Fenomen K-popu. Jak Koreańczycy stworzyli muzykę dla każdego

Koreańskiej muzyce pop udało się to, co wydawało się nieosiągalne – przełamując różnice kulturowe, podbiła listy przebojów na całym świecie. Nie jest to jednak sukces przypadkowy. Kryje się za tym hojnie wspierana przez państwo i przemyślana strategia promocji kultury oraz lojalność rozsianej po całym świecie azjatyckiej diaspory.

Publikacja: 28.02.2020 10:00

Koreańska supergrupa BTS sprzedała w ubiegłym roku 4,2 mln płyt na całym świecie. W noworoczny wiecz

Koreańska supergrupa BTS sprzedała w ubiegłym roku 4,2 mln płyt na całym świecie. W noworoczny wieczór 2019 roku wystąpiła nawet na nowojorskim Times Square

Foto: Getty Images

Na światowym rynku muzycznym jeszcze do niedawna obowiązywały dwie żelazne zasady. Po pierwsze: w Ameryce rządzą wyłącznie anglosascy artyści. Po drugie: po eksplozji techno i rapu historia muzyki pop się skończyła, a już na pewno przez długi czas nie powstanie żaden nowy gatunek, którego reprezentanci trafią na szczyt listy przebojów magazynu „Billboard".

Tymczasem historia muzyki pop nie tylko się nie zakończyła, ale jeszcze raz urwała się z łańcucha. Jesteśmy świadkami wejścia na amerykański rynek gwiazd koreańskiego popu. Najbardziej znany jego przedstawiciel, grupa BTS, sprzedał w zeszłym roku na całym świecie aż 4,2 mln albumów. Lepszy wynik osiągnęła tylko Amerykanka Billie Eilish, która na niedawnej oscarowej gali śpiewała „Yesterday". K-pop podbił amerykańską muzyczną twierdzę, a jego wykonawcy przyciągają na koncerty po 40 tysięcy fanów.

Koreańska fala

Koreańczycy osiągnęli to, co było marzeniem polskich artystów, czasami wręcz obsesją – sukces w Stanach Zjednoczonych. Nie bez powodu Anglicy byli dumni z The Beatles, którzy jako pierwsi dokonali udanej inwazji na Amerykę, na długo odciskając tam swoje piętno: na hermetycznym do tej pory rynku zaczęły powstawać zespoły klonujące styl Lennona i spółki. Potem powodzeniem w Stanach Zjednoczonych mogło się jeszcze pochwalić wielu angielskich wykonawców, ale to The Beatles przetarli szlak i wciąż jest to zwycięstwo zaliczane na konto kultury anglosaskiej. Nam, Polakom, pozostaje snucie martyrologicznej opowieści o nieudanych wyprawach do Stanów Zjednoczonych Czesława Niemena czy Lady Pank, którzy podpisali kontrakty z wielkimi firmami płytowymi, ale nic z tego nie wyszło.

Przeczytaj także: 1800 procent normy K-Popu

Koreańska fala nie jest jednak pospolitym ruszeniem. Została zaprogramowana i wsparta przez państwo. Jest częścią rządowej strategii „hangul" – koreańskiego przypływu, elementem tzw. przemysłu kultury. Odpowiedzią na czasy, gdy ciężki lub tradycyjny przemysł zmniejsza swój udział w PKB, a punkt ciężkości przesuwa się do dziedzin związanych ze spędzaniem wolnego czasu, od turystyki po „konsumpcję" szeroko pojętej kultury. W Polsce niektórym politykom kojarzy się ona wyłącznie z kosztami i bezpowrotnie straconymi dotacjami, a Seul policzył, że pieniądze zainwestowane w kulturę, nawet jeśli nie wprost, to poprzez procesy pośrednie przynoszą efekt społeczny, medialny, ekonomiczny, dając pracę ludziom i generując zyski.

Skutek jest taki, że kraj, który w XIX wieku przez europejskich podróżników był opisywany jako „królestwo pustelników" nieskorych do kontaktu i zabawy z nikim, a potem długo nie mógł się otrząsnąć z traumy po okupacji japońskiej w latach 1910–1945, dzięki „soft power", czyli miękkiej sile kultury, podbił najpierw Chiny, potem Japonię, a teraz podbija Amerykę bez bombardowania Pearl Harbor i wywoływania wojny. Bo we współczesnym świecie skuteczniejsze od lotniskowców, myśliwców i bombowców bywają muzyczne przeboje, filmy, gry komputerowe i ich gwiazdy. Koreańczycy byli tego świadomi, pracując nad swoim wizerunkiem, gdyż w filmie „Goldfinger" (1964), trzeciej części przygód Jamesa Bonda, przedstawiono ich jako „najokrutniejszy naród na świecie".

Rzecz nie jest błaha, a opisu procesu podjął się światowej sławy politolog Joseph Nye, autor przełomowej pracy „Power and Interdependence" („Siła i współzależność"). To on właśnie sformułował teorię „twardej siły" i „miękkiej siły" w stosunkach międzynarodowych, określając koreańską falę jako „rosnącą popularność wszystkiego co koreańskie, od mody i filmu po muzykę i kuchnię".

Aktywne państwo

Chociaż termin „koreańska fala" zazwyczaj używany jest do opisu dwóch ostatnich dekad, de facto zaczęto ją tworzyć po zakończeniu wojny koreańskiej w ramach cudu gospodarczego, zwanego też cudem na rzece Han. Wojna, która trwała od 1950 do 1953 r., spustoszyła kraj. Jeszcze w 1965 r. PKB Korei Południowej był niższy niż PKB Ghany. Od tamtej pory sporo się zmieniło, dziś tamtejsza gospodarka jest tuż za japońską, brytyjską i francuską.

Koreańczycy, pozostając w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, w produkcji filmowej postawili na izolacjonizm, określając limity udziału produkcji zagranicznych w repertuarze koreańskich kin, co pozwoliło okrzepnąć produkcjom krajowym. Inny proces miał miejsce w muzyce. Przeboje zza oceanu dotarły do Korei już w latach 50. wraz z wojną i amerykańskimi żołnierzami słuchającymi rock and rolla. Jednak dopiero w latach 90. wpływy te – w połączeniu z europejską muzyką elektroniczną, amerykańskim hip-hopem – stworzyły mieszankę znaną jako wczesny k-pop. By doszło do jego światowej inwazji, musiały jeszcze zniknąć bariery ograniczające potencjalną ekspansję.

W 1986 r. wewnętrzny raj protekcjonizmu skończył się po tym, jak Motion Picture Association of America (MPAA) skierowało do amerykańskiego Senatu skargę na protekcjonizm Seulu. W rezultacie w 1988 r. tamtejszy rząd został zmuszony do otwarcia granic dla amerykańskich studiów filmowych i już po sześciu latach udział ich produkcji w tamtejszym rynku kinowym wynosił 80 proc., a koreańskich zaledwie 16 proc.

Witold Gombrowicz, uciekając z Polski przed wybuchem II wojny światowej, powiedział, że Polacy nie umieją wyciągać wniosków z lektury gazet. Seul non stop je monitorował, a gdy Kim Youn-sam, prezydent Korei Południowej w latach 1993–1998, dowiedział się, że „Jurassic Park" Stevena Spielberga zarobił więcej niż Hyundai, narodowa duma przemysłu motoryzacyjnego, eksportująca wówczas 1,5 mln samochodów rocznie – zdecydował o stworzeniu biura przemysłu kulturowego w Ministerstwie Kultury i Sportu.

Na dotacje i nisko oprocentowane pożyczki dla podmiotów eksportujących kulturę, m.in. k-pop, przeznaczono 1 proc. budżetu państwa. Jednocześnie na uniwersytetach stworzono liczne wydziały kultury, by kształcić menedżerów i specjalistów. Stworzono specjalny fundusz wspierający i promujący koreańską kulturę – jego ostatni budżet zamknął się kwotą jednego miliarda dolarów. To oznacza, że rząd w Seulu wyłożył na to kilkadziesiąt razy więcej niż inne państwa regionu, rozpowszechniając za granicą własną kulturę.

Na początku także krajowe koncerny, czebole, w tym Samsung i Daewoo, zwiększały swoje zaangażowanie w kulturę. Później, pod koniec XX w., przyszedł kryzys, duże studia filmowe zaczęły upadać, koreańskie kino jakoś to przetrwało. Powstała wówczas spółka CJ, producent filmu „Parasite", niedawnego triumfatora oscarowej gali. Wtedy też zrealizowano pierwszą wielkobudżetową produkcję w hollywoodzkim stylu – „Swiri".

Z perspektywy czasu ważniejsze od 11 mln dol., jakie zarobiło „Swiri", notabene pokonując na krajowym rynku „Titanica", było to, że koreańscy politycy i biznesmeni próbujący wcześniej wspierać krajową produkcję pieniędzmi wielkich koncernów uznali, że taniej niż kinowe blockbustery da się wyprodukować seriale i muzykę, i jeszcze na tym zarobić. Po latach Sung Tae-ho, kierownik w biurze biznesowym Koreańskiego Systemu Nadawczego, przyznał, że branża kultury dlatego odnosi sukcesy zagraniczne, ponieważ produkcja nie jest droga, przynajmniej w porównaniu z rozrywką, którą można kupić na innych rynkach, szczególnie zachodnich.

W podboju Azji pomocna była kulturowa bliskość. „Mimo że języki są różne, mamy tę samą mentalność Wschodu. Szanujemy ojca i matkę oraz hierarchiczne społeczeństwo i konfucjanizm" – mówił CNN Sung Tae-ho. Dotyczy to także k-popu, bo chociaż gwiazdy czasami wypowiadają niecenzuralne słowa lub poruszają zakazany temat, zdarza się to nieporównywalnie rzadziej niż w muzyce anglosaskiej.

W Korei Południowej zakazane jest na przykład używanie japońskich słów, propagowanie alkoholu lub homoseksualnych fantazji. Co by na to powiedział reporter TVN, patrząc jednocześnie na śpiewaków i tancerzy bardzo często używających mocnego makijażu? Ale wideo można zawsze przemontować. Rekordzistką jest raperka Cheetah. Jeden z trzech głównych koreańskich kanałów muzycznych zakwestionował aż 12 z 18 piosenek z jej płyty. Inne telewizje były bardziej tolerancyjne.

Nikt nie ma wątpliwości, że forpocztą k-popu były koreańskie seriale. W 1997 r. tasiemiec „Czym jest miłość" odniósł gigantyczny sukces w Chinach. Kolejny – „Gwiazda w moim sercu" – poszerzył pole sukcesu o Tajwan. Potem „koreańska fala" ogarnęła Hongkong, Singapur, Wietnam, Indonezję. Koreańczycy postanowili połączyć popularność seriali z lansowaniem muzycznych gwiazd. Tubą propagandową stała się muzyczna telewizja Channel V, która wykreowała jedną z pierwszych regionalnych gwiazd, czyli H.O.T. Koncert zespołu w Pekinie w 2000 r. pokazał, że chiński mur nie stanowi już przeszkody dla koreańskich artystów. Wśród nich był Ahn Yae-wok, który w serialu „Gwiazda w moim sercu" na koniec każdego odcinka śpiewał piosenkę. Podczas podboju Chin dołączyły do niego grupy NRG oraz Shinhwa. Pozycja Shinhwa oraz girlsbandu Baby V.O.X. stała się tak mocna, że każdy koncert w Chinach oglądało 30 tysięcy fanów. Działalności Shinhwa nie pogrzebała nawet obowiązkowa służba wojskowa jej członków, a jest to stały element biografii południowokoreańskich idoli. Idą do armii jak Elvis Presley.



Trening czy tresura?

Kreowanie muzycznych gwiazd w Korei Południowej jest dobrze zorganizowaną procedurą. Wyspecjalizowały się w tym trzy najbardziej wpływowe koreańskie firmy z branży, wszystkie mające w nazwie Entertainment, a poprzedzone skrótami SM, YG, JYP. Młodzi ludzie marzący o karierze przechodzą tam rygorystyczne szkolenie poprzedzające debiut. Metoda ta została spopularyzowana przez Lee Soo-mana, założyciela SM Entertainment – jako część „technologii kultury". Złośliwi mówią wręcz o tresurze.

Selekcja dokonuje się poprzez castingi oraz talent show, których bohaterowie walczą o przetrwanie w różnych, złożonych społecznie, okolicznościach. Wiele zespołów zostało utworzonych właśnie w wyniku rywalizacji na telewizyjnym planie. Najlepsi opuszczali telewizję już zorganizowani pod kierunkiem menedżerów oraz spółek zarządzających talentami. Tak powstały grupy Pentagon, Momoland czy Twice. Zespoły mają specyficzną strukturę – obok lidera są tam wokaliści, raperzy, tancerze oraz tzw. najmłodszy. Rywalizacja między grupami jest traktowana niezwykle serio. Gdy ktoś zajmie pierwsze miejsce w najważniejszych krajowych notowaniach, nazywa się to „All-Kill".

W promocji zagranicznej pomaga także muzyczny kanał Mnet założony przez wspomnianą już firmę CJ, mający również swoją japońską wersję. To właśnie z okazji jej jubileuszu odbyły się koreańskie koncerty w słynnej tokijskiej sali Budokan. Gwiazdy k-popu zaczęły też dominować na japońskich listach przebojów, co dla wielu Koreańczyków miało też swój historyczny kontekst – Japonia przez 40 lat okupowała terytorium Korei.

W 2002 r. wokalistka BoA sprzedała w Kraju Kwitnącej Wiśni milion egzemplarzy „Listen To Your Heart", a drugie tyle na świecie. BoA reprezentowała kolejną generację gwiazd k-popu, które z myślą o podboju zagranicznych list przebojów nagrywały piosenki również w języku japońskim, chińskim i angielskim. W sumie BoA sprzedała w Japonii 9 mln płyt.

W tym samym czasie sukcesy święcił tam także koreański serial „Zimowa sonata". Japończycy kupili zestawy DVD i powieści związane z tą produkcją o wartości 3,5 mln dolarów. Z kolei duet TVXQ sprzedał pół miliona biletów na swoje koncerty. Tylko oni, Michael Jackson i Back Street Boys wypełnili Tokyo Dom trzy wieczory z rzędu, przyciągając tam 165 tysięcy fanów. Na tle takich liczb mniej dziwi widoczna w nazwach koreańskich grup gigantomania. TVXQ to skrót oznaczający Wschodzących Bogów Wschodu. Produkcję przygotowała firma SM współpracująca wcześniej z H.O.T. i Shinhwa.

W Stanach Zjednoczonych pierwsza próba przedarcia się przez kordon tamtejszych firm fonograficznych zakończyła się jednak kompletną klapą. Specjalistom z amerykańskiej branży przedstawiono 300 teledysków, m.in. BoA, ale japońskiego sukcesu nie udało się powtórzyć. Promocja muzyki w USA opiera się w dużej mierze na kanałach muzycznych – np. MTV – oraz stacjach radiowych, gdzie Azjaci nie mogli nic wskórać. Pomógł im dopiero internet, gdzie takich promocyjnych ograniczeń po prostu nie ma.

W 2011 roku „Billboard", doceniając nowy fenomen, stworzył z myślą o k-popie osobne notowanie, gdzie długo królowały m.in. zespoły 2NE1 i Big Bang. Warto zwrócić uwagę na Girls' Generation. Ta dziewięcioosobowa grupa pop zadebiutowała w USA w programie Davida Lettermana w 2012 roku. Dziewczęta perfekcyjnie opanowały angielski i skomplikowane, symultaniczne układy choreograficzne, które są zresztą charakterystyczne dla k-popu. W tym samym 2012 r. nastąpił kolejny przełom: teledysk tancerza i rapera Psy „Gangnam Style" – połączenie kiczowatego dance i rapu – jako pierwszy w historii zyskał ponad miliard odsłon na YouTubie, w ciągu roku zarabiając tylko w tym kanale 8 mln dolarów.

Gwiazdor k-popu wkrótce po wylądowaniu w Los Angeles powiedział, zresztą po koreańsku: „Podstawowa zasada, która mi przyświeca, brzmi: to, co najbardziej koreańskie, jest najbardziej międzynarodowe. Nie chcę tu przyjeżdżać i zachowywać się jak Amerykanin. Chcę pokazać dynamiczny potencjał Korei i chcę to udowodnić jako artysta".

Szybko nastąpiła fala zwrotna. Do Seulu poleciał słynny amerykański raper Snoop Dogg, aby nakręcić teledysk z Psy. Jeśli myślał o bezstresowym spacerku po Azji, srogo się zawiódł: został przepuszczony przez koreańską wyżymaczkę. Sesja do piosenki „Hangover" zajęła 18 godzin w dziesięciu różnych lokalizacjach. Jak na piosenkę o kacu przystało, istotną rolę odegrały bary z wielką ilością alkoholu oraz sedes w łazience. Snoop Dogg gościnnie wystąpił też w piosence Girls' Generation, Kanye West połączył siły z JYJ, a Swizz Beatz pracował z koreańską firmą O & Media, wspierając gwiazdy k-popu na amerykańskim rynku.

Koreańskie sukcesy zauważył podczas wizyty w Seulu prezydent Barack Obama, a wtórował mu Ban Ki-moon, sekretarz generalny ONZ, wcześniej koreański minister spraw zagranicznych odpowiedzialny również za handel. A ostatecznie znaczenie kultury masowej dla Korei Południowej zdefiniowała w swoim pierwszym wystąpieniu Park Guen-hyu, prezydent kraju w latach 2013–2017, mówiąc, że jej kraj stanie się szczęśliwszy poprzez kulturę, i namawiając do wspierania „nowego renesansu kulturowego".



Lojalna diaspora

Ekonomiczny aspekt tej szczęśliwości zainteresował magazyn „Forbes", gdy okazało się, że najlepiej zarabiająca w 2016 r. amerykańska grupa Maroon 5 zainkasowała o 10 mln dol. mniej niż muzycy z koreańskiej grupy Big Bang, której globalne tournée wspierał wcześniej Samsung.

„Zarobiliśmy więcej niż Maroon 5?" – dziwił się lider zespołu Kwon „G-Dragon" Jiyong. „Nie wiedziałem o tym. Moja mama odpowiada za moje zarobki". To dobrze pokazuje stan świadomości idoli k-popu, dla których najważniejsza jest popularność. Tym bardziej że finansami grupy Big Bang kieruje nie mamusia, tylko Yang „YG" Hyun Suk i jego firma. Pod jej szyldem poza wytwórnią płytową działa też agencja talentów, agencja koncertowa, a także sekcja odpowiedzialna za modę i seriale. Taka struktura przyjęta przez koreańskich menedżerów jest maksymalnie efektywna, nie rozdziela bowiem zaangażowania gwiazd w życie muzyczne i innych aktywności, tylko traktuje karierę jako integralną całość. W Stanach Zjednoczonych już wcześniej podobnie funkcjonowała firma Roc Nation amerykańskiego rapera i miliardera Jaya Z.

Dochody YG ze sprzedaży nagrań stanowią zaledwie 25 proc. jej przychodów. Kolejnym ważnym składnikiem są trasy koncertowe. Jeden koncert grupy Big Bang przynosi średnio 2,6 mln dol. „Fani ustawiają się w kolejkach często 24 godziny przed koncertem" – powiedział magazynowi „Time" Yongbae Cho, dyrektor zarządzający Live Nation Korea. Zachodni artyści nie mogą liczyć na takie przyjęcie.

David Zedeck, amerykański agent muzyczny pracujący dla Girls' Generation, opowiadał portalowi „Pollstar", że gdy zespół chciał zaprezentować nowy teledysk w nowojorskim Best Buy Theatre, zaprosił fanów za pośrednictwem Twittera – a już wkrótce pojawiło się tam 1500 koreańskich nastolatków. „Wkurzyłem się, że rozdaliśmy bilety za darmo" – mówił Zedeck. „Zamiast tego można było zaaranżować ze 20 takich muzycznych randek w miastach całej Ameryki".

Tak też potem się stało. Girls' Generation na ponad dwa lata przyleciały do Stanów Zjednoczonych. Doskonaliły warsztat, były do dyspozycji mediów i menedżerów, czego efektem było wspólne tournée z amerykańską grupą Jonas Brothers. Zespół Bing Bang poszedł jeszcze dalej. W styczniu ogłoszono, że znalazł się w programie tegorocznego kalifornijskiego festiwalu Coachella, nazywanego „królem festiwali". Koreańczycy będą tam gwiazdami u boku Rage Against The Machine, a także Travisa Scotta i Lany del Rey.

O ile gwiazdy k-popu dobrze wyrażają ducha koreańskiej dyscypliny pracy, o tyle fani ilustrują idealnie koreańską solidarność we wspieraniu krajowej produkcji i kultury, co eliminuje takie formy okradania artystów jak piractwo. Działa to jak sprzężenie zwrotne – kupują muzykę w wielu formatach, co zwiększa sprzedaż, windując premierowe płyty na wyższe miejsca list przebojów.

Ważną rolę odgrywają fankluby, które tak jak piłkarscy kibice wybierają charakterystyczne dla siebie barwy – np. fanki Girls' Generation poznacie po pastelowym różu. Niektórzy sprawiają wręcz wrażenie psychofanów, podróżując za artystami po kraju i za granicą. Na koncert JYY w Seulu przyleciało 7 tysięcy muzycznych kibiców z Japonii. Teraz światowa liczba fanów k-popu szacowana jest na około 10 mln osób, choć potrafią zrobić w mediach szum, jakby było ich 100 mln. Ich dobroczynnym rytuałem jest darowizna ryżu dla potrzebujących. Według „The Time" grupa Big Bang zebrała na jednym z występów 12,7 tony ryżu z 50 fanklubów na świecie.

Nie da się pisać o sukcesie k-popu, nie wspominając o koreańskiej diasporze. Szacuje się, że poza granicami kraju żyje 9 mln Koreańczyków rozrzuconych po całym świecie: 2,5 mln w Stanach Zjednoczonych i Chinach, ponad 800 tys. w Japonii, a ćwierć miliona w Kanadzie. Dzięki nim k-pop przebija się na szczyty zagranicznych list przebojów. Biorąc pod uwagę, że na liście „Billboardu" sumuje się sprzedaż nagrań w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, znalezienie się gwiazdy k-popu na pierwszym miejscu np. z wynikiem 120 tysięcy kupionych albumów jest nie tylko łatwiejsze, ale staje się też demonstracją narodowej kultury i siły. Pewnie dlatego rok 2016 r. przyniósł kolejny rekord: wartość eksportu związanego z k-popem przekroczyła miliard dolarów, rosnąc od początku wieku ponad dziesięć razy.

Gwiazdy k-popu mogą też liczyć na zainteresowanie innych azjatyckich grup narodowościowych. I to jest koń trojański tego gatunku muzyki w Ameryki. Taka obserwacja nie powinna pozostać bez polskiego wniosku, bo około 10 mln Amerykanów ma polskie korzenie. Teoretycznie, gdyby co setny z nich w pierwszym tygodniu sprzedaży kupił CD z nagraniami polskiej gwiazdy, sukces k-popu przestałby być dla nas nieosiągalny. Ale na razie to Koreańczycy organizują się tak dobrze i skutecznie, że również w Polsce funkcjonują wyspecjalizowane portale poświęcone koreańskim artystom.

Sukces k-popu sprawił, że jego największe gwiazdy pojawiają się masowo w kampaniach reklamowych. Działa to w dwie strony, bo południowokoreańskie firmy poważnie traktują swoje związki z celebrytami oraz ich lansowanie w przestrzeni medialnej. Rywalizują o gwiazdy i podpisują z nimi umowy na 7–13 lat, szkoląc je starannie i pracując nad ich wizerunkiem. Wszystko jest kreacją. „Promotorzy k-popu kładą duży nacisk na wartość produkcji" – mówiła „Pollstar" Rosally Sapla, konsultant marketingowy z Nowego Jorku, współpracująca z DramaFever, internetową witryną wideo, która dystrybuuje koreańskie produkcje. „Wszystko musi być w jakości HD, a moda i choreografia dopracowane w każdym szczególe. Koncert 2NE1 w New Jersey był jednym z najlepiej wystylizowanych, jakie widziałam".

W takiej atmosferze odbywa się lokowanie produktów, które w k-popie są powszechne: gwiazdy noszą ubrania sponsorów i obnoszą się z firmowymi logo. Linkują własne publikacje w sieci z komercyjnymi portalami, przekierowując tam fanów. Przekłada się to na wyniki finansowe niektórych branż. W ostatniej dekadzie wartość eksportu koreańskiej branży kosmetycznej wzrosła z 0,8 mld dol. do blisko 7 mld dol. Gwiazdy k-popu są już również atrakcyjnymi partnerami dla globalnych koncernów. Grupa 2NE1 wystąpiła w reklamie Adidasa z amerykańską raperką Nicki Minaj. „Południowa Korea robi wszystko, co w jej mocy, a zarabia miliardy dolarów, aby stać się numerem jeden wśród eksporterów popkultury na świecie" – uważa Euny Hong, autor książki „The Birth of Korean Cool: How One Nation is Conquering the World Through Pop Culture". „W wyniku dziesięcioleci starannego planowania i inwestycji Korea Południowa z populacją blisko 52 milionów ludzi, dzięki k-popowi czy telefonom Samsung ma obecnie wpływ na więcej ludzi niż jakiekolwiek inne państwo" – mówił „Financial Post" Wayne Arnold, były dyrektor generalny agencji marketingowej MullenLowe Profero.

Koreańska fala ma też swoje ciemne strony. W środowisku k-popu coraz głośniej o korupcji, zdarzyła się pierwsze fala samobójstw. W Japonii powstał komiks „Manga Kenkanryu" (dosłownie: „Nienawidząc koreańskiej fali"), a do bojkotu produkcji k-popu wzywali prominentni artyści również w Chinach. Pojawiają się nawet opinie, że Korea Południowa używa kultury w podobny sposób jak CIA w czasach zimnej wojny, walcząc z blokiem wschodnim. Ale to już chyba przejaw histerii. Lepiej brać przykład i promować się przez kulturę, co na naszym polskim poletku potwierdza sukces „Wiedźmina" Andrzeja Sapkowskiego na rynku książek, seriali i gier komputerowych.

Na światowym rynku muzycznym jeszcze do niedawna obowiązywały dwie żelazne zasady. Po pierwsze: w Ameryce rządzą wyłącznie anglosascy artyści. Po drugie: po eksplozji techno i rapu historia muzyki pop się skończyła, a już na pewno przez długi czas nie powstanie żaden nowy gatunek, którego reprezentanci trafią na szczyt listy przebojów magazynu „Billboard".

Tymczasem historia muzyki pop nie tylko się nie zakończyła, ale jeszcze raz urwała się z łańcucha. Jesteśmy świadkami wejścia na amerykański rynek gwiazd koreańskiego popu. Najbardziej znany jego przedstawiciel, grupa BTS, sprzedał w zeszłym roku na całym świecie aż 4,2 mln albumów. Lepszy wynik osiągnęła tylko Amerykanka Billie Eilish, która na niedawnej oscarowej gali śpiewała „Yesterday". K-pop podbił amerykańską muzyczną twierdzę, a jego wykonawcy przyciągają na koncerty po 40 tysięcy fanów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi