Pytam, czy nie żal mu tych 20 lat, których nie poświęcił kinu. – Z jednej strony to czas dla twórczości stracony – przyznaje. – Z drugiej, on też zapracował na mój ostatni film. Pozwolił zastanowić się nad życiem. Znalazłem się w nowym świecie. Profesorowie, sypiący na zebraniach łacińskimi cytatami, prawdziwie mieszczańska rodzina mojej żony, wpojone zasady, żadnego relatywizmu. Czułem się tam obco, ale uczyłem się innego podejścia do rzeczywistości, kultury, życia.
W kraju wybudował dom w Łosiu pod Piasecznem, 40 kilometrów od Warszawy. I polubił nowe życie. Mówi, że przyjechał do Polski jeszcze bez autostrad, bez wieżowców i stał się świadkiem jej gwałtownego rozwoju. Lubi swoją wieś. Dobre piekarnie, sklepiki z miejscowymi wyrobami. A do tego, jak wszędzie: knajpy chińska, gruzińska, sushi. I wszystko w zasięgu ręki. Wpadają do niego sąsiedzi. Żołnierz z GROM-u, elektronik, właściciel firmy, artysta.
Kraj paradoksów
Po powrocie do kraju reżyserował odcinki telewizyjnych seriali, w 2010 roku nakręcił „Milion dolarów", znów pokazując społeczeństwo ogarnięte żądzą pieniądza, konsumpcjonizmem, chciwością. Swój najbardziej niezwykły film, „Jak pies z kotem", pokazał w ubiegłym roku. Relacja z bratem zawsze była dla niego trudna:
– To był człowiek kino – mówi o nim. – Żył filmami i własnymi sprawami. Zapatrzony w siebie, uważał, że wszystko wie lepiej. Narcyz z nieprawdopodobnym ego. Mnie przez całe życie po prostu nie dostrzegał. Przy swoich produkcjach korzystał z moich usług i nawet nie umieszczał mnie w czołówce. Był tyranem, ja go w „Jak pies z kotem" oszczędziłem. A Iga odcięła go od ludzi. Na koniec był z nią sam. Gdy niespełna dekadę temu pierwszy raz ciężko zachorował, zerwał wszystkie kontakty. Chciał, żeby ludzie zapamiętali go młodego i pięknego. Przez osiem lat niemal nie wychodził z mieszkania przy Niemcewicza. Kiedyś wziąłem go do samochodu i chciałem mu pokazać nową Warszawę, ale on patrzył i nie widział, w końcu powiedział: „To już nie jest mój świat". W czasie ostatniej choroby Iga naprawdę się załamała. Nie mogła udźwignąć odpowiedzialności za Andrzeja. Bo tu już nie ma taryfy ulgowej, trzeba podnieść, nakarmić, wytrzeć dupę.
Gdy mówię coś o poświęceniu, Kondratiuk odpowiada, że to normalne: postąpił tak, jak postępuje każdy przyzwoity człowiek. Zawsze zresztą podkreśla, że ogromny ciężar opieki wzięli na siebie jego obecna żona – malarka Beata Madalińska – i jej syn Mateusz. I dodaje: – Mam do siebie trochę pretensji, bo w ostatnich miesiącach zachowywałem się przy Andrzeju jak głupiec. Kiedy mi mówił, że atakuje go niedźwiedź, to mu tłumaczyłem, że nie ma żadnego niedźwiedzia. On się wściekał, a ja nie miałem racji.
Dzisiaj tak myśli, bo w dniu, kiedy skończył montaż filmu, trafił do szpitala. – Rozpoznanie: rak. Operacje, dwie sepsy. – przyznaje. – W moim wieku nie przeżywa się jednej, ja przetrwałem obie. Już nawet rodzinę wezwali, żeby się ze mną pożegnała. Wyszedłem z tego, ale miałem niesamowite wizje i teraz wiem, że jest się wtedy w zupełnie innym świecie. Hiperrealistycznym. Leżąc w szpitalu, długo trwałem w przekonaniu, że Materna mnie upił, a kabareciarze przykuli kajdankami do łóżka i filmują. Ochrzaniałem lekarzy, błagałem, żeby mnie puścili. To koszmar. Mordęga. Wizje były wyraźne, rzeczywistość nie. Przychodziła rodzina, syn nachylał się, mówił: „Tato, cześć", a cały był rozmazany, niewyraźny. Potem okazało się, że siostry zabrały mi okulary.
Pytam, czy choroba zmieniła jego stosunek do życia. – Do życia nie, do śmierci – mówi. – Ja w tym szpitalu chciałem umrzeć. Choroba obłaskawia śmierć.
Jednak nie poddaje się. Pracuje. Ma apetyt na kino. Trochę ironizuje, jak to on: – Reżyser to piękny, ale podejrzany zawód. Sam nie gra, chowa się za postaciami. Z jednej strony jest przyjemnie – dużo się pracuje na świeżym powietrzu, ludzie słuchają, spełniają twoje życzenia, taksówka dowozi cię na plan. Ale potem przychodzi ostatni dzień zdjęciowy: wszystko się kończy i zostajesz sam.
– W szkole filmowej studiowało wielu kolegów, którzy byli królami życia, a potem gdzieś zaginęli – dodaje. – A innym, mniej widocznym, udało się. Kieślowski był takim dłubaczem, skupionym nad swoimi projektami. Myślę, że mnie tej cechy zabrakło. Trochę zrobiłem, ale można było więcej. Dlatego może trochę szkoda tych lat, w tym czasie Spielberg osiągnął, co osiągnął. Ale tak to jest. Trzeba planować, a nie skakać od pomysłu do pomysłu.
Ale nie zmienił się jego stosunek do świata, bo przecież „lepiej się śmiać, niż płakać". – Tak odbieram rzeczywistość – mówi. – Wtedy też łatwiej znieść polityków. Człowiek już nawet się nie wścieka. Tylko z ironią przygląda się ich głupocie i tępocie.
I jak zawsze z humorem szuka nadziei: – Polska jest krajem paradoksów. Nie mamy dużych gór, a mamy świetnych skoczków. W kulturze nie jest najlepiej, a powstają świetne filmy, na które chodzą widzowie. Podoba mi się to – powiedział niedawno, odbierając wyróżnienie dziennikarzy za film „Jak pies z kotem".
Pisze scenariusz, którego bohaterem jest pies. Kundel wychowany przez szczurzycę zostaje wysłany do Afganistanu i razem z oddziałem saperów ma wykrywać i rozbrajać miny. Jest też inny temat, który go frapuje: prawdziwa historia reżysera filmów pornograficznych ze Lwowa, który w czasie I wojny światowej został wcielony do wojska. Ale ten film, historyczny, musiałby mieć wysoki budżet.
Marzenie na dziś? – Chciałbym wstąpić w Warszawie do whisky baru. Jak jeździłem samochodem, nie mogłem, bo prowadziłem. Teraz, kiedy jestem chory, wożą mnie taksówką, ale z kolei nie wolno mi pić.
Więc może coś innego? – Odpocząć po tych szpitalach, które są skrzyżowaniem więzienia z koszarami. Na plaży. Pięknej, piaszczystej.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95