Stało się to, co wielu komentatorów, w tym ja, przewidywało od dawna. Po raz pierwszy w najnowszej historii Polski nie odbyło się wyznaczone głosowanie w wyborach. Taki finał można było przewidzieć już 10 kwietnia, gdy nie udało się powołać większości komisji obwodowych, a stał się niemal pewny 16 kwietnia, gdy weszły w życie przepisy tarczy antykryzysowej nr 2, odbierające Państwowej Komisji Wyborczej prawo do druku kart do głosowania. Podczas gdy jasne było, że przepisy o głosowaniu korespondencyjnym wejdą w życie najwcześniej na trzy dni przed planowanym terminem głosowania i nie starczy czasu na ich wykorzystanie.
Miliony wydane lekką ręką
Mimo to politycy obozu rządzącego niemal do ostatniej chwili twardo trzymali się tezy, że wybory korespondencyjne 10 maja mogą się odbyć. Ba, nie czekając na wejście w życie przepisów, rozpoczęli nawet pewne działania, które – wobec przedłużających się prac w Senacie – miały przyspieszyć proces głosowania. Wydrukowano więc 30 mln dokumentów, które jednak nie były kartami do głosowania, bo do tej pory nie został określony wzór kart. Wydrukowano też koperty z adresami, które jednak nie mogą służyć do wysyłania pakietów wyborczych, bo są oparte na bazie PESEL, a nie na aktualnych spisach wyborców, których gminy na ogół nie udostępniły. Lekką ręką wydano więc kilka milionów złotych na druk dokumentów nieprzydatnych do niczego.
Czytaj także: Wybory prezydenckie - opinia OBWE o zmianach w prawie wyborczym z 12 maja 2020 r.
Na trzy dni przed wyborami politycy zorientowali się jednak, że jest to czas zbyt krótki, by skutecznie zorganizować głosowanie, i odstąpili od pomysłu. Doszły do tego spory w obozie władzy, co przyspieszyło decyzję polityczną.
W tych okolicznościach liderzy dwóch partii koalicyjnych zgodnie uznali, że planowane głosowanie odbyć się nie może i powinno być przesunięte na inny termin, po spodziewanym unieważnieniu przez Sąd Najwyższy wyborów z 10 maja. Oświadczenie to spotkało się ze sporą krytyką, gdyż oczywiście dwóch posłów, nawet mających większość w Sejmie, nie może ot, tak sobie przełożyć terminu głosowania. Termin ten, co do zasady, jest niewzruszalny i może być zmieniony tylko w razie wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. W dodatku obaj politycy użyli dalece niefortunnego sformułowania, przewidując przyszłe ewentualne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii ważności wyborów.