Zaślubiny Polski z morzem 10 lutego 1920 roku w Pucku wypadły nieszczególnie okazale. Jednym z członków delegacji sejmowej zaproszonej przez gen. Józefa Hallera był Maciej Rataj, który opisał uroczystość jako podniosłą, lecz fatalnie zorganizowaną: „Musieliśmy z ministrem Wojciechowskim szukać sami »dostępu do morza« przez rozmokłe błonia nadbrzeżne, brnąc w błocie do kostek. Deszcz padał na umór tak, że nad księdzem celebrującym mszę nad brzegiem morza trzymano parasol. Zatoka była zamarznięta, musiano wyrąbywać przerębel, by gen. Haller mógł dokonać »zaślubin z morzem«, wrzucając do morza pierścień. Wskutek niesprzyjających okoliczności ceremonia dużo straciła na uroku. Nie mogło w tych warunkach podnieść wrażenia i »wjechanie do morza« oddziału konnicy polskiej, a dało komuś złośliwemu okazję do uwagi, że fantazja polska każe robić wszystko na opak: konnicy każemy pływać po morzu, a marynarzom chodzić po lądzie".
Ale prestiż to jedno, bezpieczeństwo – drugie. Parę miesięcy później, kiedy wojna z bolszewikami zaczęła przybierać groźny obrót, okazało się, że Wolne Miasto Gdańsk wyraźnie sprzyja niedawnym sojusznikom czy też agentom cesarskich Niemiec, którzy pod koniec wielkiej wojny odciążyli je, zwijając cały front wschodni.
Delegat Polski w Gdańsku Mieczysław Jałowiecki zapamiętał z tego czasu mnóstwo dobrze zorganizowanych akcji antypolskich: „Nie było dnia, aby przejeżdżający koleją przez Gdańsk polscy wojskowi nie byli narażeni na wymyślania i wrogie pod ich adresem okrzyki. W porcie zaś zaczęli pojawiać się agitatorzy, zbierający robotników. Rezultatem tej agitacji były strajki właśnie w naszej strefie wolnocłowej. Dokerzy odmówili nawet wyładunków materiałów sanitarnych i dostaw Czerwonego Krzyża pod pozorem, że są to materiały wojenne. (...) Senat Gdański nie zgodził się na cumowanie w porcie statków z bronią i amunicją".
Szczęśliwie obsada polskiej placówki w Gdańsku nie składała się z samych „galileuszy" – urzędasów z zaboru austriackiego, którzy na wszystko mieli jedną radę, tj. „wygotować pismo z uzasadnieniem". Sam Jałowiecki, doświadczony carski wysoki urzędnik i dyplomata, zakupił był w swoim czasie kilka holowników, które się bardzo w trakcie gdańskiego bojkotu przydały; „Statki wyładowywano na redzie wprost do barek, które niezwłocznie odholowywano do Tczewa środkiem Wisły bez zatrzymywania się w Gdańsku. Nie mogąc zatrudniać do takiego wyładunku Niemców, podwoziliśmy nad ranem do statków naszych Kaszubów i tam trzymaliśmy ich cały dzień...". Choć Jałowiecki zdołał przynajmniej w części storpedować antypolskie działania Gdańska, to wiadomo było, że na ten port w razie ponownego zagrożenia liczyć nie można.
„Tempo gdyńskie", bose Antki
Począwszy od 1920 roku na zlecenie władz rządowych powstawało sporo ekspertyz dotyczących lokalizacji przyszłego portu. Pojawił się ciekawy pomysł, by zbudować go w Jeziorze Żarnowieckim, oczywiście przy poszerzeniu i pogłębieniu odprowadzającej wody z jeziora do Bałtyku Piaśnicy. Przeważył pogląd, który prezentowali m.in. przyszły budowniczy portu inż. Tadeusz Wenda i kapitan (wówczas) Marynarki Wojennej Józef Unrug, że zarówno port handlowy, jak i wojenny trzeba budować w Gdyni. Tej samej, którą Monika Żeromska zapamiętała z pobytu jeszcze z ojcem jako urokliwą letniskową wieś z jedynym pensjonatem i nielicznymi domami z cegły... Początkowo inwestycja się wlokła, w 1922 roku Sejm uchwalił specjalną ustawę o budowie portu, rok później powstał tymczasowy port wojenny i rybacki. W 1924 r. rząd zawarł umowę z Konsorcjum Francusko-Polskim Budowy Portu w Gdyni, które miało inwestycję kredytować. To też nieszczególnie pomogło.
Historycy są zgodni: dobry czas dla budowy portu i oczywiście samego miasta nastał po zamachu majowym. A to z dwóch powodów – ogólnej poprawy koniunktury i dlatego, że tekę ministra przemysłu i handlu w siedmiu kolejnych gabinetach dzierżył inż. Eugeniusz Kwiatkowski – nominat prezydenta Mościckiego. Ten ostatni po latach słusznie uznał, że Kwiatkowski był jednym z jego najlepszych wyborów personalnych: „Oprócz znacznego ożywienia wszystkich działów pracy jego resortu stworzył wielki nowoczesny port w Gdyni. Z małej wioszczyny powstało duże stutysięczne miasto z rozległym portem, z urządzeniami jak najbardziej nowoczesnymi. A tempo budowlane, jakie potrafił nadać w naszych trudnych warunkach, było tak potężne, że przewyższało nawet przysłowiowe tempo amerykańskie; toteż w miejsce pojęcia tempa amerykańskiego przyjęto w Polsce »tempo gdyńskie« ...". Tę laurkę uzasadniają dane statystyczne – do 1939 roku Gdynia, jeśli idzie o urządzenia i wyposażenie portu, dogoniła Gdańsk, a w paru kategoriach (takich jak np. wielkość chłodni) zdecydowanie przegoniła. Rząd umiejętnie kierował tam fundusze publiczne oraz, za pomocą zachęt i ulg podatkowych, także prywatne.
Nowe miasto zalali przyjezdni. Trafiło tam mnóstwo niespokojnych duchów z całej Polski: robociarzy i kandydatów na biznesmenów i marynarzy, a także amatorów lekkiego chleba. Znająca gdyńskie klimaty, mieszkająca tam od 1945 r. Stanisława Fleszarowa-Muskat opisywała to w powieści „Tak trzymać!": „Mieszkańcy słomą krytych chałup i ci z pięknych murowanych pensjonatów na Kamiennej Górze jeździli do Gdańska i Wejherowa po kłódki i zamki, których tu przedtem nikt nie używał... Nie chcieli tu obcych, i choć wiedzieli, że sami, własnym rozumem i własną siłą, niczego nie dokonają – obecność tych »nie stąd«, bosych Antków z Kongresówki, Galicjaków i wszelkiej innej zbieraniny odbierała im połowę tej radości i kazała na wszystko patrzeć nieufnie".