miasto podzielone na plemiona. Jak było do przewidzenia, czołowi republikanie natychmiast zaczęli skandować, że nie można ufać, iż administracja Obamy przeprowadzi dochodzenie w sprawie Clinton, która jest najbardziej prawdopodobną kandydatką na fotel prezydencki z ramienia Partii Demokratycznej, a do tego sprawowała wysoką funkcję w tej administracji. Wielu republikanów, wspieranych przez samozwańczych ekspertów prawnych i śledczych, w swoich ulubionych środkach przekazu – często w reakcji na nieścisłe lub zwodnicze doniesienia prasowe – zdawało się mieć pewność, że była sekretarz stanu popełniła najgorszą zbrodnię przeciwko bezpieczeństwu państwa od czasów, gdy w latach pięćdziesiątych Rosenbergowie przekazali Rosjanom tajemnice nuklearne (za co zostali straceni). Demokraci z kolei od samego początku bagatelizowali całą sprawę, a badania zawartości poczty elektronicznej senator nie nazywali nawet „śledztwem", lecz zaledwie „rozpoznaniem" (bądź stosowali jakieś inne wymęczone eufemizmy).

Pod silną presją sztabu wyborczego Clinton „The New York Times" skorygował swoje wcześniejsze doniesienie z 23 lipca 2015 roku, gdy informował, że Departament Sprawiedliwości rozważa wszczęcie śledztwa karnego w sprawie niewłaściwego obchodzenia się przez senator ze swoimi e-mailami. W rezultacie wytrwałego nacisku zespołu Clinton dziennik opublikował dwie osobne poprawki do oryginalnego artykułu – w pierwszej twierdząc, że sama Clinton nie jest osobą objętą postępowaniem, a następnie, dzień później, zmieniając określenie pisma skierowanego przez inspektora generalnego do FBI z „dotyczące sprawy kryminalnej" na „dotyczące kwestii bezpieczeństwa". Chociaż redakcja „Timesa" mogła uznać te wyjaśnienia za konieczne, oryginalna wersja artykułu była znacznie bliższa prawdy. Faktycznie, w piśmie skierowanym do FBI przez inspektora generalnego nie pada słowo „kryminalny", ale w czasie, gdy ukazał się artykuł, toczyło się już śledztwo w sprawie kryminalnej, skupiające się na postępowaniu sekretarz stanu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nigdy nie spotkałem się z Hillary Clinton, chociaż próbowałem. Kiedy w styczniu 2002 roku zostałem okręgowym prokuratorem federalnym w Południowym Dystrykcie stanu Nowy Jork, poprosiłem mojego asystenta o znalezienie okazji do przedstawienia mnie stanowej junior senator. Uznawałem za standard to, że okręgowi prokuratorzy federalni – było nas czterech reprezentujących rząd federalny w stanie Nowy Jork – znają stanowych senatorów, a nie chciałem być niegrzeczny. Przechodząc przez proces zatwierdzania mnie na stanowisko przez Senat, zetknąłem się wcześniej z innym senatorem ze stanu Nowy Jork, Chuckiem Schumerem, ale z jakiegoś powodu do spotkania z Clinton nie doszło. Po licznych próbach nawiązania kontaktu z jej biurem i wysłaniu wielu e-maili poddaliśmy się. Nie traktowałem tego wówczas jako wielkiej sprawy, chociaż wydawało mi się to dziwne.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi