Francja? Anglia?
Francji, jak wspominałem, byliśmy potrzebni. Wojna ją wyczerpała. Przecież w 1918 roku francuskie pułki nie chciały iść już do walki z Niemcami. Gdyby nie Amerykanie, front zachodni by się załamał. Dlatego właśnie Paryż za główny cel postawił sobie nie dopuścić do kolejnej wojny. Chciał to osiągnąć poprzez rozbrojenie Niemiec, przytłoczenie ich reparacjami i otoczenie wianuszkiem obcych państw. Polska stanowiła kluczowy element tej układanki...
Anglicy traktowali nas z rezerwą. Dla nich świętą zasadą była polityczna równowaga na kontynencie, więc pilnowali, by żadne państwo za bardzo się nie wzmocniło. Niekiedy o Polakach wyrażali się bardzo nieprzyjemnie. Kiedy rozstrzygała się przyszłość Śląska, sam Lloyd George powiedział, że dać Polsce ten region, to jak podarować małpie zegarek. W tamtym czasie układ interesów i sił zmieniał się z tygodnia na tydzień. Jak w kalejdoskopie – potrząśniesz, spojrzysz i już masz inny wzór. Wystarczy jeden maleńki ruch.
Powstanie się udało, bo dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności wybuchło w idealnym dla nas momencie. Gdyby walki rozpoczęły się miesiąc, dwa miesiące później, Niemcy byliby w stanie je zdławić. W kwietniu 1919 roku, chcąc na aliantach wymusić łagodniejsze warunki pokoju, zaplanowali uderzenie z udziałem pół miliona żołnierzy. Operację „Wiosenne słońce" zablokował francuski marszałek Foch. Zagroził aliancką interwencją. Blefował, ale na Niemców to podziałało. Tak naprawdę powstanie wielkopolskie uratowali Francuzi. W ogóle nasza walka z Niemcami była wówczas trochę jak szarpanie tygrysa za wąsy...
Krótko mówiąc: cudowne zrządzenie losu?
Nie tak prędko, szczęściu przecież trzeba pomóc. Wielkopolska przygotowywała się do tego momentu długo i konsekwentnie. Na sukces powstania pracowały trzy pokolenia. Naszą drogę do niepodległości podzielić można na trzy etapy. Pierwszy – mniej więcej od upadku Napoleona do grudnia 1918 roku. Ten czas upływał pod znakiem pracy organicznej. Działalności opartej nie na permanentnej walce, ale tworzeniu struktur konkurencyjnych wobec zaborcy. Oczywiście w tle była gotowość do wystąpienia z bronią w ręku. Wcześniej wybuchały nawet zakończone sukcesem powstania – w 1806 roku przeciw Prusakom czy w 1809 przeciw Austriakom. Ale istotą było czekanie na dogodny moment. Niemcy mieli typową mentalność kolonizatorów: „Nie dopuszczamy Polaków do najważniejszych stanowisk, nie zakładamy w Wielkopolsce wyższych uczelni. Kto chce się uczyć, niech jedzie do Berlina. Tam się zgermanizuje". No i Polacy jeździli, ale w Berlinie tworzyli własne kręgi narodowościowe, społeczne, a potem na miejscu cierpliwie budowali. W tych trzech pokoleniach pojawiło się nie więcej niż 200 liczących się działaczy, którzy potrafili przekształcić świadomość mieszkańców regionu – Karol Marcinkowski, Hipolit Cegielski, Seweryn Mielżyński, Raczyńscy. Niemcy byli zbyt inercyjni, a my doskonale poruszaliśmy się pomiędzy paragrafami. Czym zaowocowało ich myślenie? Wystarczy spojrzeć, kto zrobił powstanie: przede wszystkim doskonale zorganizowani podporucznicy i sierżanci.
A kolejne etapy?
Powstanie to właśnie etap numer dwa. Wybuchło, ponieważ dojrzała do tego sytuacja międzynarodowa. Sam zryw też był zresztą specyficzny. Walki trwały, a tuż obok funkcjonowały szkoły, zakłady pracy, działały telefony. Jeśli chodzi o rytm codziennego życia, zmieniło się niewiele. Przecież podobnie było podczas dopiero zakończonej wojny. Ludzie ponosili takie same ofiary, tyle że teraz dla swoich. Co ciekawe, Polacy walczyli, ale jednocześnie przez cały czas toczyli z Niemcami polityczne negocjacje.
I wreszcie etap trzeci – pomiędzy rozejmem kończącym walki a formalnym przyłączeniem regionu do Rzeczypospolitej. W myśl prawa międzynarodowego powstanie nie miało mocy sprawczej, a do czasu uprawomocnienia się decyzji wielkich mocarstw Wielkopolska była częścią Niemiec. Jakoś musiała ten czas przetrwać. Lokalni liderzy zorganizowali władzę na wzór spółki gospodarczej. W spółce mamy zarząd, radę nadzorczą i zgromadzenie przedstawicieli. Na poziomie sprawowania władzy odpowiadały im Komisariat Naczelnej Rady Ludowej, Naczelna Rada Ludowa i rady ludowe w terenie. Na rozruch w zupełności wystarczyło.
Taka droga do niepodległości to tak naprawdę jedyny model, który się w Polsce sprawdził. Romantyczna idea permanentnego powstania, której przez dziesięciolecia hołdowały choćby elity Królestwa Polskiego, okazała się drogą donikąd. Każdy taki zryw de facto oddalał upragnioną niepodległość.
Ale dlaczego ten model udało się zrealizować akurat w Wielkopolsce?
Bo ludzie pomiędzy Notecią a Kępnem, Międzyrzeczem a Koninem myślą podobnie. W Wielkopolsce nie mieliśmy wielkich latyfundiów, gigantycznych majątkowych rozbieżności. Pozwoliło to stworzyć wspólnotę, którą łatwo było przekonać do pewnych idei. Na takiej zasadzie ludzie zaakceptowali pracę organiczną, a potem powstanie. Mieli poczucie, że to dla nich wszystkich dobre.
Oczywiście to jeszcze kwestia zaborcy, z jakim mieliśmy do czynienia. Przecież w zaborze rosyjskim taki Michał Drzymała na przykład nie miałby czego szukać. Przyjechałaby sotnia Kozaków, obiła go nahajami, wóz puściłaby z dymem, a rodzinę wywiozła na Syberię. Niemcy nie działali tak gwałtownie. U nich nawet bezprawie musiało być zadekretowane. I na tej inercji połączonej ze skrajnym legalizmem, skorzystaliśmy.
Powstanie się udało, ale w Polsce pozostało niedocenione, było spychane na drugi plan, wreszcie zostało zupełnie zapomniane. Taka opinia jest powszechna w Wielkopolsce. Prawda, a może kolejny mit?
W sumie prawda. Tyle że sytuacja i tu jest złożona. O konflikcie pomiędzy endecją, która rządziła Wielkopolską, a Piłsudskim, już wspominałem. Poznań zwykle „robił Warszawie wbrew", a Warszawa się odgryzała, nie zawsze grając czysto. Nie dopuściła na przykład do reelekcji prezydenta Cyryla Ratajskiego, wprowadzając w jego miejsce zarządcę komisarycznego – oczywiście piłsudczyka. Pamięć o powstaniu również została włączona w polityczną wojnę. W okresie międzywojennym Rzeczpospolita nie ustanowiła na przykład żadnego odznaczenia dla jego kombatantów. Poza tym sami Wielkopolanie nie bardzo umieją się chwalić. Moja teściowa miała w życiu dwie święte zasady: „Siedź w kącie, znajdą cię" i „Pokora niebiosa przebija". Do tego dorzucała jeszcze: „Przydałoby się trochę skromności". A przecież, jak się o czymś nie pisze i nie mówi, to tego po prostu nie ma.
Ale teraz o powstaniu zaczyna się mówić coraz więcej...
I wypada się cieszyć. Problem w tym, że Wielkopolanie nie znają własnej historii i tworzą mity, które mają ich dodatkowo nobilitować. Przykład? Obiegowa opinia, że powstanie wielkopolskie było jedynym zwycięskim. A przecież w historii mieliśmy dwa skuteczne zrywy epoki napoleońskiej (1806–1807 oraz 1809) i udane III powstanie śląskie. Przed rokiem głośno było o poznańskiej godzinie W, czyli rzekomo ustalonej dokładnej chwili wybuchu naszego powstania. Przy innych okazjach mówiliśmy o poznańskiej Skałce, poznańskim Barbakanie, hołdzie pruskim w Poznaniu. Ciągle porównujemy się do Warszawy, Krakowa, tworzymy bzdurne klisze. Po co? To jakiś kompleks, z którego nie potrafimy się wyleczyć.
Ale jest problem poważniejszy. Ostatnie 200 lat zwichnęło nam psychikę. W Polsce za patriotę niemal od zawsze uchodził ten, kto stawiał się władzy. Tak było już za czasów Rzeczypospolitej szlacheckiej, a zjawisko nasiliło się jeszcze pod zaborami. Dobry patriota musi krwawić, rzęzić, najlepiej zginąć. Na szczęście ludzie zaczynają normalnieć. W ciągu ostatnich 70 lat różnie w Polsce bywało, ale nie doświadczyliśmy hekatomby, jaką byłaby wojna. Kiedy uczęszczałem do liceum, przypadała setna rocznica wybuchu powstania styczniowego. Pamiętam te obchody – „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni", chwała bohaterom, którzy ginęli za sprawę. W ubiegłym roku mieliśmy 150. rocznicę tego powstania. Przeglądałem historyczne dodatki do gazet i nie znalazłem ani jednego tekstu bezkrytycznie apologetycznego. Owszem, znów pojawiał się przywołany powyżej wiersz. Ale z reguły towarzyszyło mu pytanie: „Ale po co poszli? Nie lepiej było się wcześniej przygotować i poczekać na dogodny moment?". A tak właśnie zrobili wcześniej Wielkopolanie.
Czyli pewien paradygmat ulega jednak zmianie?
Tak. Pytanie tylko, jak trwała to zmiana. Obawiam się, że jeśli, nie daj Boże, znów wybuchnie wojna, powrócimy do myślenia romantycznego. Ono jednak siedzi w nas bardzo głęboko.
Dr Marek Rezler, historyk, publicysta, autor m.in. książek „Powstanie wielkopolskie, spojrzenie po 90 latach" i „Wielkopolanie pod bronią 1768–1921. Udział mieszkańców regionu w powstaniach narodowościowych", członek m.in. Towarzystwa Pamięci Powstania Wielkopolskiego 1918–1919