Tylko krew, pot, łzy i trud – obiecywał podczas swojej premierowskiej mowy inauguracyjnej Winston Churchill. Miał na myśli wojnę, ale to pasuje również do polityki. W kampanii do Parlamentu Europejskiego wojny między kandydatami toczą się jednak przede wszystkim w obrębie list i dużych bloków wyborczych. Dwa z nich w niej dominują, a jeden – Koalicja Europejska – to sojusz pięciu partii. Jednocześnie zbyt brutalna rywalizacja może działać na niekorzyść całej formacji. Dlatego kandydaci w kampaniach indywidualnych na jednej liście rywalizują bardziej na pomysły, liczbę spotkań i rozdanych ulotek, a ciosy zadają sobie w bardziej aksamitnych rękawiczkach. W PiS prezes Jarosław Kaczyński na jednym z zamkniętych spotkań przed startem najważniejszego etapu kampanii przestrzegał wręcz, że „kolejność na listach jest dobrze przemyślana”. W kończącej się już kampanii europejskiej nie brakowało wyróżniających się kampanii indywidualnych. Większość wyróżniała się na plus. Chociaż jak zwykle wielu polityków uznało, że przebić się można tylko w niekonwencjonalny sposób. Dzięki mediom społecznościowym dziennikarzom łatwiej śledzić zarówno dobre, jak i złe pomysły.
Zdjęcie z Tuskiem
Rywalizacja na listach Koalicji Europejskiej to konkurencja między przedstawicielami pięciu partii. W niektórych miejscach – jak na Lubelszczyźnie – zwycięstwo lub porażka jednego z kandydatów może nawet przesądzić o dalszych losach Koalicji. Tam Krzysztof Hetman z PSL (jedynka całej Koalicji Europejskiej) rywalizuje z Joanną Muchą z PO (numer dwa). W ostatnim z serii spotów Hetmana chwali jego ojciec. Wcześniej europosła PSL popierali zwykli ludzie z Lublina i okolic. Jego sztab stawia na kontrast z kampanią Muchy, która przyjmuje poparcie od znanych polityków PO i celebrytów. Dobry wynik Muchy w mieście może skompensować mobilizacja elektoratu Hermana na terenie całej Lubelszczyzny.
Bartosz Arłukowicz, kandydat (nr 2) w woj. zachodniopomorskim, zdeklasował konkurencję w okręgu – na swojej liście – w inny sposób. W poniedziałek na jego profilach społecznościowych pojawiło się stylizowane na plakat wyborczy (bez żadnego logo czy hasła) zdjęcie Arłukowicza z Donaldem Tuskiem. „Dziękuję panie premierze!” – tak podpis widniał pod fotografią, która natychmiast stała się hitem w mediach społecznościowych. W woj. zachodniopomorskim jedynką jest europoseł SLD Bogusław Liberadzki, który na takie wsparcie Tuska liczyć nie może. Arłukowicz prowadzi bardzo intensywną kampanię, w internecie publikuje materiały oznaczone jako #BartekTeam. Kampania Arłukowicza jest jedną z najbardziej aktywnych i widocznych w całej KE. Podobnie jest z kampaniami Andrzeja Halickiego, Kamili Gasiuk-Pihowicz czy – startującego z nr 7 pod hasłem „007 dla Europy” – Pawła Pudłowskiego. Bardzo zaangażowany jest też nr 10 na stołecznej liście KE Władysław Teofil Bartoszewski, rekomendowany przez PSL.
Bartosz Arłukowicz zdystansował konkurencję w okręgu
W samej Koalicji coraz częściej krytykowana jest oparta na mediach tradycyjnych kampania warszawskiej „jedynki”, czyli Włodzimierza Cimoszewicza. W przeciwieństwie do kolegów, byłych premierów Leszka Millera i Marka Belki, trudno odnotować też jego aktywność w mediach społecznościowych. Politycy SLD wszystko tłumaczą strategią Cimoszewicza, którego kampania ma być kierowana do starszego elektoratu. W KE mało kogo to jednak przekonuje. Ale oczywiście sztabowców konkurencji Cimoszewicza mało ta jego niska aktywność martwi. W samej KE nikt do końca nie jest pewny, jak Koalicja zadziała w niedzielę i jak rozłożą się głosy na poszczególnych kandydatów z różnych partii. Jak wynika z naszych informacji, ostatni sondaż dla Polskapress, który pokazał niespodzianki w niektórych okręgach (z Pomorza dostają się Magdalena Adamowicz i Jarosław Wałęsa, ale już nie „jedynka”, czyli Janusz Lewandowski), wywołał bardzo żywą dyskusję w ramach Koalicji, przede wszystkim Platformy. Dla polityków KE samo utworzenie wspólnej listy z tak różnych środowisk jest dużym sukcesem. Niedzielne wybory zweryfikują, na ile rzeczywiście tak jest. – Nie wszyscy na listach z każdej partii pracują tak samo jak na listach PiS. Tam widać zaangażowanie u każdego – mówi nasz rozmówca z PO, który wskazuje na przykład Cimoszewicza i kilku innych kandydatów, którzy na listach KE są mniej widoczni. Politycy SLD, z którymi rozmawialiśmy, odpierają jednak te zarzuty. – To zawiść tych, którzy znaleźli się na dalszych miejscach – komentuje jeden ze sztabowców Sojuszu „w terenie”. Bo w wielu miejscach, nie tylko w Warszawie, politycy SLD są wyżej niż ci związani wiele lat z PO.