I tym właśnie piskiem, a nie zapowiadanym i oczekiwanym od lat hukiem, skończyła się o czwartej nad ranem polskiego czasu „Gra o tron”. Jej największym przegranym okazali się producenci serialu, ale ich klęska jest ciekawą informacją dla całej branży, a nawet dla tych, którzy nie obejrzeli ani jednego odcinka produkcji HBO.
Świat seriali wydawał się do niedawna jedynym takim miejscem w kulturze, gdzie to, co ambitne, rzucające wyzwanie wrażliwości i przyzwyczajeniom odbiorców, zdobywało masową popularność. Również „Gra o tron” przez wiele lat szokowała nie tylko okrucieństwem i naturalizmem, lecz przede wszystkim idącym pod prąd oczekiwaniom widzów, ale utrzymanym w ryzach żelaznej logiki praw rządzących stworzonym w niej światem biegiem fabuły. Przystępując do tworzenia ostatniego sezonu, twórcy postanowili jednak przede wszystkim zadowolić konsumentów ich produktu. Przyjrzeli się uważnie, których bohaterów najbardziej lubią, jak wyobrażają sobie przebieg i zakończenie finału sagi. I z ich oczekiwań ulepili fabułę. W efekcie wkurzeni fani serialu planują rozpocząć zbiórkę pieniędzy na stworzenie alternatywnej wersji zakończenia „Gry o tron”.
Netflix, największy rywal HBO, równie spektakularnie wywrócił się na tej samej, z zewnątrz wyglądającej jak gwarancja sukcesu, przeszkodzie. Pisząc zakończenie sztandarowej produkcji serwisu, „House of Cards”, jego scenarzyści prześledzili, jakie sceny z poprzednich sezonów były ponownie odtwarzane przez widzów, w których momentach i na jak długo wstawali od komputera, a kiedy trwali przed nim najdłuższymi ciągami. I mając w ręku te wszystkie informacje, stworzyli najsłabszą ze wszystkich odsłon serialu. Serialu, którego główny bohater powtarzał w końcu co chwilę „demokracja jest taka przereklamowana”.
I chyba, przynajmniej w kulturze, rzeczywiście taka jest. Zdecydowanie lepiej sprawdza się tam – oświecony niezależnością wobec oczekiwań tłumu – absolutyzm.