Michł Kuź: Państwo ostatnią nadzieją obywateli

Odchodząc od państwa narodowego, zamiast iść w kierunku postępu, cofamy się w kierunku wieków ciemnych. W miastach mamy zamknięte pałace patrycjatu i buntujących się plebejuszy. W polityce międzynarodowej zaś lśniące złotem stolice cesarstw i piszczącą biedę tuż za gościńcem.

Publikacja: 21.07.2017 19:00

Michł Kuź: Państwo ostatnią nadzieją obywateli

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek

Jeszcze do niedawna światowe elity mówiły wyłącznie o coraz ściślejszej unii w Europie oraz potrzebie przyspieszenia globalizacji. Logiczną konsekwencją obu trendów miało być stopniowe rozpuszczanie się państw narodowych, a więc struktur politycznych, które są po pierwsze terytorialne, a po drugie legitymizują się pewnym konsensusem związanym ze wspólnym dobrem ludzi o określonej zbiorowej tożsamości. Przy czym ta tożsamość nie jest ani rezultatem czysto biologicznych więzów jak u plemion, ani też jedynie splotem wielu nici osobistych zależności, jak na przykład w feudalizmie, korporacji czy strukturze administracyjnej. Jest ona czymś danym obywatelom bezpośrednio, czymś, co zostało w dłuższym procesie historycznym wynegocjowane i co odnosi się, w zamyśle, do wszystkich ludzi zamieszkujących dane terytorium.

Tak rozumiane państwo miało stopniowo zanikać. Klimat wokół państwa zdaje się jednak zmieniać i w najbliższej przyszłości pewnie będzie nieco inny, niż niedawno wieszczono. Spójrzmy choćby na ostatni szczyt G20. Pozornie zakończył się zwyczajowymi globalistycznymi formułkami, tym razem jednak obok nich musiano zrobić też trochę miejsca na inne spojrzenie.

Deklaracja końcowa szczytu zachęca choćby do integracji imigrantów, jednocześnie jednak jej autorzy „podkreślają suwerenne prawo krajów do zarządzania i kontrolowania swoich granic i ustalania w tej kwestii rozwiązań służących ich narodowym interesom i bezpieczeństwu narodowemu". Podobnie w sprawie wolnego handlu deklaracja mówi o tym, że grupa nadal będzie „walczyć z protekcjonizmem i wszystkimi innymi nieuczciwymi praktykami handlowymi", jednocześnie jednak uznaje rolę „uprawnionych narzędzi ochrony handlu".

Chciałoby się sparafrazować Szekspira i zapytać autorów, czy to, co zwiemy protekcjonizmem, pod inną nazwą mniej brzydko im zapachniało? Jeśli to zaś tylko ukłon na rzecz Donalda Trumpa, to najwyraźniej prezydent USA wcale nie jest tak bardzo izolowany i ma wielu cichych sprzymierzeńców. Również demolujące Hamburg lewackie bojówki jakby namacalnie przypominały, do czego przydaje się broniące swoich interesów państwo.

Odczarowany protekcjonizm

To wszystko nie powinno nas zresztą dziwić. Znany badacz z amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations i autor publikacji z zakresu ekonomii politycznej Joshua Kurlantzick w swojej najnowszej książce „State Capitalism" („Państwowy kapitalizm") pisze wprost, że coraz więcej rozwiniętych gospodarek decyduje się na model, w którym państwo pośrednio chroni rodzimy przemysł i usługi, odgrywając niezwykle aktywną rolę w tworzeniu i nadzorowaniu nastawionych na zysk przedsiębiorstw. Państwo nie podcina jednak przy tym skrzydeł firmom prywatnym, tak jak to miało miejsce w przypadku gospodarek realnego socjalizmu. Takie podejście do gospodarki jest oczywiście ryzykowne, bo skorumpowane i niewydolne państwa (jak Wenezuela, Egipt czy Rosja) na państwowym kapitalizmie wychodzą znacznie gorzej niż na rozwiązaniach bardziej liberalnych. Jednak brutalna prawda jest taka, że bez potężnego udziału państwa w XX w. do światowej czołówki nie udało się doszlusować jeszcze nikomu. Natomiast gospodarki tych, którym się to udało (jak choćby Chinom, Singapurowi, Tajwanowi, Norwegii, RPA czy Arabii Saudyjskiej), są zdaniem Kurlantzicka typowymi przykładami udanego kapitalizmu państwowego.

Kolejnym powodem, dla którego protekcjonizm został ostatnio nieco odczarowany, jest to, że kapitał przemieszcza się dziś w sposób nieporównywalnie szybszy niż ludzie, a więc to ludzie, a nie kapitał, potrzebują swoistej amortyzacji ze strony państwa. Przytłaczająca większość ludzkiej populacji nadal pracuje w krajach, w których się urodziła. Co więcej, nawet gdyby zwielokrotnić wysiłki fundacji George'a Sorosa i jeszcze bardziej ułatwiać imigrantom z Afryki przeprawę przez Morze Śródziemne, to i tak ich odsetek w Europie gwałtownie by się nie zmienił. Ludzie są bowiem nie tylko emocjonalnie przywiązani do miejsc, są też przywiązani do określonych krajowych sposobów produkcji i świadczenia usług. Jeśli nie należą do naprawdę świetnie wykształconej elity lub nie trafiają do kraju w miarę podobnego do macierzystego, to zwykle na początku lądują na bezrobociu i to zupełnie bez własnej w tym winy.

Całkiem sprawny sprzedawca czy rzemieślnik z erytrejskiego bazaru raczej nie wykorzysta od razu swoich umiejętności w Szwecji, gdzie produkcja i handel są w dużym stopniu zautomatyzowane. Dostosowanie się w najlepszym razie potrwa lata, a czasami nastąpi dopiero w drugim pokoleniu lub w ogóle.

To wciąż granice państw narodowych w największym stopniu wyznaczają granice zarobkowej mobilności większości ludzi. Masowe migracje tworzą zaś w sposób naturalny kontrruchy. Pojawia się niechęć do obcych, która na razie tylko wzmacnia, zamiast osłabiać, nastroje nacjonalistyczne. To bowiem naturalne, że ludzie oczekują troski o własne interesy na szczeblu państwa narodowego. Jeśli więc rzemieślnik z Erytrei ma dogonić społecznie informatyka ze Sztokholmu, to we współczesnej gospodarce raczej nie zrobi tego sam, podążając drogą od pucybuta do milionera. A przynajmniej nie można na takich umoralniających historyjkach opierać sensownych analiz. Kilkanaście tysięcy rzemieślników może uciec do Szwecji i liczyć, że wtedy pomoże im państwo szwedzkie. Ale już nie kilkanaście milionów w krótkim okresie. Oni muszą liczyć na to, że to własne państwo im pomoże, nawet jeśli przez pomoc rozumiemy tylko stworzenie odpowiednich warunków do bogacenia się i zdobywania edukacji. Tak czy owak, pozostaje stawiać na państwo. Oczywiście problemem jest to, że kraje postkolonialne (a w Afryce innych nie ma) zwykle cierpią na korupcję, a ich lud jest prześladowany przez drapieżcze elity. Nie ma też idealnych sposobów, by danej społeczności na siłę zbudować państwo od zewnątrz, zaś oddolny proces państwotwórczy jest – jak poucza historia – nader bolesny.

Nie zmienia to jednak zasadniczo tezy o braku szybkiego rozwoju bez państwa. Zaś zaprzysięgłych antypaństwowych libertarian pokroju Janusza Korwin-Mikkego powinno się dziś chyba wysyłać na reedukację, na przykład do Libii, Sudanu Południowego czy Somalii. Powinni tam przeprowadzać wywiady pogłębione, w których pytaliby ludzi, jak im się żyje w świecie, w którym brakuje państwa. Czy czują się bezpieczni, kiedy tak sobie spontanicznie i na bieżąco wytwarzają prawo oraz reguły interakcji? Jak bardzo wolni są bez biurokracji i przy minimalnych podatkach? Czy jest im lekko, kiedy bez nacjonalistycznych ideologii żyją tylko w oparciu o komunitaryzm małych społeczności?

Nad i pod państwem

Oczywiście państwo może być zbyt małe lub gospodarczo za słabe, by w swoim lokalnym otoczeniu móc realnie pomagać obywatelom. Ekonomiści nie wymyślili jednak na tę bolączkę lepszego sposobu niż tworzenie regionalnych grup współpracy. Z czasem mogą z nich powstawać nowe państwa, ale wcale nie muszą. Kanada i Meksyk od dziesięcioleci są gospodarczo zależne od USA, a Kanada do tego nie jest nawet niezależna militarnie. Jednak państwa te zachowują polityczną odrębność. To, że Unia Europejska, która początkowo miała być głównie wspólnotą gospodarczą, zaczęła ewoluować w kierunku superpaństwa, jest zaś ściśle związane z europejskim, a zwłaszcza niemieckim, elitaryzmem i skrajnym idealizmem.

To właśnie zamiłowanie do zideologizowanego ładu każe ponad głowami obywateli tworzyć coraz to bardziej kompleksowe wspólne polityki dotyczące administracji, prawa, migracji itp. Brexit dobitnie dowiódł jednak, że obywatele potrafią się przeciwko takiemu podejściu zbuntować i to nawet, jeśli działają częściowo na własną niekorzyść. Umowy handlowe z USA mogą jednak Wielkiej Brytanii pomóc straty te zrekompensować, a mają przy tym tę przewagę nad umowami z UE, że nie są sprzedawane w kompleksowym parapaństwowym pakiecie.

Natomiast co do jądra Europy, czyli strefy euro, to owszem, prawdą jest, że trudno mieć wspólną walutę bez wspólnego państwa. Ale to może być odczytane zarówno jako argument za wspólnym superpaństwem, jak i przeciwko wspólnej walucie. Ten drugi sposób interpretacji proponują na przykład Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk w książce „Paradoks euro". Faktyczne rozmontowanie wspólnej strefy walutowej w obecnym kształcie jest również postulatem laureata ekonomicznego Nobla Josepha Stiglitza.

Skąd to czarnowidztwo? Niestety, wbrew czysto liczbowo zorientowanej kalkulacji, solidarności w ramach różnych części tego samego tworu politycznego nie da się wytłumaczyć inaczej, niż sięgając po miękkie, konstruktywistyczne pojęcia. Mówiąc prościej, ludzie są ze sobą solidarni, kiedy uważają się za wspólnotę w oparciu o pewne symbole, tradycje i historie. Kiedy myślą o sobie jako o jednym narodzie.

Mało kto przeczy dziś oczywistej tezie Benedicta Andersona, że naród jest historycznym konstruktem. Ten konstrukt powstał jednak przecież w określonym celu, a nie tylko na złość globalistycznym liberałom. Nigdy i nigdzie nie udało się wprowadzić szerokiej redystrybucji opartej na solidarności bogatych z biednymi poza obrębem państw narodowych. Fakt, że aby być solidarni, musimy czuć się na pewnym poziomie podobni, jest głęboko zakorzeniony w ludzkiej naturze, czego dowodzą coraz liczniejsze badania. Tłumaczy to też dość dobrze problemy, na jakie natrafiają struktury polityczne sytuujące się nad i pod państwem narodowym.

Ponad poziomem państwa brakuje bowiem silnej solidarności. Można tym właśnie tłumaczyć na przykład grecki kryzys. Grecja ma prawo czuć się wykorzystana, bo już sama ucieczka kapitału z tego kraju z ogromną nawiązką wynagrodziła niemieckiemu centrum wszelkie plany ratunkowe. Narzucone oszczędności najboleśniej odbiły się zaś na zwykłych greckich obywatelach, a przecież w ramach jednego państwa nie do pomyślenia byłoby, aby stolica tak bezwzględnie ściągała należności z prowincji. Z drugiej strony niemieccy decydenci nie mogli postąpić inaczej. Odpowiadają bowiem przed swoimi obywatelami, którzy są święcie przekonani, że oto łożą na leniwych Greków. Zresztą z tych samych powodów może nie udać się głębsza integracja z Włochami i Francją w ramach tzw. planu Macrona. Jak to jednak możliwe, że ci sami Niemcy stosunkowo łatwo godzili się, by łożyć naprawdę wielkie kwoty na rozwój swego czasu znacznie bardziej gospodarczo niewydolnych terenów byłej NRD? Żaden prosty ekonomiczny model niestety tego nie wytłumaczy.

Podobnie jest ze strukturami subpaństwowymi. One również mają problem z solidarnością i jednością. Zamiast tak chętnie dziś oczernianych nacjonalizmów, wspólnoty te zwykle spajają więzy pokrewieństwa (w przypadku rodziny lub plemienia), czy też więzy osobistej przyjaźni lub interesów.

Nowoczesne technologie pozwalają rozciągać takie znajomości na duże odległości. Stąd, idąc tropem francuskiego socjologa Michela Mafessolego, mówi się dziś o nowych plemionach. Bez głębszej podbudowy instytucjonalnej „w realu" są to jednak struktury politycznie nader słabe i oparte o tzw. slacktivism (z ang. aktywizm leni). Mogą więc spektakularnie mobilizować ludzi, ale na krótko. Skrzyknięta na Facebooku i Twitterze młodzież arabska nie stworzyła, niestety, ani jednej ważnej partii politycznej, a jej rewolucyjna wiosna okazała się bezbronna wobec „twardszych" struktur wojskowych i religijnych.

Gdyby burmistrzowie rządzili światem

Bywa też, że w opozycji do państw narodowych ustawia się miasta. To w nich zmarły niedawno amerykański politolog Benjamin Barber pokładał największe nadzieje. Burmistrzowie mieliby rządzić światem i skupiać się w globalne rady na wzór średniowiecznej hanzy. To prawda, w swoim obecnym kształcie globalny kapitalizm promuje rozwój gospodarczy wielkich miast. Życie w miastach jest zaś o tyle wygodniejsze, że ich mieszkańcy są bardziej tolerancyjni wobec rozmaitych postaw życiowych, a różnice rasowe czy religijne są zaś traktowane jako coś naturalnego. Bardziej niż tożsamość liczą się interesy.

Mimo to polityka miejska nie spełnia na razie pokładanych w niej społecznych nadziei. Nie jest może tak natywistyczna jak na prowincji, ale przecież jest de facto jeszcze bardziej brutalna. W USA najsilniejsze zamieszki mają dziś miejsce właśnie w miastach i na amerykańskich kampusach. A niedawno cały świat obiegły obrazy wandalizmu i przemocy z Hamburga, gdzie odbywał się szczyt G20. Do brutalnych zamieszek dochodziło jednak przedtem i w Paryżu, i w Londynie, i w wielu innych miastach.

Można to wytłumaczyć oczywistym stwierdzeniem, że w miastach na mniejszej przestrzeni skupia się po prostu więcej ludzi i stąd tak spektakularne wybuchy niezadowolenia. Za zamieszkami może jednak stać też coś więcej. Nigdzie nie mamy bowiem do czynienia z tak wyraźnym rozwarstwieniem społecznym jak w miastach. Miasta nie mają swojej oryginalnej solidarystycznej idei na wzór idei narodowej. Są w efekcie może bardziej tolerancyjne kulturowo, szaleje jednak w nich nienawiść klasowa. Jedną dzielnicę od drugiej dzielić może kilkaset metrów przestrzeni fizycznej i nieskończona obojętność niezmierzonych przestrzeni społecznych.

Sadiq Khan, syn muzułmańskich emigrantów z Pakistanu, został burmistrzem Londynu, zdobył bowiem potrzebne wykształcenie i pozycję zawodową. To nie ma jednak specjalnego znaczenia dla mieszkańców wielkich czynszówek socjalnych, które dla oszczędności pokrywano łatwopalnym materiałem, a kiedy w jednej z nich wybuchł pożar, zaczęto mieszkańców innych, podobnych, siłą przesiedlać. Warto też odnotować, że kiedy miasto postanowiło pogorzelców z Grenfell Tower w dzielnicy North Kensington przenieść do pobliskiego luksusowego osiedla, mieszkańcy owego osiedla poczęli się burzyć w obawie o spadek atrakcyjności własnych mieszkań. „Kensington to nie to samo to North Kensington. Powinni trafić do miejsca gdzie będą szczęśliwi, ale nie tutaj. Ja ich tu nie chcę" – jeden z nich miał powiedzieć reporterom. To zresztą i tak lepiej niż w Polsce. U nas władze stolicy bez skrupułów przekazywały handlarzom roszczeń mieszkania z „mięsną wkładką" w środku. A co najmniej jedna z walczących z czyścicielami kamienic osób straciła w końcu życie w niewyjaśnionych okolicznościach. Miasto zawodzi.

Liberalna krytyka i nowe średniowiecze

Oczywiście państwo jako instytucja nadal podlega ostrej krytyce. Zwłaszcza ze strony liberałów. Jest to jednak dziś już krytyka często nietrafiona. Zwłaszcza jeśli założyć, że celem liberalizmu jest obrona wolności jednostki i współcześni liberałowie tego celu jeszcze nie porzucili oraz głoszą swoje poglądy w dobrej wierze.

Można jednak u współczesnych liberałów zauważyć coś w rodzaju pokoleniowego zniekształcenia obrazu. W swej analizie zatrzymali się jakby na latach 60. XX w. W efekcie nadal postrzegają państwo przez pryzmat wojennego doświadczenia państw totalitarnych, które w historii państwa były przecież wyjątkiem, a nie regułą. To historyczne skrzywienie widać nawet w specyficznej neoliberalnej retoryce, kiedy to każde niemal poważniejsze nadużycie władzy państwowej staje się łatwym pretekstem, by dokonać spektakularnego „reductio ad Hitlerum".

Tymczasem historycznie liberalizm ewoluował wraz z realnymi zagrożeniami dla wolności. W największym skrócie można powiedzieć, że kolejne pokolenia europejskich i amerykańskich liberałów broniły jej przed największymi zagrożeniami. Najpierw przed absolutyzmem, potem zachłyśniętymi moderną rewolucjonistami i żądnymi zemsty reakcjonistami, później wreszcie przed państwowym autorytaryzmem oraz totalitaryzmem, zarówno w faszystowskim, jak i komunistycznym wydaniu. Pytanie, czy ta zwięzła historia liberalizmu wyczerpuje paletę zagrożeń dla swobód obywatelskich.

Państwo, nawet mocno dysfunkcyjne, nie jest przecież już dziś dla ludzkiej swobody takim zagrożeniem, jakim było 100–150 lat temu. Kto bowiem dziś zamienia ludzi w przywiązanych do hipoteki chłopów pańszczyźnianych, którzy mogą nawet stracić swój dom, nadal jednak będą winni panu czynsz? Czy czyni to państwo poprzez progresywne podatki, czy może banki poprzez łapanie łatwowiernych niewolników „na kredyt"? Kto dziś bardziej narusza naszą prywatność? Czy zbierający podstawowe socjometryczne dane urzędnicy ze spisu powszechnego, czy też firmy takie jak Google, które dysponują szczegółową wiedzą o naszych zainteresowaniach, preferencjach i sekretach? Kto bardziej nami manipuluje? Czy państwo poprzez jakieś wątlutkie akcje informacyjne lub media publiczne, czy może bardziej czynią to firmy takie jak Cambridge Analytica, które potrafią stworzyć idealnie dopasowane do wszystkich naszych preferencji agitki polityczne?

Wydaje się wręcz, że wbrew najświatlejszym ideom jak na razie wszystko co nad i pod państwem narodowym poddaje się bardzo brzydkim atawistycznym instynktom. Zamiast iść w kierunku postępu, co często się sugeruje, odchodząc od państwa zdajemy się raczej cofać w kierunku wieków ciemnych. W miastach mamy zamknięte pałace patrycjatu i buntujących się plebejuszy. Poza miastami plemiennych, pozostawionych samych sobie chłopów. W polityce międzynarodowej mamy zaś lśniące złotem stolice cesarstw, piszczącą biedę tuż za gościńcem i zupełnie zapomniane tereny pograniczne oznaczane na mapach napisami „ubi sunt leones" – „tam żyją lwy".

Czy jednak wobec konkurencji ze strony miast, nowych plemion, kapitału i korporacji, państwo przetrwa? Na to pytanie nie można, niestety, odpowiedzieć bez kryształowej kuli. Słynny teoretyk nowoczesnego państwa Gianfranco Poggi zauważał liczne źródła kryzysu już na początki lat 90 XX w. Pisał wtedy, że państwo narodowe w swych działaniach jest często irracjonalne, zbyt zbiurokratyzowanie i niedostosowane do wymogów współczesnej globalnej gospodarki. Dziś mamy w gruncie rzeczy do czynienia z tymi samymi problemami, tylko że większymi.

Jednak równocześnie ten sam Poggi podkreślał, że to, iż często niesłusznie wydaje nam się, że duże struktury społeczne popadają w stan nieodwracalnego kryzysu, wynika właśnie z tego, iż są to struktury tak wielkie i „tak widoczne". Stąd też każda oznaka ich niedomagania wywołuje bez mała histerię.

Podobnie jest z państwami. Wszyscy pokładają w nich ogromne nadzieje. Imigranci chcą od nich chleba i pracy, obywatele chcą bezpieczeństwa i stabilizacji, korporacje chcą od nich egzekwowania prawa i kontraktów, rynki chcą zaś stabilnej waluty. Wszyscy zamierają zaś, kiedy te żądania nie są spełniane. Jeszcze do niedawna państwo narodowe było jak milczący osiołek, którego ciągle lżono i wyczekiwano ochoczo jego rychłej zamiany na nowoczesny traktor lub co najmniej rosłego konia pociągowego. Jednocześnie wkładano temu osiołkowi coraz więcej na grzbiet. Traktory jednak nie przybyły. O perszeronach ani innych rosłych koniach też nie ma mowy.

Czy osiołek musi paść pod pakunkami? Idąc za radą prawdziwych myślicieli politycznych, jak Arystoteles czy Tocqueville, i odróżniając ich od kapłanów jedynych oczywistych dróg historycznego rozwoju, należy stwierdzić, że w polityce nie ma czegoś takiego jak absolutna konieczność. Państw narodowych można i należy bronić, ich los jest w dużym stopniu w rękach obywateli.

Obywatele mają zaś do swojej dyspozycji nowe narzędzia. Media społecznościowe na przykład same w sobie nie budują narodów ani partii i mogą prowadzić do slacktywizmu. Bywają jednak też ważnym czynnikiem budującym nowoczesną świadomość narodową i propaństwową w połączeniu z istniejącymi starszymi strukturami. Liberalna, często przesadna krytyka państwa nie ma już takiego wpływu na przekaz społeczny, jaki miała w epoce elitarnych mediów tradycyjnych.

Dlaczego zwykli ludzie, często młodzi, zaczynają coraz aktywniej bronić państwa w wydaniu narodowym i głosują coraz częściej na partie przedstawiające takiej obrony programy? Cóż, może dlatego, że oni bardziej niż elity odczuwają fizyczność i przestrzenność swojej kondycji. Finansiście z perspektywy prywatnego odrzutowca potrzeba państwa jako gwaranta ładu prawnego i społecznego na danym terytorium może wydawać się abstrakcją. Może on więc funkcjonować w złudzeniu pełnej globalnej hipermobilności i doskonałej elastyczności, podobnie jak dawny arystokrata mógł funkcjonować w złudzeniu powszechnej sytości i wygody. Zwykli ludzie nie mają takich złudzeń. Wiedzą, że nie są wiązkami terabajtów, jak niektórzy bohaterowie powieści Jacka Dukaja, że mają ciała, rodziny, ulubione miejsca, że nie wszyscy mogą być wiecznie w ruchu. O dziwo – choć są mniej wykształceni, obyci i elokwentni – mają w tym punkcie niezaprzeczalną rację.

Autor jest felietonistą „Rzeczpospolitej", doktorem nauk politycznych, wykładowcą Uczelni Łazarskiego, redaktorem „Nowej Konfederacji" i „Pressji"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jeszcze do niedawna światowe elity mówiły wyłącznie o coraz ściślejszej unii w Europie oraz potrzebie przyspieszenia globalizacji. Logiczną konsekwencją obu trendów miało być stopniowe rozpuszczanie się państw narodowych, a więc struktur politycznych, które są po pierwsze terytorialne, a po drugie legitymizują się pewnym konsensusem związanym ze wspólnym dobrem ludzi o określonej zbiorowej tożsamości. Przy czym ta tożsamość nie jest ani rezultatem czysto biologicznych więzów jak u plemion, ani też jedynie splotem wielu nici osobistych zależności, jak na przykład w feudalizmie, korporacji czy strukturze administracyjnej. Jest ona czymś danym obywatelom bezpośrednio, czymś, co zostało w dłuższym procesie historycznym wynegocjowane i co odnosi się, w zamyśle, do wszystkich ludzi zamieszkujących dane terytorium.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach