Jeszcze do niedawna światowe elity mówiły wyłącznie o coraz ściślejszej unii w Europie oraz potrzebie przyspieszenia globalizacji. Logiczną konsekwencją obu trendów miało być stopniowe rozpuszczanie się państw narodowych, a więc struktur politycznych, które są po pierwsze terytorialne, a po drugie legitymizują się pewnym konsensusem związanym ze wspólnym dobrem ludzi o określonej zbiorowej tożsamości. Przy czym ta tożsamość nie jest ani rezultatem czysto biologicznych więzów jak u plemion, ani też jedynie splotem wielu nici osobistych zależności, jak na przykład w feudalizmie, korporacji czy strukturze administracyjnej. Jest ona czymś danym obywatelom bezpośrednio, czymś, co zostało w dłuższym procesie historycznym wynegocjowane i co odnosi się, w zamyśle, do wszystkich ludzi zamieszkujących dane terytorium.
Tak rozumiane państwo miało stopniowo zanikać. Klimat wokół państwa zdaje się jednak zmieniać i w najbliższej przyszłości pewnie będzie nieco inny, niż niedawno wieszczono. Spójrzmy choćby na ostatni szczyt G20. Pozornie zakończył się zwyczajowymi globalistycznymi formułkami, tym razem jednak obok nich musiano zrobić też trochę miejsca na inne spojrzenie.
Deklaracja końcowa szczytu zachęca choćby do integracji imigrantów, jednocześnie jednak jej autorzy „podkreślają suwerenne prawo krajów do zarządzania i kontrolowania swoich granic i ustalania w tej kwestii rozwiązań służących ich narodowym interesom i bezpieczeństwu narodowemu". Podobnie w sprawie wolnego handlu deklaracja mówi o tym, że grupa nadal będzie „walczyć z protekcjonizmem i wszystkimi innymi nieuczciwymi praktykami handlowymi", jednocześnie jednak uznaje rolę „uprawnionych narzędzi ochrony handlu".
Chciałoby się sparafrazować Szekspira i zapytać autorów, czy to, co zwiemy protekcjonizmem, pod inną nazwą mniej brzydko im zapachniało? Jeśli to zaś tylko ukłon na rzecz Donalda Trumpa, to najwyraźniej prezydent USA wcale nie jest tak bardzo izolowany i ma wielu cichych sprzymierzeńców. Również demolujące Hamburg lewackie bojówki jakby namacalnie przypominały, do czego przydaje się broniące swoich interesów państwo.
Odczarowany protekcjonizm
To wszystko nie powinno nas zresztą dziwić. Znany badacz z amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations i autor publikacji z zakresu ekonomii politycznej Joshua Kurlantzick w swojej najnowszej książce „State Capitalism" („Państwowy kapitalizm") pisze wprost, że coraz więcej rozwiniętych gospodarek decyduje się na model, w którym państwo pośrednio chroni rodzimy przemysł i usługi, odgrywając niezwykle aktywną rolę w tworzeniu i nadzorowaniu nastawionych na zysk przedsiębiorstw. Państwo nie podcina jednak przy tym skrzydeł firmom prywatnym, tak jak to miało miejsce w przypadku gospodarek realnego socjalizmu. Takie podejście do gospodarki jest oczywiście ryzykowne, bo skorumpowane i niewydolne państwa (jak Wenezuela, Egipt czy Rosja) na państwowym kapitalizmie wychodzą znacznie gorzej niż na rozwiązaniach bardziej liberalnych. Jednak brutalna prawda jest taka, że bez potężnego udziału państwa w XX w. do światowej czołówki nie udało się doszlusować jeszcze nikomu. Natomiast gospodarki tych, którym się to udało (jak choćby Chinom, Singapurowi, Tajwanowi, Norwegii, RPA czy Arabii Saudyjskiej), są zdaniem Kurlantzicka typowymi przykładami udanego kapitalizmu państwowego.