– Salon nie działa, wymyśliłem, by sprzedawać bony na poczet przyszłej usługi. Jakiś odzew jest, dziesięć osób się odezwało. Nie wiem jednak, z czego utrzymam salon, z czego zapłacę pracownikom – zastanawia się. – Nie wykluczam, że będę musiał jeździć do domu do klientów. Wcześniej zrobię dokładny wywiad, bo muszę chronić siebie. Wydaje mi się to już nieuniknione. To jedyny ratunek. Co mam innego zrobić po dziesięciu latach budowania swojej marki i salonu? – pyta retorycznie.
Wirusa i rządu się nie boję
W identycznej sytuacji znalazło się wiele branż, którym rząd po 1 kwietnia całkowicie zakazał działalności, nie dając alternatywy. Wśród nich znalazł się właśnie ogromny sektor urody i zdrowia. Na listę „zawodów zakazanych" trafili, m.in. fryzjerzy, kosmetyczki, manikiurzystki, a także fizjoterapeuci i masażyści. To firmy mikro- i małe, które najczęściej nie mają zapasów gotówki, dostępu do linii kredytowych. Większość żyje z dnia na dzień, czyli z bieżącego obrotu.
Ewelina R., fizjoterapeutka z Trójmiasta. Od kilku miesięcy prowadzi własną firmę. W marcu cieszyła się, gdy udało się wyjść na zero. Inwestycja była spora – blisko 200-metrowy lokal, a do tego dziesięciu pracowników. Ciężka praca szybko zaczęła przynosić efekty. Do momentu marcowego krachu.
– Wystąpiłam do ZUS o anulowanie składek na trzy miesiące. Wystąpię też o postojowe dla pracowników, ale ja sama nie łapię się na żadną pomoc, bo w marcu przekroczyłam kryterium przychodu. Co z tego, że nic nie zarobiłam, bo koszty były takie same jak przychody. Rząd ogłosił, że ważny jest przychód i już – mówi rozżalona.
Szybko zaczęła szukać ratunku w internecie. Podobnie jak cała Polska. Uruchomiła sprzedaż swoich produktów: koszulek, a także porad online. W ciągu dwóch tygodni sprzedała... pięć sztuk. Jak dodaje Ewelina R., jedna konsultacja musiała kosztować mniej niż zwykła godzina fizjoterapii, więc obrót zamknął się kwotą kilkuset złotych.
– To nie ma sensu, fizjoterapeuta przecież pracuje rękoma – mówi.