Życie według Bożego scenariusza

Nigdy wcześniej o tym nie mówiłem, ale koniec końców muszę opowiedzieć tę historię. Podczas mundialu w 2002 roku przegraliśmy, bo każdy w polskiej reprezentacji realizował własne cele. Skutkiem były kłótnie i kompletny chaos. Wszystko zrujnowaliśmy. Rozmowa z Emmanuelem Olisadebe

Aktualizacja: 13.06.2015 21:43 Publikacja: 12.06.2015 01:15

Życie według Bożego scenariusza

Foto: Fotorzepa/Piotr Nowak

Plus Minus: Właśnie minęło 15 lat od czasu, kiedy w roku 2000 zdobył pan z Polonią Warszawa mistrzostwo Polski. To był ten moment, kiedy pojawił się pomysł, aby został pan reprezentantem Polski?

Tak, myślę, że to musiało być wtedy. Graliśmy świetnie w lidze i ja też grałem bardzo dobrze. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, Puchar Polski, Superpuchar. Jerzy Engel, który pracował wcześniej w Polonii, został mniej więcej w tym samym czasie selekcjonerem kadry i oczywiście o mnie nie zapomniał.

Czuł pan, że jest pan w stanie grać na poziomie reprezentacyjnym?

Najpierw pomyślałem, że to żart, ale to się stało naprawdę. Kiedy zadzwonił do mnie trener Engel i zapytał, co o tym myślę, odpowiedziałem: „Pan nie mówi poważnie". Nigdy nie sądziłem, że jestem wystarczająco dobry, ale trener Engel przekonywał: „Jeśli chcesz, to jest możliwe". Na tym się wtedy skończyło. Ale po kilku tygodniach zaczęła się karuzela. Pojawiły się informacje w stylu „Emmanuel będzie grać dla Polski" i poszło.

Pewnie nie tylko pan pomyślał, że to żart.

Pewnie większość ludzi była o tym przekonana, bo nigdy wcześniej nic podobnego się nie zdarzyło. Wielu pytało: dlaczego? Po co? Przecież to jest przeciętny piłkarz. Ale teraz już wiadomo, że taki był scenariusz mojego życia, więc nikt nie mógł tego zmienić.

Szok był jeszcze większy, bo w Polsce nie mieliśmy wtedy i nadal nie mamy zbyt wielu czarnoskórych rodaków.

Tak, wszedłem na nieznany grunt. Wcześniej byli czarnoskórzy mężczyźni, którzy żenili się z Polkami, dostawali obywatelstwo, ale to były rzadkie przypadki. Dziś to częsta sytuacja, że jest w Polsce wielu cudzoziemców, żyją tu, powiedzmy, dziesięć lat i nabywają prawo do polskiego paszportu. 15 lat temu to nie było normalne i nikt nie wierzył, że mogę zostać reprezentantem Polski. Ale myślę, że to była dobra decyzja.

Pan wierzył i Jerzy Engel też wierzył.

Myślę, że pan Engel był wtedy jedyny. Ludzie w Polonii pytali mnie z niedowierzaniem: „Emmanuel, naprawdę będziesz Polakiem?". Odpowiadałem: „Tak", ale oni dalej nie wierzyli.

Jak pan pamięta zachowanie PZPN w tamtej sytuacji? Próbowali pomóc?

Oczywiście, że próbowali pomagać. Prezesem PZPN był wtedy Michał Listkiewicz, był też Zbigniew Boniek, pomagali. Ja na szczęście nie byłem w środku tego całego administracyjnego zamieszania. Jedyne, co mnie obchodziło, to granie dla Polski. Jak się to miało stać, było sprawą drugorzędną.

Prezydentem był Aleksander Kwaśniewski i od niego zależało nadanie obywatelstwa. Miał pan z nim wtedy jakiś kontakt?

W trakcie samej procedury nie mieliśmy okazji się spotkać. Tamtego roku były wybory prezydenckie i wziąłem nawet udział w spocie wyborczym promującym jego kandydaturę. Ale widywałem go tylko w telewizji. Później spotkaliśmy się z nim razem, jako reprezentacja. Wiem, że był wielkim fanem sportu. W tamtym czasie wszystko ułożyło się tak, żebym szybko dostał polski paszport. W Afryce mówimy, że to jest Boży plan, niczego nie możesz w nim zmienić. Prezes Listkiewicz był na miejscu, Boniek też, Kwaśniewski był prezydentem i w dodatku fanem sportu. Wszystko było na swoim miejscu i stało się.

Czyli w Bożym planie było także, że z nigeryjskiego Jasper United trafił pan akurat do Polonii, gdzie pracował Jerzy Engel, a nie gdzieś indziej?

Przyjechałem do Polski za sprawą pana Ryszarda Szustera, który był przyjacielem Jerzego Engela. Najpierw pojawiłem się na testach w Wiśle Kraków, ale suma, której mój klub wtedy zażądał, była za duża. Potem byłem w Ruchu Chorzów i sytuacja się powtórzyła. Dopiero w trzecim podejściu przyjechałem do Warszawy, gdzie Janusz Romanowski, ówczesny właściciel Polonii, miał pieniądze. Zagrałem w kilku meczach sparingowych i zdecydowali się mnie kupić.

W sierpniu 2000 roku byłem w Rzymie, a pan wtedy debiutował w meczu reprezentacji przeciwko Rumunii. Jeden z moich znajomych celowo kupił włoską gazetę, żeby sprawdzić wynik meczu. I wtedy wielkie zaskoczenie. Gola dla Polski zdobył Olisadebe.

(śmiech)... Pamiętam ten mecz bardzo dokładnie. Reprezentacja nie była jeszcze wtedy zbyt mocna, a ja dodatkowo w pierwszej połowie wybiłem sobie bark. W przerwie trener Engel chciał mnie w związku z tym zmienić. Powiedziałem nie. – Ale ty nie możesz grać – odpowiedział. Poprosiłem lekarza o zastrzyk. Wbił mi w ramię igłę jak dla konia i za pięć minut byłem jak nowo narodzony. Wyszedłem na drugą połowę i na szczęście w 76. minucie zdobyłem gola. Podjąłem wtedy dobrą decyzję, bo jeśli zszedłbym w przerwie i prawdopodobnie przegralibyśmy mecz, nagłówki gazet krzyczałyby: „Polska przegrała. Olisadebe nie zagrał dobrze i doznał kontuzji". Wszedłem z pękniętym barkiem, o czym mało kto wiedział, ale potem miałem dwa miesiące przerwy, zanim znowu wybiegłem na boisko. Nigdy nie zapomnę tego meczu. To był początek dobrej historii.

Miał pan obawy w stylu: „Co się stanie, jeśli nie będę strzelał goli dla Polski? Co powiedzą kibice"?

Tak, miałem takie obawy. Tamte strachy zmieniły się w pozytywną energię. Przyjechałem z Nigerii, grałem w Polsce, pomogłem zdobyć Polonii mistrzostwo po tak wielu latach przerwy. To wszystko złożyło się na moją mentalność zwycięzcy.

I wtedy przyszedł mecz z Ukrainą na początek eliminacji do mistrzostw świata.

Tak, to było niewiarygodne.

Najlepszy w pana wykonaniu dla reprezentacji?

Myślę, że tak, bo Ukraina miała kapitalną drużynę z Andrijem Szewczenką i Serhijem Rebrowem. Nikt nie dawał nam szans. Obejrzałem sobie ten mecz później i słuchałem komentatora, który krzyczał: „Gol, gol, Emmanuel!", i pomyślałem sobie, że ten mecz musiał znaczyć dla polskich kibiców niesamowicie dużo. Graliśmy na stadionie mieszczącym 50–60 tysięcy kibiców i wśród nich ja, jedyny czarnoskóry chłopak. Pamiętam, jak ukraińscy kibice udawali odgłosy małp. To mnie nakręciło. Nie lubię grać, kiedy na trybunach są dwa tysiące ludzi i panuje cisza. Po pierwszym golu małpie odgłosy trochę przycichły. Po drugim już ich więcej nie było. Może doszli do wniosku, że to mi jednak pomaga i lepiej przestać. Gola strzelił jeszcze Radosław Kałużny, a oprócz tego mieliśmy niewykorzystany rzut karny. To był fantastyczny mecz. To był początek. Gdybyśmy w Kijowie przegrali, historia mogła się potoczyć inaczej. A tak wszyscy byli zadowoleni z meczu, a ja byłem zadowolony z siebie. Nie jestem Polakiem z urodzenia, ale wtedy poczułem, jak wiele dla mnie znaczy gol strzelony dla Polski. Myślę, że grałem lepiej w reprezentacji niż w klubie, bo miałem poczucie, że w kadrze muszę coś udowodnić.

Dziś mieszka pan i prowadzi interesy w Lagos, planuje pan zapisać się w Nigerii na kurs trenerski. Czuje się pan jeszcze związany z Polską?

Często wracam do Polski i nie odmawiam wywiadów, bo ludzie chcą wiedzieć, co u mnie. I mają do tego prawo. Kibice mnie znają, wiedzą, kim jestem, bo grałem w reprezentacji Polski.

Nie zawsze jednak było miło. Na polskich stadionach także mógł pan usłyszeć odgłosy małp.

Kiedy grałem dla Polonii, taka sytuacja zdarzyła się kilka razy. Podczas gry dla drużyny narodowej coś takiego miało miejsce tylko raz, na stadionie Legii Warszawa. Pamiętam jednak także, że kiedy graliśmy z Norwegią w Oslo, polscy kibice przygotowali transparent: „Emmanuel 100-procentowy Polak". Było mi naprawdę miło.

Dzień po dniu stawał się pan kimś w typie gwiazdy popkultury.

Nigdy się tak nie czułem, to raczej dziennikarze i kibice chcieli mnie zrobić kimś takim (śmiech). Nie jestem człowiekiem, który zabiega o popularność. Każdy ma swoją drogę, ja nie lubię stawać przed kamerami, to nie mój styl. Ludzie mi powtarzali: „Musisz, musisz tak robić", ale to nie jestem prawdziwy ja. Chcę być naturalny...

A więc okładka magazynu „Viva" ze zdjęciem z pana ślubu specjalnie pana nie ucieszyła?

Musiałem się na to zgodzić, bo ludzie wokół mnie powtarzali: „No dawaj, to twój czas, korzystaj z popularności". Ale dla mnie osobiście tak naprawdę takie sytuacje nic nie znaczyły.

Stał się pan gwiazdą na tyle znaczącą, że Pepsi zaprosiło pana na specjalny show z udziałem Davida Beckhama i kilku innych znakomitych piłkarzy.

Reprezentowałem tam Polskę. Nie tylko Beckham tam był, przyjechali też Rivaldo, Rui Costa czy Roberto Carlos. Musiałem z nimi rywalizować jeden na jednego. Było zabawnie, ale przy tym bardzo się zmęczyłem. Zagrałem mecz ligowy, potem natychmiast poleciałem do Londynu, miałem tam nagranie dla Pepsi, zaraz wróciłem i bez żadnego treningu musiałem znowu zagrać ważne spotkanie w lidze.

Dobre występy w reprezentacji pomogły w przenosinach do Panathinaikosu? Czy może większe znaczenie mają pana mecze w barwach Polonii przeciwko greckiej drużynie?

Zagrałem w Polonii przeciwko Panathinaikosowi bardzo dobrze, ale też wtedy we wszystkich meczach pucharowych spisywałem się nieźle. Grekom bramki nie strzeliłem, ale coś we mnie dostrzegli.

Kontrakt podpisał pan jeszcze przed mistrzostwami świata i do Korei pojechał już jako zawodnik greckiego klubu. Sam mundial to nie do końca wesoły moment w pana karierze. Do dziś kibice dyskutują, dlaczego nie poszło wam lepiej.

Takie pytanie musi paść, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak graliśmy w eliminacjach. Zakwalifikowaliśmy się do mistrzostw świata jako pierwsza drużyna z Europy, na kolejkę przed końcem. Mieliśmy bardzo dobry bilans. I potem... Myślę, że problemem po części było to, jak długo Polacy czekali na ten awans. Wszyscy mieli w pamięci znakomitą historię polskiej piłki, ale do trzech poprzednich turniejów reprezentacji nie udało się zakwalifikować. Nikt z drużyny tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, co to znaczy występować na takiej imprezie jak mistrzostwa świata. Dla trenera Engela to był pierwszy turniej i dla każdego z piłkarzy to był pierwszy turniej. Nie rozumieliśmy, co to znaczy grać o Puchar Świata. Innym problemem było to, że reprezentacja w mojej opinii nie była jednością. Dochodziło do kłótni między piłkarzami a prasą, co osłabiało tę drużynę. To był główny powód, dla którego nie zagraliśmy dobrze. Nasza słaba gra była ogromnym rozczarowaniem dla mnie i dla wszystkich kolegów. Każdy z nas dostał szansę, żeby się pokazać przed całym światem. I się nie udało.

Był jednak jeden wygrany mecz, 3:1 ze Stanami Zjednoczonymi, w którym zdobył pan nawet gola...

Tak, przed ostatnim meczem trener Jerzy Engel zmienił niemal całą drużynę i zagraliśmy dobrze. Każdy potem mógł się zastanowić, co by się stało, gdybyśmy w takim składzie wyszli od pierwszego spotkania mistrzostw świata. Można o tym rozprawiać w nieskończoność. Moim zdaniem jednak przyczyna porażki tkwiła w tej drużynie. W trakcie eliminacji byliśmy jednością, nie zajmowaliśmy się tym, który z nas jest najsławniejszy, który strzelił najwięcej goli. Mieliśmy wspólny cel: zakwalifikować się. Kiedy już się to udało, każdy zaczął realizować własne cele. Skutkiem był według mnie kompletny chaos. Myślę, że lepiej by było, gdybyśmy nie pojechali na mistrzostwa świata. Po co była ta cała walka i poświęcenie w trakcie eliminacji, skoro potem w trakcie mundialu wszystko zrujnowaliśmy? Dlatego po mistrzostwach już nie miałem tak silnej motywacji, żeby grać w reprezentacji. Byłem kilka razy powoływany, ale nie zagrałem dobrze. Gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, mogę powiedzieć, że popełniłem błąd. Powinienem się był zachować profesjonalnie i dalej się starać jak najlepiej grać w kadrze. Dziś to już jednak historia.

Kibice też mieli żal.

Rozumiem kibiców w Polsce. Oni także byli rozczarowani, bo liczyli na dobry wynik w mistrzostwach świata. Wielu ludzi mogło być też zawiedzionych moją postawą na mundialu, ale ten turniej to był kolejny poziom, na który trzeba było się wznieść. Nie da się go z niczym porównać. Spotyka się różne kraje, różne style gry i drużyna nie da rady, jeśli nie jest przygotowana na sto procent, jeśli coś nie jest na swoim miejscu. A my tam w Azji z powodu różnicy czasu nie mogliśmy zasnąć. A więc musieliśmy brać tabletki na sen, a potem, kiedy przychodziła pora treningu, byliśmy ospali i ledwo się ruszaliśmy. Oczywiście to nas nie usprawiedliwia, bo piłkarze z innych europejskich krajów też żyli w takich samych warunkach, tylko że oni mieli wcześniejsze doświadczenia z innych turniejów i wiedzieli, jak z tym sobie radzić.

Ten turniej był w 2002 roku, 13 lat temu, a w pana głosie wciąż słyszę żal.

Nigdy wcześniej o tym nie mówiłem, ale koniec końców musiałem to zrobić. Czasami po prostu trzeba opowiedzieć swoją historię, a co kto sobie na ten temat pomyśli, to już jego sprawa.

W Panathinaikosie grał pan przez kilka lat. Były momenty świetne, ale pewnie zastanawia się pan: „Gdzie mógłbym zajść, gdyby nie kontuzje"?

Czasami myślę, że gdybym nie miał tylu kontuzji, to mógłbym grać w Arsenalu albo i w innym z największych europejskich klubów. Miałem możliwości. Ale po chwili przychodzi refleksja, skąd tak naprawdę wyruszyłem w swoją drogę i dokąd jednak udało mi się zajść. Nie ma czego żałować, shit happens. Kontuzje mi przeszkadzały, spowolniły mój rozwój, ale takie jest życie. Niektórzy piłkarze z takimi problemami jak moje dawali sobie spokój z futbolem, ale ja się nie poddałem. Mogę tylko dziękować Bogu, że dał mi taką szansę.

Wspomniał pan o Arsenalu dlatego, że właśnie tej drużynie strzelił pan w 2001 roku w Lidze Mistrzów bramkę? Zwiódł pan wtedy kameruńskiego obrońcę Laurena jak juniora.

Wspomniałem o Arsenalu, aby pokazać, jakiego kalibru kluby się mną interesowały. Ale natychmiast, gdy się ktoś mną zainteresował, to przytrafiał mi się uraz. Zagrałem przeciwko FC Porto na ich stadionie i zdobyłem gola. Wtedy naszych przeciwników prowadził Jose Mourinho. Po sezonie odezwali się do nas z tego klubu, pytając o możliwość mojego transferu, ale akurat wtedy brakowało mi zdrowia. Takich historii było więcej, ale nie ma co ich rozpamiętywać, życie toczyło się dalej. Nie mogę narzekać (śmiech).

W 2005 roku jako zawodnik Panathinaikosu strzelił pan bramkę Wiśle Kraków, zamykając jej drogę do Ligi Mistrzów.

Tak, to bardzo smutne (śmiech). Może powinni byli zadzwonić do mnie przed meczem i zaproponować trochę pieniędzy (śmiech)? Mieli od nas lepszą drużynę, nigdy nie widziałem, żeby któryś z polskich klubów grał tak dobrze. W Panathinaikosie nie wierzyliśmy, że możemy ich pokonać. Ale wtedy w dwumeczu strzeliłem dwie bramki. Mogło się wydawać, że zdobyłem je łatwo, od niechcenia, ale moje gole zawsze tak wyglądały. Po prostu byłem we właściwym czasie i we właściwym miejscu, a najtrudniejszą częścią mojej pracy było w to miejsce dotrzeć. Przepraszam Wisłę Kraków (śmiech). Mieli wtedy wielką szansę awansu, a od tamtego czasu już nie zbudowali równie dobrej drużyny.

Potem miał pan epizod w Premier League, ale zupełnie nieudany. Czemu nie wyszło w Portsmouth?

Nie lubię o tym rozmawiać, to są bolesne wspomnienia. Przenosiny do Anglii to była zła decyzja, ale czasami w życiu takie też się podejmuje. Szedłem tam za psie pieniądze, ale myślałem sobie: „Dwa, trzy mecze i pokażę Premier League, kim jestem". Nie dostałem jednak szansy. Czemu? Nie wiem. Przekaz był zawsze ten sam: „Emmanuel nie gra, bo jest kontuzjowany". Ale przecież nie mogłem być kontuzjowany i trenować codziennie, a potem znowu siadać na ławce. Jeśli byłbym kontuzjowany, to przecież nie byłbym nawet wśród rezerwowych. Po czterech miesiącach zerwałem kontrakt.

W końcu pojechał pan do Chin do klubu Henan Construction w Zhengzhou i to był dobry czas w pana karierze.

Tak, bardzo dobry. Poszedłem do przeciętnego klubu, ale takiego, który chciał inwestować i się rozwijać. Mieliśmy młodą drużynę i miałem pomagać tym chłopakom stawać się profesjonalistami. Szanowali mnie tam, pieniądze były dobre, a do tego lubię chińskie jedzenie, więc to też nie był problem. To były dla mnie trzy najlepsze lata. Naprawdę cieszyłem się wtedy futbolem.

A jak z życiem w Chinach?

Z piłkarskiego punktu widzenia wszystko było na swoim miejscu: dobre treningi, pieniądze płacone na czas. Ale było trochę nudno, nie tak jak w Europie, że po treningu możesz iść na kawę. Żyliśmy trochę jak w wojsku. Codziennie musieliśmy się budzić o ósmej rano, przed meczami nas przeszukiwali, zabierali telefony. Dla mnie to nie był problem, bo zawsze byłem zdyscyplinowanym piłkarzem. Nie przeszkadzało mi to. Poza tym byłem traktowany w drużynie jak wielka gwiazda.

Kibice tam też pana zaczepiali?

Tak, rozdawałem autografy, chodziłem do programów radiowych. Czułem się w Chinach znakomicie.

Dlaczego przed meczami zabierali wam telefony?

Po pierwsze, bali się ustawiania meczów. A po drugie, nie chcieli, żeby piłkarze tuż przed meczem albo na ławce rezerwowych grali w gry na komórkach. Przede wszystkim jednak chodziło o próby przekupstwa.

W Azji to prawdziwa plaga.

Lubią to bardzo (śmiech).

Miał pan jakieś propozycje tego typu?

Nie, nigdy nawet nie próbowali. Myślę, że osoby, którzy się tym zajmują, najpierw robiły dokładne rozpoznanie, sprawdzały, kto jest kim. To są bardzo sprytni ludzie, przyglądają się i oceniają, czy mógłbyś się zgodzić. Do mnie nikt nie przyszedł i nie powiedział: „Ten mecz trzeba przegrać". Może dlatego, że zawsze powtarzam, iż można mi dawać pieniądze za to, żebym wygrywał mecze, a nie po to, żebym przegrywał.

Czy uważa pan z perspektywy 15 lat, że pański przykład wywołał rewolucję w polskiej piłce? Od tego czasu mamy kolejnych reprezentantów z zagranicy: Rogera, Ludovica Obraniaka i kilku innych.

Myślę, że tak. Nie nazwałbym tego rewolucją, ale ludzie w Polsce mają teraz inne spojrzenie na obcokrajowców, a zwłaszcza czarnoskórych piłkarzy. Wiele się zmieniło. Spotykam w Polsce moich czarnoskórych znajomych, którzy mówią mi: „Dziękujemy. Zrobiłeś coś dobrego dla nas. Polacy patrzą na nas inaczej i doszli do wniosku, że mogą z nami pracować. Patrzą na nas normalnie. Nasze życie jest teraz odrobinę łatwiejsze". A to ważniejsze niż futbol.

Ktoś tam panu teraz w Nigerii przypomina, że powinien był pan grać dla niej?

Czasami tak mówią w żartach. Ale w Nigerii do takich sytuacji jesteśmy przyzwyczajeni, bo wielu Nigeryjczyków gra dla innych reprezentacji, choćby dla Anglii. To nie jest nic nowego. Zmiana jest innego rodzaju: Nigeryjczycy zaczęli się interesować Europą Wschodnią. Kiedy zobaczyli, że Emmanuel gra dla Polski, zaczęli sprawdzać, gdzie dokładnie ten kraj jest na mapie, zaczęli się interesować nawet polską polityką. Ludzie w Nigerii wiedzą więcej o Polsce, dzięki temu, że ja grałem w polskiej reprezentacji.

Plus Minus: Właśnie minęło 15 lat od czasu, kiedy w roku 2000 zdobył pan z Polonią Warszawa mistrzostwo Polski. To był ten moment, kiedy pojawił się pomysł, aby został pan reprezentantem Polski?

Tak, myślę, że to musiało być wtedy. Graliśmy świetnie w lidze i ja też grałem bardzo dobrze. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, Puchar Polski, Superpuchar. Jerzy Engel, który pracował wcześniej w Polonii, został mniej więcej w tym samym czasie selekcjonerem kadry i oczywiście o mnie nie zapomniał.

Czuł pan, że jest pan w stanie grać na poziomie reprezentacyjnym?

Najpierw pomyślałem, że to żart, ale to się stało naprawdę. Kiedy zadzwonił do mnie trener Engel i zapytał, co o tym myślę, odpowiedziałem: „Pan nie mówi poważnie". Nigdy nie sądziłem, że jestem wystarczająco dobry, ale trener Engel przekonywał: „Jeśli chcesz, to jest możliwe". Na tym się wtedy skończyło. Ale po kilku tygodniach zaczęła się karuzela. Pojawiły się informacje w stylu „Emmanuel będzie grać dla Polski" i poszło.

Pewnie nie tylko pan pomyślał, że to żart.

Pewnie większość ludzi była o tym przekonana, bo nigdy wcześniej nic podobnego się nie zdarzyło. Wielu pytało: dlaczego? Po co? Przecież to jest przeciętny piłkarz. Ale teraz już wiadomo, że taki był scenariusz mojego życia, więc nikt nie mógł tego zmienić.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem