Choć przywołane w tytule słowa cofają nas do roku 1505, a odnoszą się do konstytucji sejmowej ograniczającej kompetencje prawodawcze króla, to po ponad połowie milenium idealnie opisują to, co może dziać się na linii obywatel – rządzenie na poziomie samorządu terytorialnego.
Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że na poziomie wyborów parlamentarnych, tych, które przekładają się na kształt rządu i administracji państwowej, nasza sprawczość w zasadzie kończy się z chwilą wrzucenia karty do głosowania do wyborczej urny. W praktyce na kolejne cztery lata (jeśli trzymać się ustawowych terminów) mamy spokój, niewiele możemy zrobić. Inaczej sprawa ma się w wypadku samorządu lokalnego, tu możliwości jest więcej. Ba! Obywatel ma realny wpływ na to, co dzieje się w jego wspólnocie między wyborami. Ma, o ile tylko chce w tym akcie uczestniczyć.
Błędne przekonanie o potrzebie głosowania w wyborach samorządowych
7 kwietnia zagłosujemy na wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, wybierzemy radnych gminnych, miejskich, powiatowych, zdecydujemy, kto zasiądzie w sejmikach województw. Przypomnijmy, że dwie ostatnie grupy wybranych wyłonią ze swojego grona władzę wykonawczą – zarządy, na czele których stać będą (odpowiednio) starosta powiatu i marszałek województwa. I tu panuje przekonanie, a przynajmniej większość obywateli tak sądzi, że ich rola w kształtowaniu władz się kończy. A prawda jest diametralnie inna, bo prawo daje mieszkańcom szereg uprawnień do udziału w rządzeniu gminą, miastem, powiatem. Mowa – przykładowo – o referendum lokalnym umożliwiającym odwołanie organu stanowiącego i wykonawczego, wówczas gdy nasza ocena stylu i efektów sprawowania władzy jest negatywna.
Czy to przysłowiowy bat na rządzących? Nie wchodząc w proceduralne zawiłości (konieczność poparcia stosowną liczbą podpisów inicjujących taką procedurę wniosków), to faktycznie istnieje możliwość pokazania czerwonej kartki radzie bądź wójtowi, prezydentowi lub burmistrzowi. Oczywiście, taka sytuacja mnoży inne problemy, jak choćby konieczność osiągnięcia należytej frekwencji w czasie referendum, ale mimo wszystko niezadowoleni wyborcy mają narzędzie, aby pokazać swoim włodarzom dezaprobatę. Fakt, że takie referendum to często akt polityczny, wiadomo bowiem, że opozycja lepiej zwiera szeregi, by okazać niezadowolenie (podobnie jak osoby, które utraciły w ostatnich wyborach władzę). Ale bywa, że jest ono owocem dobrego drzewa. Warto zauważyć, że wbrew obiegowym opiniom referenda są skuteczne, nawet w dużych miastach, jak choćby w wypadu Częstochowy (2009 r.) czy Łodzi (2010 r.).
Znamienny może być też przykład Sopotu (2009 r.), kiedy to właśnie poprzez referendum „obroniono” dobrego prezydenta miasta. Obywatele zademonstrowali w ten sposób brak poparcia dla inicjatywy zmierzającej do odwołania, a ściślej 8037 mieszkańców Sopotu zagłosowało za tym, aby Jacek Karnowski nadal pełnił funkcję prezydenta miasta (przeciwnego zdania były 4892 osoby). O ile w takich wypadach (referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta, wójta czy burmistrza) zazwyczaj stosowana jest strategia obniżenia wymaganej frekwencji (wówczas referendum nie ma charakteru wiążącego), o tyle Jacek Karnowski poprzez referendum i zachęcanie do udziału w nim pokazał, jak mocną ma pozycję. Wzmocnił swój mandat.