Nie tylko ja żałuję, że nie będę mogła być dziś na pogrzebie Zbigniewa Romaszewskiego. Ale osób, które Go znały, często osobiście, są – nie przesadzając – tysiące, w każdym niemal kraju, w którym kiedykolwiek rządzili lub ciągle rządzą komuniści albo ich następcy.
W ciągu ostatniego tygodnia wiele napisano o Zbigniewie Romaszewskim i Jego zasługach dla Polski. Mniej – o jego działalności w krajach obozu postsowieckiego. Tymczasem to tam wiadomość o Jego śmierci wywołała całą lawinę nekrologów i wspomnień. Ich autorzy przekazywali wyrazy współczucia nie tylko Jego rodzinie i bliskim, ale także Polsce.
„Zbyszek" bądź „senator Romaszewski" – tak o nim mówiono – miał przyjaciół od Wilna poprzez Baku, Biszkek po Santiago de Cuba. On i oczywiście Jego żona Zofia – bo nie sposób mówić o nich oddzielnie – przyjmowali dysydentów, demokratów, opozycjonistów, byłych więźniów, obecnych premierów i prezydentów na konferencjach, na przykład w Nowej Hucie w 1988 roku czy w gmachu Sejmu w Warszawie dziesięć lat później, ale także gościli ich u siebie w domu.
W czasach nadmiaru środków informacji nie byłam w stanie ogarnąć wszystkich reakcji na śmierć Zbyszka, które napływały w postaci e-maili, przez Skype, Facebook, ze stron internetowych i przez telefon. Chcę się na łamach „Rzeczpospolitej" podzielić tylko kilkoma z nich, tymi, które mogą dać jakieś pojęcie o rozmiarach legendy Zbyszka Romaszewskiego, i tymi pochodzącymi od ludzi, którzy znali go osobiście i piszą od serca.
Zawsze po stronie wolności
„Bardzo Go kochałem, był moim bohaterem i jestem dumny, że dwa razy byłem u Niego w domu tamadą (gruziński gospodarz przyjęcia)" – napisał Lewan Berdzeniszwili, który jako były więzień Gułagu, założyciel Partii Republikańskiej Gruzji, a obecnie poseł do parlamentu