Jan Tokarski. Gdy demokracja stanie się imperium

Kresem nowoczesnej demokracji, ambicją i obietnicą wpisaną od początku w jej ducha, jest pragnienie stworzenia systemu demokratycznego w globalnej skali. Ceną takiej operacji może być rezygnacja z własnej istoty – zamiana demokracji w imperium.

Publikacja: 13.09.2019 18:00

Jan Tokarski. Gdy demokracja stanie się imperium

Foto: Rzeczpospolita / Mirosław Owczarek

Ekspansja leży w naturze demokracji. Ustrój, którego samą istotą jest znoszenie dzielących ludzi granic, nie może uznać żadnej granicy za niemożliwą do sforsowania. Na wszelkie istniejące w świecie bariery człowiek demokratyczny patrzy jako na rzeczy skazane, by przeminąć. Jak wierzy, z czasem demokracja zatriumfuje wszędzie: na każdym kontynencie, w każdym państwie, w każdej kulturze. Równość musi być powszechna – albo pozostanie niespełnioną obietnicą.

Tej głęboko przeżywanej wiary oraz wynikającego z niej poczucia misji nie jest w stanie podważyć fakt, że nowoczesna demokracja jest w szerokiej historycznej perspektywie świeżym, przeprowadzanym ze względnym sukcesem jedynie na ograniczonym terytorium eksperymentem. Lwią część dziejów wypełniają historie imperiów – tego, jak powstawały i upadały, jak dokonywały podbojów i ulegały barbarzyńskim hordom; jak tworzyły wielkie, ponadczasowe dzieła i dokonywały straszliwych zbrodni. Dziś jednak – wierzy demokrata – czasy imperiów bezpowrotnie przeminęły. Żyjemy w epoce, w której nie tylko wielkie, globalne mocarstwa, ale również państwa narodowe – byty polityczne powstałe na gruzach dawnych imperiów – ulegają wyraźnej, choć z pewnością nie całkowitej erozji. Triumf zachodnich wartości ma być równoznaczny z triumfem antyimperializmu. W efekcie nad dziejami wielkich potęg nie chcemy się dziś zastanawiać. A już z pewnością nie po to, by szukać w nich klucza do zrozumienia współczesności.

To jednak błąd. W tematyce imperium ożywa bowiem temat zapomniany przez naszą epokę – problem formy politycznej – oraz charakterystyczne dla niego pytania. Jeżeli demokracja ma się rozprzestrzenić na cały świat, czy nie musi działać niczym imperium (to znaczy być centrum, które ukształtuje peryferie na swoje podobieństwo)? Czy uznając nieuchronność (lub chociaż słuszność) takiej ekspansji, demokracja potrafi dorosnąć do swojego marzenia i przeistoczyć je w projekt polityczny z prawdziwego zdarzenia? A może ceną takiej operacji byłaby rezygnacja z własnej istoty – zamiana demokracji w imperium?

Rozrost zwiastuje upadek

Zatrzymajmy się na moment przy tym słowie. Terminem „imperium" nauki polityczne zwykły określać byt polityczny władający rozległym terytorium. Charakterystyczne dla imperium ma być zwłaszcza przeciwstawienie centrum i peryferii. Centrum jest miejscem tworzenia porządku i wzorów zachowania, peryferie – obszarami, które ów porządek lub wzory dobrowolnie lub pod przymusem kopiują. Imperium jest więc potężne w dwojakim sensie: politycznie i kulturowo. Posiada zdolność „zarażania" swoją wizją porządku innych struktur politycznych i włączania ich w orbitę swoich wpływów. Jednocześnie, jest dla peryferii atrakcyjne, często funkcjonuje jako synonim światowości i przeciwstawiane bywa charakterystycznemu dla rodzimej kultury zacofaniu. Mówiąc we współczesnym żargonie, imperium jest postrzegane jako swoisty wehikuł „modernizacji".

Wszystkie imperia prędzej lub później zaczynają trząść się w posadach. Trudno podać jedno uniwersalne źródło takiego rozwoju wypadków – przyczyny erozji potęg są zawsze równie złożone, jak one same. Można jednak pokusić się o sformułowanie takiej oto, nad wyraz ostrożnej diagnozy: upadek imperiów ściśle związany jest z ich rozrostem. W którymś momencie kręgosłup nie wytrzymuje konstrukcji kolosa i całość rozpada się na kawałki. Centrum przestaje być zdolne do narzucania peryferiom swojej woli. Te ostatnie okazują się bowiem zbyt rozległe, aby dało się wszędzie prowadzić skuteczną i konsekwentną politykę. Nieoczekiwanie, to, co miało być ogromnym osiągnięciem – gigantyczna skala oddziaływania imperialnej siły – okazuje się również przekleństwem. Zaangażowany w bezlik regionalnych konfliktów i napięć, które zobowiązany jest co rusz rozstrzygać, hegemon zaczyna przypominać skrępowanego przez hordę liliputów Guliwera. Staje się zakładnikiem własnej potęgi. Aby ją utrzymać, musi jej stale używać, lecz właśnie postępując w ten sposób – traci ją.

Wszyscy jesteśmy ?tacy sami

Współczesna wrażliwość sugeruje nam, że demokracja jest zaprzeczeniem imperium. To jednak złudzenie. Rzecz bynajmniej nie jest prosta ani jednoznaczna.

Co ożywia demokrację? Co stanowi samą istotę jej ducha? Od Tocqueville'a wiemy, że wyobrażeniem organizującym demokratyczny świat jest przekonanie o zasadniczym podobieństwie wszystkich ludzi. Oznacza ono, że wszystkie dzielące ludzi różnice mają wtórny, przypadkowy charakter. W istocie wszyscy są tacy sami. Wyobrażenie to było nie do pomyślenia w świecie przednowoczesnym. Jak bowiem zauważał Tocqueville, nawet „w czasach swojego największego oświecenia Rzymianie podrzynali gardła nieprzyjacielskim wodzom, których przedtem wlekli za rydwanem podczas triumfu, i rzucali jeńców zwierzętom na pożarcie, aby zabawić lud. Cycero, który tak lamentuje, wspominając ukrzyżowanie jednego z obywateli Rzymu, nie znajduje słowa krytyki wobec potwornych ekscesów, jakich dopuszczają się zwycięzcy. Jest oczywiste, że w jego pojęciu cudzoziemiec jest człowiekiem odmiennego gatunku niż Rzymianin".

Demokracja – nie ustrój polityczny, ale wielki ruch dziejowy na rzecz równości – drastycznie zrywa z takim obrazem świata. Tam, gdzie królowała dotąd obojętność, pojawia się współczucie. Tocqueville proponuje nam następujące, „socjologiczne" wyjaśnienie jego narodzin: „Kiedy pozycje są w jakimś społeczeństwie niemal całkowicie zrównane, wszystkim ludziom właściwy jest mniej więcej ten sam sposób myślenia i odczuwania i dlatego każdy człowiek w jednej chwili może zrozumieć przeżycia innych – wystarczy, by przyjrzał się sobie samemu. Nie ma więc takich niedoli, których nie mógłby pojąć, i zawsze pewien tajemny instynkt pozwoli mu ocenić ich rozmiary. Nawet jeśli są to niedole obcych i wrogów, wyobraźnia sprawi, że wczuje się w ich sytuację. Wyobraźnia wzbogaca jego litość o osobisty ton i każe mu cierpieć na widok męczarni bliźniego".

Czasy demokratyczne to z tej perspektywy okres wielkiego moralnego przebudzenia. Można by wręcz powiedzieć: iście chrześcijańskiej konwersji. W każdym człowieku demokrata widzi bowiem przede wszystkim bliźniego. Nie wroga czy obcego, ale kogoś podobnego do siebie, kto ma takie same pragnienia i lęki; kto tak samo przeżywa chwile euforii i cierpienia. Wszystko, co ludzi dzieli, zostaje uznane za rzecz drugorzędną, przypadkowy wytwór historycznych okoliczności. W swojej najgłębszej istocie wszyscy są do siebie podobni. Więcej ludzi łączy niż dzieli.

Wraz z odkryciem uniwersalnego podobieństwa, demokracja odkrywa również tego, kto jest jej podmiotem – jednostkę. To ona – jej prawa i roszczenia, jej interesy i bezpieczeństwo – stają się teraz samym centrum świata wyobrażeń, do którego dopasowuje się wszystkie pozostałe elementy. W tym również: wyobrażenia dotyczące polityki. Jej celem nie jest już ani zbudowanie potężnego imperium, ani konsolidacja wspólnoty, ani zaprowadzenie porządku zgodnego z prawem Boga. Racją bytu państwa staje się zagwarantowanie wszystkim ich jednostkowych praw. Reżimy polityczne dzielą się odtąd na te, które owe indywidualne prawa gwarantują, i te, które je gwałcą. W czasach triumfu demokratycznych wartości znika więc klasyczna klasyfikacja ustrojów, bo odpowiedź na wszystkie najważniejsze bolączki ludzkiej kondycji zawiera się w systemie demokratycznym. Wygasa skomplikowana gra różnych porządków politycznych, symbolicznie dająca się przedstawić jako „walka liczb" – jednego (monarcha), nielicznych (arystokracja) i wielu (demokracja). Lud to już teraz nie większość. Lud to wszyscy.

Jednostka i państwo

Kim jednak jest mieszkaniec demokracji, skoro określamy go przede wszystkim jako jednostkę, indywiduum? Czy posiada jakieś trwałe cechy? Czy jest częścią jakiejś wspólnoty w sposób nieodwołalny, niezależny od swoich indywidualnych decyzji? Co – jeżeli cokolwiek – zbiorowość ma prawo mu narzucać?

Alexis de Tocqueville nie miał wątpliwości co do radykalizmu zmiany, z jaką związany jest triumf demokracji. „System arystokracji" – czytamy w drugim tomie „O demokracji w Ameryce" – „połączył wszystkich obywateli w długi łańcuch, który ciągnął się od chłopa do króla. Demokracja zerwała ten łańcuch i rozdzieliła wszystkie jego ogniwa". To, co jednostkowe, ma być odtąd zawsze mocniejsze od tego, co zbiorowe. Pierwszemu nadaje się charakter nieodpartej i jedynie prawdziwej rzeczywistości. Drugie zostaje wygnane do sfery zmyśleń i wiedzie odtąd żywot rzeczy wyobrażonej, skonstruowanej przez działające jednostki. Takie spojrzenie oznacza oczywiście ogromne wyzwolenie pojedynczej osoby z ciasnego gorsetu zbiorowych reguł i systemów wartości. Wiąże się jednak również z wymierną stratą. Jak bowiem zauważał Tocqueville, „demokracja nie tylko każe ludziom zapominać o przodkach, ale również pozbawia ich myśli o potomkach i odsuwa ich od współczesnych. Demokracja stale sprowadza człowieka do niego samego i może go skazać na całkowite zamknięcie w kręgu własnej samotności". Ustanawia władzę teraźniejszości, bo „jest" okazuje się zawsze mocniejsze od „było" i „będzie". Michael Oaekshott nazwał ten stan rzeczy „tyranią chwili", „poddaństwem względem bieżących warunków". W tych nowych okolicznościach naprzeciwko jednostki stoi już tylko państwo – gwarant równości wszystkich i wolności każdego z osobna. Logika ustroju, w jakim żyje, nakazuje człowiekowi demokratycznemu troszczyć się przede wszystkim o siebie samego. Kolonizuje więc przestrzeń publiczną swoimi subiektywnymi ekspresjami, w których chodzi nie tyle o znalezienie z innymi wspólnego języka, ile o wyrażenie i podkreślenie własnej niepowtarzalności. Demokratyczne państwo powtarza ten schemat niejako w zwierciadlanym odbiciu. Nie ma być niczym innym jak „imperium prawa" – doskonale neutralnym wykonawcą doskonale abstrakcyjnych reguł, mających zabezpieczyć uprawnienia i interesy poszczególnych jednostek.

Gdy świta demokracja, zbiór obywatelskich praw i obowiązków zostaje spisany na nowo. Państwo staje się czystą uniwersalnością (bo ma realizować doskonale „neutralne" aksjologicznie prawo), a obywatele – czystym partykularyzmem (tj. nosicielami „swojej kultury", „swojej tożsamości", którą rządzący zobowiązani są uznać). Państwo to czysta idea, obywatel – samo ciało. Kto nie chce tego zaakceptować, z demokratycznego punktu widzenia jest heretykiem. A w domyśle również: kimś niebezpiecznym, zagrażającym (przynajmniej potencjalnie) naszym indywidualnym swobodom i powszechnej równości. Demokracja jest więc świeckim mesjanizmem. Zawiera w sobie pokusę manichejskiego oglądu rzeczywistości. A także potrzebę ekspansji. Znoszenie granic samo nie może mieć żadnej granicy.

Globalne ambicje

Na podstawie tych rozważań możemy więc już pokusić się o odpowiedź na pytanie o możliwą demokratyczną zbiorowość – o taki rodzaj wspólnoty, który byłby w pełni zgodny z najgłębszą istotą demokratycznego ducha. Mogłaby nią być jedynie cała ludzkość. Kresem nowoczesnej demokracji, ambicją i obietnicą wpisaną od początku w jej ducha, jest więc pragnienie stworzenia systemu demokratycznego w globalnej skali – bądź to jako jednego państwa powszechnego, bądź też jako grupy demokratycznych państw. Bardziej logiczna wydaje się przy tym ta pierwsza opcja. Druga zakłada bowiem istnienie między ludźmi jakichś zasadniczych różnic, które nakazywałyby im zrzeszać się w odrębne polityczne struktury. Tymczasem demokracja odrzuca potrzebę tego rodzaju mediacji.

W pewnym sensie można więc powiedzieć, że stanowi świeckie powtórzenie gestu Marcina Lutra. Tak jak Kościół nie jest koniecznym pośrednikiem w relacji wiernego z Bogiem, tak państwo nie jest, ani być nie powinno, pośrednikiem między jednostką a rodzajem ludzkim. Podobieństwo jest czymś uniwersalnym – równość musi więc być powszechna. Tak demokracja odrzuca polityczność. Nie wierzy bowiem w nieodzowność życia w ograniczonej, a więc potencjalnie posiadającej wrogów wspólnocie. We wspólnocie, która ma swoje partykularne wartości i swoją niepowtarzalną historię.

Podobieństwo – wierzą wbrew faktom demokraci – okaże się zawsze bardziej realne niż dzielące ludzi różnice. To te ostatnie są dla nich zjawami z mgły i galarety. To one mącą spokój z natury rzeczy dobrodusznej i pokojowo nastawionej ludzkości. Prawdziwe człowieczeństwo ma być człowieczeństwem bez formy – wolne od partykularyzmów, zbudowane wyłącznie z płynnych kształtów. Podkreślę to raz jeszcze: niewidocznym zrazu rewersem demokratycznego marzenia o uniwersalnym podobieństwie ludzi jest dekonstrukcja polityczności; przemiana człowieka ze zwierzęcia politycznego w osobę prywatną.

Nakreślony powyżej projekt to jednak niebezpieczny miraż. Prowadzi prostą drogą do paraliżu politycznych instytucji. Trudno odnaleźć wspólną przestrzeń porozumienia z tymi, którzy myślą inaczej niż my. Triumf indywidualizmu – a więc owej par excellence demokratycznej, wyzwolonej z krępujących ją dotąd pęt jednostki – poza bezprecedensowym zakresem swobód, przyniósł ze sobą również uwiąd rzeczy wspólnej. Nie dzielimy już z naszymi współobywatelami jednego świata.

Każdy ma „swoje" media, w których zapoznaje się ze „swoimi" faktami. Tradycyjnie rozumianą politykę demokratyczną, polegającą na ucieraniu stanowisk i zawieraniu kompromisów, zastąpiły wojny kulturowe, którymi rządzi logika eskalacji i w których najłatwiej zwyciężyć radykałom.

Tak oto demokratyczne przekonanie o zbędności form politycznych stanowiących zapośredniczenie między jednostką a państwem (względnie: między jednostką a ludzkością) obróciło się przeciwko sobie. Państwo, które niczego nie reprezentuje, ale jest tylko ekranem, na którym każdy ma święte prawo wyświetlać wszelkie swoje indywidualne pragnienia i „tożsamości", upada z braku formy. Jest figurą niemożliwą: abstraktem bez ciała, czystą uniwersalnością pozbawioną wszelkich partykularnych naleciałości. Krótko: czymś, czego nie ma, ani nigdy nie będzie na tym świecie.

U jego fundamentów leży fałszywe przekonanie, że wszelkie „mocne" poglądy można skutecznie rozbroić. Zapomina się przy tym, że pogląd „mocny" to właśnie taki, z którego wyznawania nie jesteśmy skłonni zrezygnować w imię ogólnospołecznej zgody. Jest to, innymi słowy, pogląd, który sprawia, że wbrew nadziejom demokratów nie jesteśmy wszyscy tacy sami. Oto nieprzekraczalna granica podobieństwa, która sprawia, że przyjęcie jakiejś politycznej formy – mniej lub bardziej otwartej, ale nigdy otwartej w stopniu całkowitym – jest czymś nieodzownym. Oto uzasadnienie nieuchronności mediacji – nieuchronności polityki.

Za brak tego zapośredniczenia płaci się jego wykrzywionym substytutem. Mediacją, którą klecą cyniczni retorzy i którą przy wiwacie tłumów wyciąga się na sztandary. Odpowiedzią na demokratyczną bezgraniczność, na upłynnienie wszystkiego staje się kreślenie nowych, nieprzekraczalnych jakoby podziałów. Zamiast bezgraniczności – terytorium; zamiast otwartości – jasno określona tożsamość; zamiast wielości – jedność.

Jan Tokarski (ur. 1981) – eseista, filozof. Redaktor „Przeglądu Politycznego" i kwartalnika „Kronos". Prezentowany esej to fragment książki pt. „Moment Tukidydesa", która ukazała się właśnie nakładem Fundacji Augusta hrabiego Cieszkowskiego

Ekspansja leży w naturze demokracji. Ustrój, którego samą istotą jest znoszenie dzielących ludzi granic, nie może uznać żadnej granicy za niemożliwą do sforsowania. Na wszelkie istniejące w świecie bariery człowiek demokratyczny patrzy jako na rzeczy skazane, by przeminąć. Jak wierzy, z czasem demokracja zatriumfuje wszędzie: na każdym kontynencie, w każdym państwie, w każdej kulturze. Równość musi być powszechna – albo pozostanie niespełnioną obietnicą.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi