Ekspansja leży w naturze demokracji. Ustrój, którego samą istotą jest znoszenie dzielących ludzi granic, nie może uznać żadnej granicy za niemożliwą do sforsowania. Na wszelkie istniejące w świecie bariery człowiek demokratyczny patrzy jako na rzeczy skazane, by przeminąć. Jak wierzy, z czasem demokracja zatriumfuje wszędzie: na każdym kontynencie, w każdym państwie, w każdej kulturze. Równość musi być powszechna – albo pozostanie niespełnioną obietnicą.
Tej głęboko przeżywanej wiary oraz wynikającego z niej poczucia misji nie jest w stanie podważyć fakt, że nowoczesna demokracja jest w szerokiej historycznej perspektywie świeżym, przeprowadzanym ze względnym sukcesem jedynie na ograniczonym terytorium eksperymentem. Lwią część dziejów wypełniają historie imperiów – tego, jak powstawały i upadały, jak dokonywały podbojów i ulegały barbarzyńskim hordom; jak tworzyły wielkie, ponadczasowe dzieła i dokonywały straszliwych zbrodni. Dziś jednak – wierzy demokrata – czasy imperiów bezpowrotnie przeminęły. Żyjemy w epoce, w której nie tylko wielkie, globalne mocarstwa, ale również państwa narodowe – byty polityczne powstałe na gruzach dawnych imperiów – ulegają wyraźnej, choć z pewnością nie całkowitej erozji. Triumf zachodnich wartości ma być równoznaczny z triumfem antyimperializmu. W efekcie nad dziejami wielkich potęg nie chcemy się dziś zastanawiać. A już z pewnością nie po to, by szukać w nich klucza do zrozumienia współczesności.
To jednak błąd. W tematyce imperium ożywa bowiem temat zapomniany przez naszą epokę – problem formy politycznej – oraz charakterystyczne dla niego pytania. Jeżeli demokracja ma się rozprzestrzenić na cały świat, czy nie musi działać niczym imperium (to znaczy być centrum, które ukształtuje peryferie na swoje podobieństwo)? Czy uznając nieuchronność (lub chociaż słuszność) takiej ekspansji, demokracja potrafi dorosnąć do swojego marzenia i przeistoczyć je w projekt polityczny z prawdziwego zdarzenia? A może ceną takiej operacji byłaby rezygnacja z własnej istoty – zamiana demokracji w imperium?
Rozrost zwiastuje upadek
Zatrzymajmy się na moment przy tym słowie. Terminem „imperium" nauki polityczne zwykły określać byt polityczny władający rozległym terytorium. Charakterystyczne dla imperium ma być zwłaszcza przeciwstawienie centrum i peryferii. Centrum jest miejscem tworzenia porządku i wzorów zachowania, peryferie – obszarami, które ów porządek lub wzory dobrowolnie lub pod przymusem kopiują. Imperium jest więc potężne w dwojakim sensie: politycznie i kulturowo. Posiada zdolność „zarażania" swoją wizją porządku innych struktur politycznych i włączania ich w orbitę swoich wpływów. Jednocześnie, jest dla peryferii atrakcyjne, często funkcjonuje jako synonim światowości i przeciwstawiane bywa charakterystycznemu dla rodzimej kultury zacofaniu. Mówiąc we współczesnym żargonie, imperium jest postrzegane jako swoisty wehikuł „modernizacji".
Wszystkie imperia prędzej lub później zaczynają trząść się w posadach. Trudno podać jedno uniwersalne źródło takiego rozwoju wypadków – przyczyny erozji potęg są zawsze równie złożone, jak one same. Można jednak pokusić się o sformułowanie takiej oto, nad wyraz ostrożnej diagnozy: upadek imperiów ściśle związany jest z ich rozrostem. W którymś momencie kręgosłup nie wytrzymuje konstrukcji kolosa i całość rozpada się na kawałki. Centrum przestaje być zdolne do narzucania peryferiom swojej woli. Te ostatnie okazują się bowiem zbyt rozległe, aby dało się wszędzie prowadzić skuteczną i konsekwentną politykę. Nieoczekiwanie, to, co miało być ogromnym osiągnięciem – gigantyczna skala oddziaływania imperialnej siły – okazuje się również przekleństwem. Zaangażowany w bezlik regionalnych konfliktów i napięć, które zobowiązany jest co rusz rozstrzygać, hegemon zaczyna przypominać skrępowanego przez hordę liliputów Guliwera. Staje się zakładnikiem własnej potęgi. Aby ją utrzymać, musi jej stale używać, lecz właśnie postępując w ten sposób – traci ją.