Długo tam pan pracował?
Niedługo. Szybko na budowie rozeszła się wieść, że tu sędzia łopatą robi. Podczas przerw śniadaniowych robotnicy przemykali się do mnie i prosili o rady w swoich sprawach związanych z prawnymi problemami – rodzinnymi, związanymi z mieszkaniami. Na tak dużej budowie była SB. Szybko zauważyła, że ciągle przychodzą do mnie jacyś ludzie, zaczęła podejrzewać, że coś knujemy... Chyba woleli się mnie stamtąd pozbyć. Po kilku miesiącach cofnięto mi zakaz pracy. Ale mogłem pracować jako radca prawny tylko w małych miejscowościach. Pracowałem więc w PGR, SKR. Bardzo miło wspominam ten czas, byli tam bardzo przyjaźni ludzie.
Kiedy wybierał pan prawo, jak wyobrażał pan sobie przyszły zawód?
Nie miałem wtedy pojęcia, jaki zawód będę wykonywać. Wychowywałem się w małej miejscowości w województwie olsztyńskim. Jedyną wyższą szkołą była szkoła rolnicza. Ale zupełnie mnie to nie pociągało. Moi rodzice mieli około dwóch hektarów ziemi, czasem trzeba było na niej pracować. Nie lubiłem tego. Zdałem nawet egzaminy wstępne. Stwierdziłem, że to ponad moje siły. Podczas wakacji do naszego domu przyszedł proboszcz i podsunął mi pomysł pójścia do seminarium. Jednak długo tam nie wytrzymałem, po trzech tygodniach wróciłem do rodzinnego domu.
Dlaczego?
Miałem 17 lat, chciałem coś przeżyć, zobaczyć świat. A tam tylko jakieś rozmyślania, refleksje w zamkniętych pomieszczeniach. Uznałem, że to ponad moje siły. Rodzice się martwili, co to ze mną będzie. Nie chce być ani rolnikiem, ani księdzem. Wtedy przyszła do nas siostra mojego przyjaciela z sąsiedztwa – pani mecenas. Powiedziała: słuchaj, może ty byś poszedł na prawo. Podpowiedziała mi, że mogę zdawać na Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Podsunęła książki historyczne, z których najlepiej się uczyć. I tak to zacząłem studiować prawo. Nie miałem żadnych prawniczych tradycji rodzinnych, nie za bardzo też wiedziałem, jak w praktyce wygląda praca prawnika. Byłem i nadal jestem bardzo zadowolony z wyboru.