W wieku 79 lat, po walce z rakiem zmarł Amos Oz. Przypominamy wywiad, jaki ze słynnym izraelskim pisarzem przeprowadził w 2010 roku Bartosz Marzec.
W "Opowieści o miłości i mroku" napisał pan, że ludzi można zabić, ale nie sposób spalić wszystkich książek. Nadal z dawną siłą wierzy pan w moc literatury?
Amos Oz: Ci, którzy czytają, są bardziej ciekawi świata i innych. A ciekawość to według mnie istotna cecha charakteru i ogromna zaleta. Ten, kto okazuje zainteresowanie bliźnim, jest po prostu lepszym i bardziej wartościowym człowiekiem. Poza tym wydaje mi się, że osoby, które odznaczają się ciekawością, są lepszymi kochankami. Ale zdaje się, że nazbyt daleko odszedłem od pańskiego pytania.
Josif Brodski powiedział, że pisarz ma jeden obowiązek – pisać dobrze. Po lekturze "Czarownika swojego plemienia" doszedłem do wniosku, że pan nie do końca podziela ten pogląd?
To nie takie proste. Kiedy pracuję nad powieściami czy opowiadaniami, kieruję się dewizą Brodskiego. Ale nie przez całą dobę zajmuję się prozą. Jestem bowiem nie tylko pisarzem, ale także obywatelem. I jako obywatel mam pewne obowiązki. Jeden z nich jest szczególnie ciężki i odpowiedzialny – to dbałość o język, o jego czystość. Na co dzień posługuję się słowami. Są dla mnie tak ważne jak instrument dla muzyka. I tak jak muzyk jestem bardzo wrażliwy na każdy fałszywy ton. Ilekroć język zostanie zbrukany przez polityków, czuję wewnętrzny przymus, aby zaprotestować. W ten sposób powstało wiele moich esejów i artykułów. Dam panu przykład: po wojnie sześciodniowej z 1967 r. większość Izraelczyków świętowała "oswobodzenie terytoriów" na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy. Napisałem wtedy esej, w którym stwierdziłem, że oswobodzić można tylko i wyłącznie ludzi, nie ziemię. A Arabowie raczej nie czują się przez nas oswobodzeni. No, specjalnie to się moim rodakom nie spodobało. Mówiąc wprost: ściągnąłem na siebie piekło. Ale cóż, nie miałem wyjścia. Byłem jak strażak, który zobaczył dym i musiał wkroczyć do akcji.