Janusz Kondratiuk bez krztyny fałszu

Twórca filmu „Dziewczyny do wzięcia" nigdy nie tworzył w zgodzie z modami obowiązującymi w polskim kinie. Janusz Kondratiuk ma temperament dokumentalisty, a jednocześnie jego spojrzenie na świat jest pełne ciepła i humoru. Niedawno pożegnał starszego brata, również reżysera, a obecnie pomimo ciężkiej choroby wciąż myśli o nowych filmach.

Publikacja: 29.03.2019 09:00

Janusz Kondratiuk bez krztyny fałszu

Foto: Galapagos Film, Hubert Komerski

Ostatni film, „Jak pies z kotem", wyrwał z własnego życia. W prologu jest ujęcie z Kazachstanu, dokąd rodzina Kondratiuków została wywieziona na początku wojny. Dwaj chłopcy. Starszy, Andrzej, opiekuje się małym bratem. Po powrocie do Polski obaj skończą łódzką Filmówkę. Ale będą mieli relacje jak z tytułu filmu. Po latach połączy ich tragedia.

Gdy Andrzej dostaje wylewu, jego żona Iga, aktorka, jest za granicą. Więc to Janusz zawozi brata do szpitala i on usłyszy diagnozę: martwa lewa półkula. Potem bierze go – sparaliżowanego i niestabilnego psychicznie – do swojego domu, gdzie do końca, razem z żoną i pasierbem, będzie się nim zajmował. Iga nie wytrzymuje stresu, pije, sama potrzebuje pomocy.

„Jak pies z kotem" to zapis ostatnich miesięcy, tygodni, dni Andrzeja Kondratiuka, reżysera, twórcy „Gwiezdnego pyłu", „Wrzeciona czasu", „Słonecznego zegara". Na ekranie – degradacja człowieka, niemogącego znieść utraty intymności i uzależnienia od innych. Przebłyski świadomości, gdy z pamięci można wyciągnąć wspomnienia, ale i momenty, gdy chory zagłębia się we własną psychikę, cierpi, boi się, przeżywa potworne wizje. I zaczyna przypominać rozkapryszone dziecko, niewdzięcznego skurczybyka, wreszcie człowieka udręczonego, bezbronnego, obezwładnionego strachem.

A jednak „Jak pies z kotem" nie jest filmem o umieraniu. To opowieść o straconych bezpowrotnie rozmowach, których się nie odbyło, a teraz jest na nie za późno. Ale też o odzyskanej bliskości. O braterskiej miłości. I o tym, że nie pyta się o cenę, jeśli ktoś cię potrzebuje. Poruszający film realizowany z dystansem, ale i humorem nie epatuje nieszczęściem, a przecież zapada w człowieka głęboko. Bez krztyny fałszu. Może właśnie dlatego, że zapracowało na niego całe życie reżysera.

W mundurze sierżanta

Matka Janusza Kondratiuka, łodzianka, zaraz po skończeniu szkoły pojechała do Białegostoku, a potem do Pińska. Jak śmieje się Kondratiuk, „z powodów patriotycznych". Na początku lat 30. XX wieku chciała „opolaczać" mieszkańców przyłączonego niedawno do Polski Polesia, którzy nie mieli poczucia państwowości i nazywali siebie „tutejszymi". Uczyła też kobiety tkactwa. W Pińsku poznała przystojnego nadleśniczego. W 1936 roku przyszedł na świat starszy brat Janusza – Andrzej.

Gdy na początku wojny, w 1939 roku do Polski wkroczyli Rosjanie, rodzina została wywieziona na Wschód. Niewola, obóz w środku tajgi, siarczysty mróz, głód, śmierć babki i dziadka. Potem podróż na południe, gdzie generał Anders formował polskie wojsko. Spływ na tratwach, później pociąg, w którym wybuchła epidemia dżumy. I znowu gułag, tym razem na kazachskim stepie. I znowu potworny głód. Tam właśnie, w Ak-Bułaku w Kazachstanie, 19 września 1943 roku urodził się Janusz. I stamtąd pochodzi to dziecięce wspomnienie, które sfilmował w prologu „Jak pies z kotem". Samolot lądujący na polu arbuzów. Malec pomyślał, że przyleciał po niego ojciec, którego wzięto do wojska.

Ojciec wrócił po nich w 1946 roku w mundurze sierżanta. W przepustce powrotnej dopisał nazwiska całej wywiezionej rodziny. – Po wyjściu Andersa Rosjanie brutalni zmuszali Polaków do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa – mówi Kondratiuk. – Matka nie ugięła się i dlatego nas wypuścili. Objęła nas amnestia. Ja zostałem amnestionowany w wieku dwóch lat.

W chłopięcej pamięci zostały przebłyski z drogi do Polski: gwiazdy kremlowskie, światło elektryczne, które zobaczył pierwszy raz w życiu. I smak pierwszego w życiu cukierka. W Polsce trafili do domu ciotki na łódzkich Bałutach. Ojciec sporo czasu poświęcał dzieciom, matka studiowała, potem uczyła. Założyła dział tkactwa w łódzkim Muzeum Sztuki, stworzyła Muzeum Historii Włókiennictwa.

Początki były niełatwe. Został strach, że w każdej chwili ktoś może zapukać do drzwi i zapakować ich do wagonów. W jakichś skrytkach chowali suchary. Kondratiuk wspomina też, że jego brata Polska rozczarowała: – Matka opowiadała mu bajki o szklanych domach, jak u Żeromskiego. A wokół nas były kominy, sadza, śmierdzące rynsztoki. Dla Andrzeja to była podwójna porażka. W Kazachstanie latał z chłopakami po stepie, łapał susły, strzelał z bata, miał wolność bezprizornych. I przestrzeń. A tu było gęsto i brudno.

Januszowi podobało się. Miał kolegów i liczną rodzinę. Czuł się bezpiecznie. Nie odbierał jeszcze grozy stalinizmu. Przypomina sobie tylko, że niedaleko ich domu był masarz. Na wystawie stało tam naturalnej wielkości popiersie Stalina zrobione ze smalcu, ze źrenicami z plasterków marchewki. I dobrze zapamiętał dzień śmierci „przywódcy narodu". Miał wtedy dziewięć lat. Widział, jak ludzie płakali na ulicach: – Wróciłem do domu, a tam okna zakryte kocami, żeby nikt nie zajrzał do środka. I cała rodzina z radości pije wiśniówkę.

Szkoła? Nienawidził jej rygoru i sztampy. Pasjonowała go historia sztuki. Po podstawówce uczył się w liceum plastycznym, ale i tam przeżył rozczarowanie. – Miałem naście lat, interesowała go naga Wenus, a kazali mi rysować jabłka i wazony. I nie mówili po co – wspomina.

Dostał się na Akademię Sztuk Pięknych, ale jednocześnie, zaraz po maturze, zdał też do Filmówki. Jego brat już tam studiował. Janusz wiedział, że to oaza. Do ich domu przychodzili koledzy Andrzeja – Polański, Skolimowski, Cybulski, Kobiela. Barwne ptaki. Ludzie, którzy przeżyli wojnę i wydawało im się, że świat do nich należy. Mieli za sobą wywózki, getto, więc czerpali z życia pełnymi garściami.

Janusz nie pokochał jednak Filmówki. Jego zdaniem było tam za dużo teorii, mającej wypełnić luki w wykształceniu dzieci chłoporobotników, a jak na lekarstwo reżyserii czy pracy z aktorem. Do tego zbyt wielu profesorów ogarniętych było różnymi obsesjami. No i jeszcze typowy dla lat 60. uproszczony pogląd na sztukę: współczesna postępowa albo mieszczańska zachowawcza. – Bzdura kompletna – mówi – sztuka jest albo jej nie ma i tyle. Od Eisensteina wolałem Griffitha i jego „Narodziny narodu", ale wtedy nie wolno było tego głośno powiedzieć. A już najbardziej nie znosiłem filmu polskiego tamtego czasu. Malarz zakochuje się piosenkarce, mają w domu telefon. Kto miał wtedy telefon? Piękny Zaczyk, jakieś aktoreczki, nie mogłem na to patrzeć.

Podczas studiów pracował przy filmach brata. Robił mu rekwizyty do „Ssaków", pomagał na planie krótkich filmów. I jak mówi, nigdy nie usłyszał słowa „dziękuję". Sam nakręcił niewiele etiud. Ważne okazały się „Gwiazdy w oczach". Telewizja z Hamburga ogłosiła konkurs na film: „Co robi młodzież po południu w sobotę". Nakręcił etiudę o dziewczynie i chłopaku, którzy mogliby się spotkać, ale się nie spotkali. Dostał pierwszą nagrodę, pojechał na tydzień do RFN. Nie mówił po niemiecku, cały czas padał deszcz, ale zobaczył inny świat.

Jednak tamten świat był daleko, a jego własny przygotował mu kolejny wstrząs. Rok 1968, inwazja na Czechosłowację. – Straszne doświadczenie, zwłaszcza dla kogoś, kto uwielbia czeską literaturę i czeskie filmy – mówi.

W Polsce panował klimat pomarcowy: – Wielu moich znajomych wtedy wyjechało. Zazdrościłem im nawet, bo też chciałem się wyrwać z tego kraju – wspomina. – Nagle znalazłem się w innej rzeczywistości. Przedtem, jak się wchodziło do SPATiF-u, brzęczało jak w ulu. Humor, błyskotliwe powiedzonka, śmiechy, inteligentne rozmowy. A nagle żart zrobił się ciężki, zaczęło zajeżdżać bigosem.

W 1969 roku Janusz Kondratiuk zadebiutował telewizyjnym filmem „Jak zdobyć pieniądze, kobietę i sławę". To były trzy nowele. O cwaniaczku fryzjerze zamieniającym kundelki w rasowe psy. O nieśmiałym uwodzicielu. O wynalazcy mitomanie marzącym o sławie. Bardzo różne stylistycznie. Jak sam ocenia, „formalnie rozjechane". Krytycy porównywali je do prozy Hrabala i filmów Menzla. Ktoś napisał: „kino munkowskie".

Złoty Ekran

Następnymi filmami udowodnił, że realizm jest mu bliski, ale rzeczywistość naprawdę obserwował z „czeskim" dystansem i odrobiną ironii. Bohater „Niedzieli Barabasza" (1971) był facetem, który marzy tylko o jednym: chce stać na meczach piłkarskich w bramce. A na boisku zjawia się żona, która robi mu histeryczną awanturę, ośmieszając go przed kolegami i kibicami. „Dziewczyny do wzięcia" (1972) przyjeżdżały do Warszawy na podryw. Szare i prostackie walczyły o złapanie miastowego męża, dowiedzenie sobie własnej atrakcyjności. Trzymając się zasady, że „porządna dziewczyna nie zawiera znajomości na ulicy", w kawiarni załapywały się na „inżyniera" i „magistra" grających przed nimi role światowców. W „Czy jest tu panna na wydaniu" (1976) role były odwrócone: to chłopak ze wsi, odwiedzając rozrzuconą po Polsce rodzinę, szukał dziewczyny, która chciałaby osiąść z nim na gospodarstwie. A w dopełniających ten cykl „Wniebowziętych", gdzie Janusz Kondratiuk pełnił funkcję drugiego reżysera przy bracie, faceci przepuszczali pieniądze wygrane w totolotka, spełniając marzenie o podróżach samolotem. Po to, by w końcu zrozumieć, kim naprawdę są i gdzie jest ich miejsce.

To były portrety siermiężnej Polski czasu socjalizmu i rzekomego awansu społecznego. Szły pod prąd ówczesnemu polskiemu kinu. A prawdę wnosili na ekran naturszczycy. Kondratiuk lubił z nimi pracować: – Aktor przychodzi na plan filmowy jak do fabryki. „Gdzie stoję? W którą stronę patrzę?". Jest zainteresowany sobą, przegląda się w oczach innych. Naturszczyk wchodzi do studia jak do czyjegoś domu. Patrzy, rozgląda się, żeby kogoś nie urazić. Zawodowcy świetnie kłamią. Sytuacja może być psychologicznie fałszywa, a zagrają tak, że to się na planie zamaże. Niestety, później fałsz się ujawni. A naturszczyk w takim momencie mówi: „Nie dam rady". I trzeba to zrozumieć i przerobić scenę.

Dzisiaj to filmy kultowe, świadectwo obyczajowości PRL. Ale na początku lat 70., mimo że zaczęła się już gierkowska odwilż, były tępione. „Dziewczyny do wzięcia" miały problemy polityczne. Cenzor zakwestionował najsłynniejszy dialog filmu, który potem wszedł od potocznego języka: „Gdzie idziemy? Nie wiem, możliwości jest wiele. Możemy iść na lewo, możemy iść na prawo". Na kolaudacjach wszystkie trzy filmy dostawały najniższe oceny.

– Na kolaudacje schodzili się demiurdzy kina, teatru, literatury i przedstawiciele partii – tłumaczy Kondratiuk. – Wspierał mnie Tadeusz Konwicki, ale innym się nie podobało. Nazywali moje filmy estetyką brudu, „zlewozmywakowcami". Ktoś wręcz spytał: „Dlaczego pokazuje pan takich brzydkich ludzi?". Byłem zdenerwowany i bezczelny. Odparowałem: „A ma pan w domu lustro?". Cenzor stwierdził: „Po moim trupie to przejdzie". „Pospiesz się pan, bo nie mam pieniędzy" – odpaliłem. W gniewie złamał długopis i wyszedł. Trzy dni później zginął w wypadku. Musiała się odbyć druga kolaudacja, którą prowadził Jerzy Antczak, i film został przyjęty. Ale karuzela trwała. Loranc, zastępca przewodniczącego Radiokomitetu, w telewizyjnej pogadance grzmiał: „Przepraszamy za ten film, reżyser przesadził, gdzie był Związek Młodzieży Wiejskiej? To się nie powtórzy". Pomyślałem: „Skończony jestem". A za tydzień przychodzi list, że za „Dziewczyny..." dostaję Złoty Ekran. I Loranc mi go wręcza. No, takie czasy.

Bywało też, że jego produkcje zatrzymywała historia. W 1975 roku dostał scenariusz Jerzego Grzymkowskiego „Mała sprawa". Przygotowania do „nieoczekiwanej" wizyty pierwszego sekretarza. Wielkie oszustwo wspierające propagandę sukcesu. – Wtedy były modne takie „niespodziewane" wizyty, przed którymi malowano ściany i trawniki – śmieje się Kondratiuk. Zdjęcia nakręcili w zakładach w Ursusie. Minister Wilhelmi zachwycony, po kolaudacji postawił Kondratiukowi koniak. A trzy dni później w Ursusie wybuchł strajk. „Mała sprawa" przeleżała na półce do 1990 roku.

Na kolejny zakręt polskiej historii nadział się przy „Klakierze". Stara aktorka rusza tu na swoje ostatnie tournée. Ale jej czas minął, przebrzmiała artystka nikogo nie interesuje. By zapełnić salę, impresario wymyśla plotkę, że stan gwiazdy jest coraz gorszy, może umrzeć na scenie. Zdjęcia do „Klakiera" przerwało ogłoszenie stanu wojennego. Po przerwie Kondratiuk film dokończył, ale Polska była już inna. Sparaliżowana, zastraszona. Kogo interesowała opowieść o meandrach sławy i ambicji, o cynicznym biznesie i PR-owej nieuczciwości, a wreszcie o dramacie starej artystki? Zresztą film wyprzedził czas – choć akcja toczyła się w siermiężnym, socjalistycznym kraju, pokazał mechanizmy, jakie znamy dzisiaj.

To był dla niego trudny okres. Najpierw sam rzucił wykłady w szkole filmowej, potem – w pierwszym dniu stanu wojennego – stracił pracę w wytwórni telewizyjnej. Bez rozmowy. Później wydarzyła się historia z „Klakierem". A do domu jego ówczesna żona Małgorzata Szurmiej, z którą się już wtedy rozwodził, wpuściła redaktorki podziemnego „Tygodnika Mazowsze". Przyznaje, że bał się wpadki.

Kiedy byli studenci ze szkoły filmowej zaprosili go na wykłady do Berlina, pojechał. Najpierw do Niemiec, potem do Austrii, gdzie w Linzu zaproponowano mu pracę w państwowej uczelni i stworzenie wydziału Audiovisuelle Mediegestaltung. Prowadził go przez 20 lat. – Miałem dostęp do fantastycznego sprzętu, sam nauczyłem się nowych mediów – mówi. – I zrozumiałem, że działalność artystyczna przypomina spacer wąską uliczką. Z jednej strony jest dzika bestia, z drugiej – pruska armia. Chodzi o to, żeby przejść środkiem, bo jak się zanadto zbliży do chaosu, wychodzi wrzask, a jak do rygorystycznej dyscypliny – banał.

Gwiezdny pył

Pytam, co on, wykładowca z innym doświadczeniem niż profesorowie austriaccy, mówił studentom o życiu. – Żeby byli sobą – odpowiada. – Od dziecka próbuje się nas temperować: siedź w kącie, znajdą cię. Winnetou to był gość, a ty jesteś nikim. Działają na nas potworne siły: rodzice, państwo, Kościół, armia, wszyscy chcą z nas zrobić porządnych obywateli, którzy, jak trzeba, bez protestu i zbędnych pytań zginą za swój kraj. Tymczasem nasze życie jest ważne i równie ciekawe, a może nawet ciekawsze niż jakiegoś Indianina, który skalpuje ludzi na prerii. To im mówiłem.

Spędził na Zachodzie szmat czasu. Mieszkał pod Linzem, w zamku jak z „Hrabiego Monte Christo" wynajął piętro dla swojej rodziny. Dookoła góry, owce. Zimą wyciąg narciarski, tuż pod oknem, na nartach zjeżdżał prosto do domu. – Odzwyczaiłem się od zgiełku miasta – mówi. – W Austrii w ogóle jest inne tempo życia. Przerwa na lunch to świętość. Wszyscy wszystko rzucają.

Polubił Austrię. Tam rosły jego dzieci. Ich matka, trzecia żona Kondratiuka, jest Niemką. Ale syn i córka mówią po polsku. Córka nawet bardzo płynnie. On sam wpadał czasem do Polski. Zrobił kilka filmów i spektakli telewizyjnych. Zapuścił się w przypowieść osadzoną w średniowieczu – „Głos". Z dystansu starał się też śledzić polskie przemiany obyczajowe czasu transformacji. W komedii „Prywatne niebo" opowiadał o nowobogackim biznesmenie. W „Złotym runie" pokazał polską „drogę do Europy". Historia rodzimego „biznesmena" i małego menela, który w brzuchu przemyca za granicę diamenty, była ironiczną, ale zarazem ciepłą opowieścią o naszej, jak mówi, „kartoflaności", której nie przykryje biała marynarka.

Scenariusz tego filmu napisał brat, ale relacje między nimi nie układały się dobrze. Andrzej odwiedził Janusza w Austrii raz, nic mu się nie podobało, szybko wyjechał. Był już wtedy mężem Igi Cembrzyńskiej. Mieszkali głównie w Gzowie. To było ich miejsce na ziemi, między Pułtuskiem a Serockiem. Staw zamarzający zimą, mur, koło młyńskie i mokradła. Wiejska chałupa bez łazienki. – Tworzyli homeostazę, nikogo innego nie potrzebowali – mówi Janusz Kondratiuk. – A już najmniej mnie.

W Gzowie Andrzej z żoną nakręcili „Gwiezdny pył" – pełną poezji opowieść o dwojgu ludzi, którzy żyją w zgodzie z prawami natury. Tam też w 1995 roku cała rodzina spotkała się przy „Czterech porach roku". Zrobili ten film dla umierającego ojca. Chcieli mu zapewnić dobre ostatnie dni, wśród drzew, które kochał nade wszystko. A w 2000 roku powstała „Noc Świętego Mikołaja". Ksiądz przebiera tu w stroje Mikołaja i Anioła dwóch więźniów, którzy razem z nim mają wręczyć prezenty sierotom z domu dziecka. Te prezenty obiecał dać pewien właściciel centrum handlowego. Okazuje się jednak, że „dobroczyńca" podarował nie zabawki, lecz to, czego miał w sklepie w nadmiarze – zestawy kosmetyczne z prezerwatywami.

– Nigdy nie byłem w więzieniu, więc kierownik produkcji załatwił mi kilka dni na Rakowieckiej – wspomina reżyser. – Przesiedziałem jak każdy zatrzymany. Wychodząc, powiedziałem gościom z celi, że będę robił film, poprosiłem, żeby wystąpili jako statyści. Dałem im scenariusz. Wykreślili w nim wszystkie przekleństwa. Tekst wrócił do mnie z adnotacjami. Było: „Spierdalaj, maleńki". Przekreślone i dopisane: „A teraz idź, chłopczyku, do mamusi i tatusia". W nawiasie: „Do dziecka tak się nie mówi". Dałem ten egzemplarz autorowi, Grzegorzowi Łoszewskiemu, ku pamięci.

W 2005 roku Janusz Kondratiuk wrócił do Polski. – Przeszedłem na emeryturę – opowiada. – Znudziło mnie życie profesora. Długo wytrzymałem, bo musiałem karmić rodzinę, a dobrze w Austrii zarabiałem. Ale podczas egzaminów wstępnych towarzyszyła mi myśl, że pewien profesor austriacki dwa razy mógł przyjąć do Akademii Sztuk Pięknych Adolfa Hitlera i dwa razy go oblał. A Hitler kochał sztukę, więc może dzieje świata wyglądałyby inaczej, gdyby ów profesor nad kandydatem się ulitował. Te wybory na egzaminach były dla mnie stresujące. Potem, wykładając, pytałem sam siebie: co ty ich tutaj pouczasz? Sam coś zrób, jak jesteś taki mądry.

Pytam, czy nie żal mu tych 20 lat, których nie poświęcił kinu. – Z jednej strony to czas dla twórczości stracony – przyznaje. – Z drugiej, on też zapracował na mój ostatni film. Pozwolił zastanowić się nad życiem. Znalazłem się w nowym świecie. Profesorowie, sypiący na zebraniach łacińskimi cytatami, prawdziwie mieszczańska rodzina mojej żony, wpojone zasady, żadnego relatywizmu. Czułem się tam obco, ale uczyłem się innego podejścia do rzeczywistości, kultury, życia.

W kraju wybudował dom w Łosiu pod Piasecznem, 40 kilometrów od Warszawy. I polubił nowe życie. Mówi, że przyjechał do Polski jeszcze bez autostrad, bez wieżowców i stał się świadkiem jej gwałtownego rozwoju. Lubi swoją wieś. Dobre piekarnie, sklepiki z miejscowymi wyrobami. A do tego, jak wszędzie: knajpy chińska, gruzińska, sushi. I wszystko w zasięgu ręki. Wpadają do niego sąsiedzi. Żołnierz z GROM-u, elektronik, właściciel firmy, artysta.

Kraj paradoksów

Po powrocie do kraju reżyserował odcinki telewizyjnych seriali, w 2010 roku nakręcił „Milion dolarów", znów pokazując społeczeństwo ogarnięte żądzą pieniądza, konsumpcjonizmem, chciwością. Swój najbardziej niezwykły film, „Jak pies z kotem", pokazał w ubiegłym roku. Relacja z bratem zawsze była dla niego trudna:

– To był człowiek kino – mówi o nim. – Żył filmami i własnymi sprawami. Zapatrzony w siebie, uważał, że wszystko wie lepiej. Narcyz z nieprawdopodobnym ego. Mnie przez całe życie po prostu nie dostrzegał. Przy swoich produkcjach korzystał z moich usług i nawet nie umieszczał mnie w czołówce. Był tyranem, ja go w „Jak pies z kotem" oszczędziłem. A Iga odcięła go od ludzi. Na koniec był z nią sam. Gdy niespełna dekadę temu pierwszy raz ciężko zachorował, zerwał wszystkie kontakty. Chciał, żeby ludzie zapamiętali go młodego i pięknego. Przez osiem lat niemal nie wychodził z mieszkania przy Niemcewicza. Kiedyś wziąłem go do samochodu i chciałem mu pokazać nową Warszawę, ale on patrzył i nie widział, w końcu powiedział: „To już nie jest mój świat". W czasie ostatniej choroby Iga naprawdę się załamała. Nie mogła udźwignąć odpowiedzialności za Andrzeja. Bo tu już nie ma taryfy ulgowej, trzeba podnieść, nakarmić, wytrzeć dupę.

Gdy mówię coś o poświęceniu, Kondratiuk odpowiada, że to normalne: postąpił tak, jak postępuje każdy przyzwoity człowiek. Zawsze zresztą podkreśla, że ogromny ciężar opieki wzięli na siebie jego obecna żona – malarka Beata Madalińska – i jej syn Mateusz. I dodaje: – Mam do siebie trochę pretensji, bo w ostatnich miesiącach zachowywałem się przy Andrzeju jak głupiec. Kiedy mi mówił, że atakuje go niedźwiedź, to mu tłumaczyłem, że nie ma żadnego niedźwiedzia. On się wściekał, a ja nie miałem racji.

Dzisiaj tak myśli, bo w dniu, kiedy skończył montaż filmu, trafił do szpitala. – Rozpoznanie: rak. Operacje, dwie sepsy. – przyznaje. – W moim wieku nie przeżywa się jednej, ja przetrwałem obie. Już nawet rodzinę wezwali, żeby się ze mną pożegnała. Wyszedłem z tego, ale miałem niesamowite wizje i teraz wiem, że jest się wtedy w zupełnie innym świecie. Hiperrealistycznym. Leżąc w szpitalu, długo trwałem w przekonaniu, że Materna mnie upił, a kabareciarze przykuli kajdankami do łóżka i filmują. Ochrzaniałem lekarzy, błagałem, żeby mnie puścili. To koszmar. Mordęga. Wizje były wyraźne, rzeczywistość nie. Przychodziła rodzina, syn nachylał się, mówił: „Tato, cześć", a cały był rozmazany, niewyraźny. Potem okazało się, że siostry zabrały mi okulary.

Pytam, czy choroba zmieniła jego stosunek do życia. – Do życia nie, do śmierci – mówi. – Ja w tym szpitalu chciałem umrzeć. Choroba obłaskawia śmierć.

Jednak nie poddaje się. Pracuje. Ma apetyt na kino. Trochę ironizuje, jak to on: – Reżyser to piękny, ale podejrzany zawód. Sam nie gra, chowa się za postaciami. Z jednej strony jest przyjemnie – dużo się pracuje na świeżym powietrzu, ludzie słuchają, spełniają twoje życzenia, taksówka dowozi cię na plan. Ale potem przychodzi ostatni dzień zdjęciowy: wszystko się kończy i zostajesz sam.

– W szkole filmowej studiowało wielu kolegów, którzy byli królami życia, a potem gdzieś zaginęli – dodaje. – A innym, mniej widocznym, udało się. Kieślowski był takim dłubaczem, skupionym nad swoimi projektami. Myślę, że mnie tej cechy zabrakło. Trochę zrobiłem, ale można było więcej. Dlatego może trochę szkoda tych lat, w tym czasie Spielberg osiągnął, co osiągnął. Ale tak to jest. Trzeba planować, a nie skakać od pomysłu do pomysłu.

Ale nie zmienił się jego stosunek do świata, bo przecież „lepiej się śmiać, niż płakać". – Tak odbieram rzeczywistość – mówi. – Wtedy też łatwiej znieść polityków. Człowiek już nawet się nie wścieka. Tylko z ironią przygląda się ich głupocie i tępocie.

I jak zawsze z humorem szuka nadziei: – Polska jest krajem paradoksów. Nie mamy dużych gór, a mamy świetnych skoczków. W kulturze nie jest najlepiej, a powstają świetne filmy, na które chodzą widzowie. Podoba mi się to – powiedział niedawno, odbierając wyróżnienie dziennikarzy za film „Jak pies z kotem".

Pisze scenariusz, którego bohaterem jest pies. Kundel wychowany przez szczurzycę zostaje wysłany do Afganistanu i razem z oddziałem saperów ma wykrywać i rozbrajać miny. Jest też inny temat, który go frapuje: prawdziwa historia reżysera filmów pornograficznych ze Lwowa, który w czasie I wojny światowej został wcielony do wojska. Ale ten film, historyczny, musiałby mieć wysoki budżet.

Marzenie na dziś? – Chciałbym wstąpić w Warszawie do whisky baru. Jak jeździłem samochodem, nie mogłem, bo prowadziłem. Teraz, kiedy jestem chory, wożą mnie taksówką, ale z kolei nie wolno mi pić.

Więc może coś innego? – Odpocząć po tych szpitalach, które są skrzyżowaniem więzienia z koszarami. Na plaży. Pięknej, piaszczystej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ostatni film, „Jak pies z kotem", wyrwał z własnego życia. W prologu jest ujęcie z Kazachstanu, dokąd rodzina Kondratiuków została wywieziona na początku wojny. Dwaj chłopcy. Starszy, Andrzej, opiekuje się małym bratem. Po powrocie do Polski obaj skończą łódzką Filmówkę. Ale będą mieli relacje jak z tytułu filmu. Po latach połączy ich tragedia.

Gdy Andrzej dostaje wylewu, jego żona Iga, aktorka, jest za granicą. Więc to Janusz zawozi brata do szpitala i on usłyszy diagnozę: martwa lewa półkula. Potem bierze go – sparaliżowanego i niestabilnego psychicznie – do swojego domu, gdzie do końca, razem z żoną i pasierbem, będzie się nim zajmował. Iga nie wytrzymuje stresu, pije, sama potrzebuje pomocy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi