Kiedy to miało miejsce?
Krótko przed upadkiem rządu Hanny Suchockiej. Wałęsa zaprosił nas do Belwederu i mówi: „To jest wasza ostatnia szansa, wchodzicie do BBWR czy nie?". Zrobiłem minę wyrażającą wątpliwości, na co Wałęsa mówi do Olechowskiego: „Panie Andrzeju, niech pan im powie, jak to wygląda". A Olechowski z namaszczeniem zaczął opowiadać, jak to wspaniale rozwija się BBWR. W pewnym momencie stwierdził: „Wróżą nam, że dostaniemy 60 proc.". Na co ja spytałem: „Chodzi o liczbę mandatów czy głosów w wyborach?". Pan Andrzej był niemile zaskoczony tym pytaniem, ale odpowiedział: „No, głosów". A to by oznaczało, że przy systemie d'Hondta BBWR zdobyłby 100 proc. mandatów. Pozwoliłem sobie wyrazić wątpliwość. Od tej pory przestałem być szczególnym wyznawcą talentu pana prezydenta. A gdy rozwiązał Sejm, uważałem, że to jest po prostu zwykła głupota.
A czy tamten Sejm nie wyczerpał swoich możliwości?
Wcale nie. Rozwiązanie Sejmu to było podanie kroplówki siłom starego układu. A zrobił to tylko dlatego, że sądził, iż za chwilę będzie miał do dyspozycji 60 proc. głosów.
A pamięta pan, jak tworzono rząd Hanny Suchockiej?
Oczywiście. Hanna Suchocka dowiedziała się, że będzie premierem, kiedy była w Londynie i w ogóle nie chciała wracać. Ale w końcu wróciła. Pamiętam, jak trzy partie: UD, Kongres Liberalno-Demokratyczny i Polski Program Gospodarczy (czyli mądrzejsza część Polskiej Partii Przyjaciół Piwa), próbowały zdobyć większość, negocjując koalicję z PSL i KPN. A tymczasem z inicjatywy Jarosława Kaczyńskiego pięć prawicowych partii, w tym nasza, zawarło porozumienie i również zaproponowały rozmowy o koalicji rządzącej. Kierownictwo UD nie bardzo miało na to ochotę, dlatego do rozmów wydelegowało dwóch buntujących się posłów, Aleksandra Halla i Jana Rokitę, licząc na fiasko rozmów. A myśmy się dogadali, przy czym olbrzymią rolę odegrał w tym procesie Jan Rulewski, który kleił wszystko od strony „Solidarności" i użerał się z Wałęsą. Mimo wszystko udało nam się porozumieć, Geremek zapewnił, że Suchocka wróci z Londynu, i w kierownictwie UD zapanowała konsternacja.
Ale przecież rząd powstał.
Tak. Ale pamiętam ten słoneczny poranek lipcowy, gdy czekaliśmy w pokoju marszałka Senatu na kierownictwo UD i nie mogliśmy się doczekać. Hall i Rokita chodzili do swoich szefów i wracali coraz bardziej skonfundowani, bo nie było komu przyklepać porozumienia. Jarosław Kaczyński z Ludwikiem Dornem się obrażali i wychodzili, myśmy ich ściągali i tak to trwało około godziny. Po którymś nawrocie Hall się wściekł, powiedział: „Koledzy ja was bardzo przepraszam", obrócił się na pięcie i więcej nie wrócił. To był jego protest przeciwko temu, że zrobiono z nich frajerów – kazano im negocjować porozumienie, którego szefostwo nie chciało podpisać.
Ale Rokita wytrwał?
Tak, on jeszcze kilka razy chodził do swoich liderów i wracał z niczym. Dopiero gdy zdecydowaliśmy się iść spać i przechodziliśmy pod drzwiami Klubu Parlamentarnego UD, ktoś zobaczył, że wychodzimy z Sejmu, zrobił się tumult i całe towarzystwo w liczbie kilkunastu osób przyszło na rozmowę, choć miny mieli takie sobie.
Co pan uważa za mocną stronę tamtego rządu?
To, że on w ogóle powstał. Tkwienie w traumie po upadku rządu Olszewskiego i po nieudanej misji sformowania rządu przez Waldemara Pawlaka oznaczałoby totalną klęskę wyborczą. Rząd Suchockiej dawał szansę na otrzeźwienie i odbudowę naszych pozycji. Ale działał między młotem a kowadłem. Suchocka była regularnie obijana przez kierownictwo UD za słabe reprezentowanie interesów partii. Unici wylewali krokodyle łzy nad losem biednej partii, rzekomo pomiatanej w tym rządzie, a Suchocka odchorowywała każdą obecność na prezydium własnej partii. Z kolei na posiedzeniach koalicji była obijana za to, że nie jest premierem wszystkich Polaków, tylko tych popierających UD.
Krążyły plotki, że miała nerwy w strzępach i Rokita musiał ją nieustająco uspokajać.
Jego rola w rządzie była niewspółmiernie duża w stosunku do funkcji szefa URM, którą sprawował. Plusem było też to, że zaczęliśmy pracować nad programami strategicznymi. Przykładowo, przygotowano projekt reformy służby zdrowia, który był chyba najlepszym rozwiązaniem ze wszystkich, jakie się do tej pory pojawiły. Niestety, był proponowany przez „niesłuszne" siły.
A jaki był największy grzech tego rządu?
Jeden, generalny i niestety niwelujący wszystkie pozytywy. Już po dymisji gabinetu Suchocka wydała pożegnalną kolację dla wszystkich partii uwikłanych w ten rząd. Chcieliśmy na niej wystąpić z propozycją, by koalicja tworząca rząd Suchockiej płynnie przekształciła się w koalicję wyborczą. Wtedy udałoby się zahamować ten przeczuwany przez nas niedobry bieg wydarzeń. W sondażach rząd miał zupełnie dobre wyniki. Miała to zaproponować sama Suchocka, choć bardzo się wzdragała. Czekała do końca kolacji, ale wreszcie wygłosiła tę propozycję, choć w mało zdecydowany sposób.
Kto powiedział: nie?
Szef Unii Demokratycznej Tadeusz Mazowiecki z Wiesławem Chrzanowskim, szefem ZChN, zakrzyknęli jednocześnie, że to jest niemożliwe. W tym momencie nie było o czym rozmawiać. Szkoda. Dla nas wszystkich taka wyborcza koalicja byłaby jak przespanie się z jeżozwierzem, ale mogło to przynieść pozytywne rezultaty.
Pamiętam klimat panujący w Sejmie po upadku rządu Suchockiej. Odnosiłam wrażenie, że nikt się tym specjalnie nie martwił.
Nocą przed głosowaniem nad odwołaniem rządu Suchockiej spędziłem kilka godzin z politykami PSL. Miałem dobry kontakt z Pawlakiem. On się uważał za człowieka związanego z ideą Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Nie został asystentem na SGGW właśnie przez związki z NZS i nie mógł zrozumieć, dlaczego my go traktujemy jako komucha. Liczyłem na to, że w PSL kilka osób wstrzyma się od głosu i dzięki temu rząd ocaleje. Poszedłem spać z poczuciem, że wszystko się dobrze skończy. Ale przed samym posiedzeniem Sejmu podbiegł do mnie jeden z posłów PSL i mówi: „Wszystkie ustalenia z nocy są nieważne". Ktoś ich ustawił do pionu. To świadczyło o tym, że ktoś albo grał z Belwederem w tej sprawie, albo był po prostu głupi. PSL było mocno zaniepokojone możliwością wcześniejszych wyborów.
Dla PSL ta historia skończyła się akurat dobrze, aczkolwiek przeszli znowu na stronę postkomunistów, choć już byli osadzeni po stronie solidarnościowej.
To był jeden z błędów Wałęsy, którego historia nie powinna mu wybaczyć.
A jak pan ocenia obalenie rządu Jana Olszewskiego? PChD była w koalicji rządzącej.
Rząd Jana Olszewskiego upadł, bo od początku nie miał większości w Sejmie. Utrzymywał się cudem przez pół roku tylko dlatego, że prowadził nieustanne negocjacje o poszerzeniu koalicji. W wielu tych rozmowach uczestniczyłem i były one niesłychanie męczące. Taka jazda na jałowym biegu. Olszewski chciał dokooptować KPN, ale bał się aspiracji Moczulskiego, któremu marzyło się Ministerstwo Obrony Narodowej połączone z funkcją wicepremiera, i dlatego premier przeciągał rozmowy. Jan Olszewski zawsze miał kłopoty z podejmowaniem decyzji, w czym był podobny do Mazowieckiego. Toczyły się też rozmowy z UD i KLD. Na to porozumienie Olszewski nie bardzo miał ochotę, ale bardzo naciskało Porozumienie Centrum i Jarosław Kaczyński. I dzięki utrzymywaniu obu stron rozmów w napięciu rząd trwał.
Aż do uchwały lustracyjnej.
To był tylko pretekst. Powtarzam, rząd upadł, bo nie miał większości. Nawet nie wszystkie stanowiska ministerialne były obsadzone. Myśmy się w pewnym momencie wściekli, bo nasz kolega Andrzej Lipko przez pół roku kierował resortem przemysłu, ale nie jako zaprzysiężony minister, lecz tylko jako kierownik resortu. I takich sytuacji było więcej. Te stanowiska czekały na nowych koalicjantów. Rząd, w którym nie ma paru ministrów, to żaden rząd. Na dodatek już wówczas pojawiły się napięcia między Kaczyńskim a Olszewskim. Jakie diabełki były tam czynne, że wszystko zogniskowało się wokół uchwały lustracyjnej, nie wiem, ale uważam, że to były działania inspirowane.
Przez kogo?
Tego nie wiem. Ale pewne jest, że tamta uchwała lustracyjna na lata załatwiła sprawę lustracji, bo jej przeciwnicy zobaczyli, że mogą wygrać. Jednak rząd Olszewskiego miał jedno wielkie osiągnięcie – ustawił azymut naszych działań na Zachód. Dziś może to nie jest taki oczywiste, ale wtedy jedni mówili o NATO-bis, inni majaczyli o neutralności szwajcarskiej, a Jan Olszewski postawił jasno sprawę i za to mu się należy wieczna cześć i chwała.
—rozmawiała Eliza Olczyk
(dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95