Końcówka ubiegłego roku wprowadziła polskich pracodawców w nerwowe nastroje. W grudniu, kiedy to rząd w Niemczech przyjął założenia nowej ustawy imigracyjnej, w polskich mediach zawrzało – oto od stycznia ku niemieckiej granicy miały zacząć zmierzać setki „naszych" Ukraińców zwabionych obietnicą dobrze płatnej, legalnej pracy za zachodnią granicą Polski. Szkoda, że tak niewielu zadało sobie wtedy trud sprawdzenia, na czym właściwie ma polegać otwarcie niemieckiego rynku pracy oraz kiedy ono nastąpi. Okazało się bowiem, że aby zdobyć pracę w Niemczech, trzeba będzie m.in. wykazać się znajomością języka oraz uzyskać potwierdzenie posiadanych kwalifikacji. Co więcej, okazało się również, że nowe prawo ma wejść w życie dopiero od stycznia 2020 r. Niektórzy odetchnęli z ulgą – wyjechać może tylko skromna część „naszych" Ukraińców i mamy jeszcze czas, aby coś z tym zrobić! Czy rzeczywiście?
Rząd musi zdać sobie w końcu sprawę z tego, że o pracowników spoza Unii Europejskiej konkurujemy nie tylko z Niemcami. Gospodarki wszystkich państw Grupy Wyszehradzkiej, odnotowujące rekordowo niskie bezrobocie i spadki podaży pracowników o odpowiednich kwalifikacjach, coraz aktywniej poszukują cudzoziemskiej siły roboczej nieodzownej do utrzymania aktualnych trendów wzrostu gospodarczego. Część „naszych" Ukraińców może wkrótce wyjechać także do Czech, Słowacji czy Węgier.
Przypomnijmy: w ramach uproszczonej procedury dostępu do polskiego rynku pracy pracodawcy mogą zatrudnić obywateli Armenii, Białorusi, Gruzji, Mołdawii, Rosji oraz Ukrainy na sześć miesięcy w ciągu roku, rejestrując w urzędzie pracy odpowiednie oświadczenie (od 2018 r. procedura obejmuje także pracę sezonową). W 2018 r. wydano niemalże 1,6 mln takich oświadczeń, w 2017 r. – 1,8 mln. Wydawałoby się, że przy skali imigracji Ukraińców do innych państw Grupy Wyszehradzkiej, liczonej raczej w dziesiątkach niż setkach tysięcy rocznie, jesteśmy na wygranej pozycji. Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
W 2016 r. Czechy wprowadziły rządowy program „Režim Ukrajina", w ramach którego do chwili obecnej sprowadzono ponad 24 tys. wykwalifikowanych pracowników. Wprawdzie czeski system jest wciąż bardziej restrykcyjny od polskiego – aby wziąć udział w programie, firmy muszą być zgłoszone do państwowego rejestru, a w ramach skróconego testu rynku pracy potencjalni rodzimi pracownicy mają miesiąc na odpowiadanie na ogłoszenia o wolnych stanowiskach pracy – to Ukraińcy dostają ofertę dwuletnich kontraktów z wynagrodzeniem wyższym od tego, które mogą uzyskać w Polsce. Co więcej, pod koniec ubiegłego roku premier Andrej Babiš przychylnie odniósł się do pomysłu podwojenia liczby pracowników sprowadzanych w ramach programu w 2019 r., a organizacje pracodawców zintensyfikowały naciski w celu dalszej liberalizacji prawa. Czesi nie zapomnieli także o profesjonalistach i wysoko wykwalifikowanych pracownikach, wprowadzając w 2016 r. pilotażowy „Projekt Ukraina", a następnie rozszerzając go w 2018 r. na obywateli Indii; rząd planuje sprowadzać rocznie po 500 specjalistów z tych krajów.
Po ukraińskich pracowników sięgają także Słowacja i Węgry. Pierwsza wprowadziła od początku roku możliwość uzyskania niemalże nieograniczonego pozwolenia na pracę dla posiadaczy deficytowych zawodów z rządowej listy. Po Ukraińców (oraz Serbów) – mimo kryzysu dyplomatycznego związanego z wydawaniem paszportów mieszkańcom ukraińskiego Zakarpacia – sięgają coraz częściej także Węgrzy.