Miałem honor poznać go w 2003 roku, zanim okrzyknięty został klasykiem i jednym z najważniejszych polskich współczesnych pisarzy. A stało się to za sprawą innego znakomitego prozaika – Marka Nowakowskiego.
- Chciałbym, aby pan kogoś poznał – powiedział mi przez telefon pan Marek. – Z RPA przyjechał mój przyjaciel z dawnych lat. Wkrótce ukaże się jego książka.
Przybysz z Afryki był szczupły i elegancki. Ponieważ wiele czasu spędził na pustyni, twarz miał ogorzałą i pobrużdżoną. Na początek opowiedział anegdotę, która dobrze oddawała jego charakter, refleks i niezwykłe poczucie humoru.
- Niedawno, w okolicach dworca kolejowego w Johannesburgu, podeszło do mnie trzech dżentelmenów. „Przepraszam bardzo, czy ma pan rewolwer?” – zagadnęli uprzejmie. A to jest bardzo dobre pytanie – jeżeli nie mam, to się nie obronię. A jeżeli mam, to warto mi go zabrać.
- I co pan odparł? – spytałem.
- Że jak będzie potrzebny, to się znajdzie. Najwidoczniej uznali, że gra nie jest warta świeczki.
Okazało się, że Nowakowski i Albiński – obaj z rocznika 1935 – dorastali razem w podwarszawskich Włochach. Po wojnie chodzili do tej samej szkoły powszechnej. Zbliżyła ich literatura – o właśnie przeczytanych książkach dyskutowali nad brzegiem glinianki. Poza miłością do Antoniego Czechowa, Anatola France’a i Karola Maya (lektury były bowiem dość chaotyczne), chłopców dzieliło w zasadzie wszystko. Nowakowskiego fascynował świat przedmieść, Albiński znał na pamięć wydaną w latach trzydziestych XX wieku powieść „Dżungla zgrozy” o zagubionym w Afryce oddziale Legii Cudzoziemskiej. Potem ich drogi rozeszły się na długo. Po studiach na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Geodezji, Albiński wraz z żoną Wandą wyjechał na wycieczkę do Francji. Postanowili nie wracać.